Francja i Niemcy wciąż różnią się znacznie, mają odmienne priorytety i – co najważniejsze – do czego innego jest im Polska potrzebna.
„Zrobić wszystko, żeby wrócić w relacjach z Paryżem do polityki, czyli tego, co stanowi w UE sferę interesów oraz dobrze pojętej hipokryzji” – wzywa na łamach „Rzeczpospolitej” jeden z konserwatywnych tuzów polskiej Realpolitik. Profesor Marek Cichocki wskazuje, że zgodność francuskich i niemieckich stanowisk nie jest wiecznotrwała, możliwe sprzeczności między nimi są głębokie, a zbieżność interesów Francji (!) i Polski w sprawach zasadniczych (np. wspólnoty obronnej) może być nie dość, że możliwa, to jeszcze ważniejsza od ewentualnych różnic „ideologicznych” czy tych dotyczących przyjmowania uchodźców. W tych warunkach – zwłaszcza po Brexicie – szukanie „optymalnego miejsca między Berlinem i Paryżem” to sprawa polskiej racji stanu.
czytaj także
Zupełnie nie zgadzając się z oceną (i nazewnictwem) mechanizmu „relokacji migrantów” przez autora Problemu politycznej jedności w Europie, przywołuję ten głos nie tylko dlatego, że wzywa do cennej dziś, bo rzadkiej w debacie publicznej, a niemal nieobecnej na korytarzach rządowych pragmatycznej trzeźwości, ale też wskazuje na sprawę zasadniczą: blok francusko-niemiecki jako nowy-stary motor integracji europejskiej to byt tyleż potencjalny, co niejednorodny. Krótko mówiąc: Francja i Niemcy wciąż różnią się znacznie, mają odmienne priorytety i – co najważniejsze – do czego innego jest im Polska potrzebna. Niestety, autorzy polskich mediów, bynajmniej nie tylko tych prawicowych, w wypowiedzi prezydenta Macrona o tym, że „Europa to nie supermarket” i przytaknięciu kanclerz Merkel dostrzegli głównie wspólny, antypolsko-antywęgierski front karolińskich mocarstw, zrzucając różnice na karb politycznego savoir-vivre’u (Niemcy nie mogą za ostro jeździć po Polsce, bo jednak była kiedyś II wojna światowa, więc cedują krytykę na Komisję Europejską i Fransa Timmermansa, a ostatnio właśnie na Francuzów).
Podstawowa sprzeczność francusko-niemiecka jest dużo starsza od strefy euro. Żeby nie sięgać do sporów Kultur z civilisation, depeszy emskiej czy bitwy pod Jeną – jej źródeł Janis Warufakis dopatruje się w upadku systemu Bretton Woods w 1971 roku. Od tamtego czasu hiper wydajna gospodarka niemiecka miała na głowie walutę sąsiada – przez wiele lat stabilność kursu franka zależała tak naprawdę od decyzji Bundesbanku, który mógł co jakiś czas dodrukować Deutschmarek, albo i nie dodrukować. W drugim przypadku sąsiedzi zza Renu mieli kłopoty, zmuszeni albo dokonywać upokarzającej dewaluacji pieniądza, albo tłamsić gospodarkę stopami procentowymi i generować bezrobocie.
Sprzeczność tę postanowili pokