Negocjujmy go – z Zielonymi, z europejską lewicą, z ekonomicznymi ekspertami. Dopiero wtedy mamy naprawdę szansę na New Deal.
26 listopada przewodniczący Komisji Europejskiej wygłosił przed zgromadzenie plenarnym Parlamentu Europejskiego najważniejszą jak do tej pory mowę w swojej kadencji. Obiecał w niej stworzenie europejskiego funduszu inwestycyjnego, który w ciągu trzech lat ma zmobilizować 315 miliardów euro na inwestycje nie tylko w realną gospodarkę, ale także innowacyjną i realizującą społeczne. „Mam wizję uczniów w Salonikach wchodzących do nowej klasy wypełnionej komputerami. […] Widzę Francuzów dojeżdżających do pracy, zatrzymujących się przy autostradzie, by doładować swoje samochody elektryczne, tak jak dziś tankują na stacjach benzynowych” – mówił w Strasburgu Juncker. – Wydatki publiczne służyć powinny budowaniu państwa opiekuńczego i infrastruktury, nie obsłudze długu”.
Sądząc po tym, planowi należałoby przyklasnąć. Jest jednak pewien haczyk. Tkwi w dźwigni finansowej.
Plan Junckera nie jest bowiem niczym innym niż mechanizmem lewarowania. Z zapowiadanych 315 mld euro jest w nim „zaledwie” 21 mld euro twardej gotówki od UE – 17 mld z unijnego budżetu, reszta z Europejskiego Banku Inwestycyjnego (EIB). To ma stworzyć żelazny kapitał, który za pomocą rozbudowanego systemu subsydiów i gwarancji przyciągnie „brakujące” 294 miliardy dolarów od prywatnych inwestorów. Nie ma jednak na to żadnej gwarancji. I nie wiadomo, czy te – na razie wirtualne – miliardy rzeczywiście zostaną skierowane na kluczowe dla rozwoju Unii projekty.
Sceptycy
Jak wypunktowal francuski portal Mediapart, plan Junckera, szumnie zapowiadany jako wielka nowość, nie różni się wcale tak bardzo od firmowanego przez Hermana Van Rompuya Paktu na Rzecz Wzrostu i Zatrudnienia (Compact for Growth and Jobs) z 2012 roku. Ono też opierało się na mechanizmie dźwigni finansowej, zabezpieczanej przez żelazny fundusz mający stymulować inwestycje sektora prywatnego. Po dwóch latach działania paktu z planowanych 120 miliardów euro zebrano około połowę. Stymulowany przez te inwestycje wzrost PKB w krajach strefy euro wynosi rachityczne 0,8%.
Nic dziwnego, że także obietnice Junckera budzą sceptycyzm. Generalna sekretarz Europejskiej Konfederacji Związków Zawodowych (ETUC), Bernadette Ségol, stwierdziła, że to „czekanie na finansowy cud”.
Od początków kryzysu obserwujemy w Europie spadek poziomu inwestycji. Dziś ich wartość (po zagregowaniu) jest o 18% mniejsza niż przed rokiem 2008. Ale trend zniżkowy zaczął się dużo wcześniej. Skąd się wziął? Nie z braku kapitału. Wręcz przeciwnie, kapitału było nawet za dużo. Kryzys 2008 roku był też kryzysem nadpłynności – na globalnych rynkach było zbyt dużo kapitału w stosunku do zyskownych przedsięwzięć w realnej gospodarce, w jakich mógłby zostać zainwestowany. Napędzało to więc tworzenie piramidalnych konstrukcji z instrumentów pochodnych i innych urządzeń kapitalizmu kasyna, nadmuchiwanie i pękanie kolejnych baniek spekulacyjnych, aż ta na rynku nieruchomości i kredytów subprime w Stanach wysadziła w powietrze całą gospodarkę. Co więcej, choć kryzys z 2008 roku zniszczył część kapitału, nie doprowadził wcale do likwidacji nadpłynności. Inwestorzy stali się jeszcze bardziej ostrożni w lokowaniu go w realnej produkcji.
Czy 315 miliardów wystarczy?
Ale załóżmy, że Junckerowi uda się zebrać 315 miliardów w trzy lata. Pojawia się pytanie: czy to wystarczy? Wątpliwości ma liberalny „The Economist”, który plan Junckera nazywa „groteskowo nieadekwatnym” wobec potrzeb pogrążonej w stagnacji sfery euro. W sytuacji, gdy Międzynarodowy Fundusz Walutowy ocenia ryzyko deflacji w strefie euro na 30%, Europa potrzebuje szybkiego zastrzyku inwestycji. Tymczasem pierwsze środki z planu Junckera pojawią się najwcześniej dopiero w połowie przyszłego roku, jeśli się pojawią w ogóle. Przy tym nawet żelazny fundusz 21 miliardów euro to, zdaniem tygodnika, nie tyle nowa, twarda gotówka, ile po prostu przesunięcie funduszy, która Unia i tak wydałaby gdzie indziej. Słowem, raczej kreatywna księgowość niż New Deal.
315 miliardów euro to „zaledwie” 2% PKB Unii. Jak ocenia wielu ekspertów, taka suma może nie wystarczyć do pobudzenia gospodarki. Administracja Obamy w 2009 roku przekazała środki na łączną sumę 5% amerykańskiego PKB, 800 miliardów dolarów. Plan Junckera, nawet jeśli uwierzymy, że uda się mu zmaterializować wszystkie obiecane pieniądze, wydaje się przy tym skromnym przedsięwzięciem.
Gdzie pójdą pieniądze?
Pojawiają się także uzasadnione pytania o nadzór nad kierunkiem inwestycji. Stawiają je choćby eksperci ETUC.
Jak zagwarantować, że pieniądze pójdą na przedsięwzięcia tworzące miejsca pracy, a nie zwiększanie płynności banków? Jak zapewnić, że środki zostaną przeznaczone dla najbardziej potrzebujących, najmocniej dotkniętych kryzysem państw?
Jeśli plan Junckera ma zdobyć szerszą społeczną legitymację, jego komisja będzie musiała na to odpowiedzieć. Europejscy Zieloni, którzy opracowali swój własny, alternatywny plan, już zwracają uwagę, że z nowych środków finansowane mogą być projekty na dłuższą metę generujące (choćby z przyczyn środowiskowych) więcej strat niż zysków.
O rzeczywiście nowy ład
Juncker podkreśla, że jego plan jest próbą ucieczki przed stagnacją bez naruszania Paktu Stabilności i Wzrostu. Ja powiedziałbym więcej: bez naruszania makroekonomicznej architektury Unii, ciągle poddanej monetarystycznej ortodoksji i podążającej za nią polityki austerity, która w takich krajach jak Grecja przynosi katastrofę. Czy inwestycyjny zastrzyk może być skuteczny w gospodarce duszącej się pod presją cięć wydatków budżetowych, przy prekaryzacji klasy średniej, niskich płacach, kryzysie zagregowanego popytu? Wielu wątpi.
Nic dziwnego, że na europejskim Południu plan nie budzi entuzjazmu. Grecki poseł Lewicy (GUE/NGL), Dimitris Papadimoulis, stwierdził, że plan ten nic nie daje pogrążonej w „humanitarnej katastrofie” Grecji i że to powrót do „business as usual”. Czy jednak w sytuacji, gdy Lewica nie ma szans na przepchnięcie swojego planu, mądrze jest bezwzględnie się odcinać od planu Junckera? Na pewno równie niemądrze jest podpisywać go in blanco, bez negocjacji. Zwłaszcza że pojawiają się propozycje, z których można czerpać ciekawe rozwiązania, jak wspomniany tu plan Zielonych.
Zieloni proponują stworzenie Europejskiej Unii Energetycznej. Inwestycje, które powinny łącznie wynieść 750 miliardów euro, mają być skierowane na rozwój technologii pozwalających przejść na źródła odnawialne. Dałoby to europejskiej gospodarce nie tylko impuls rozwojowy i niezależność energetyczną, ale także pozwoliło na oszczędności z tytułu importu paliw kopalnych wartości 300 miliardów euro. Głównym kołem zamachowym tej zmiany mają być małe i średnie przedsiębiorstwa. Plan Zielonych zawiera kilka propozycji, jak im pomóc, na czele z mechanizmami ułatwiającymi prywatną emisję papierów dłużnych małych spółek. Dostarcza także intuicji, jak mogłaby wyglądać demokratyczna (pierwsza fala inwestycji w usługi publiczne miałaby przebiegać pod kontrolą wybranych przedstawicieli) i społeczna korekta planu Junckera.
Z kolei ekonomiści Mariana Mazzucatto i Caetano Penna proponują wyciągnięcie z planu Junckera tylko jednego elementu: wzmocnienia Europejskiego Banku Inwestycyjnego. Według nich powinien się on stać Państwowym Bankiem Inwestycyjnym (SIB) Europy. To właśnie takie SIB-y w ostatniej dekadzie pełniły rolę głównego silnika inwestycyjnego w innowacyjnych, kapitałochłonnych dziedzinach, na przykład w badaniach i wdrożeniach zielonych technologii. Gdyby nie takie państwowe instytucje, jak KfW (niemiecki państwowy bank rozwoju), Chiński Bank Rozwoju czy brazylijski BNDS, rynek w tych krajach wyglądałby dziś zupełnie inaczej. To te banki docierały do miejsc, gdzie prywatny kapitał bał się zapuszczać. Podobną rolę dla naszego kontynentu mógłby odgrywać własnie EIB. Dajmy mu tylko większe środki, uczyńmy z niego źródło bezpośrednich inwestycji, nie jedynie gwarancji – proponują Mazuccatto i Penna.
***
Podobno Jerzy Giedroyc, zniecierpliwiony, że obóz Tadeusza Mazowieckiego trzyma się porozumień Okrągłego Stołu, choć zmieniły się okoliczności, mówił: „Czy oni nie rozumieją, że umowa polityczna to nie sakrament?”. Umowę, w przeciwieństwie do sakramentu, można negocjować. Dopiero negocjując plan Junckera z ekspertami, z wizją Zielonych, z uprawnionymi obawami Lewicy mamy jakąkolwiek szansę na europejski Nowy Ład.
Czytaj także:
Danuta Hübner: New Deal Junckera może się udać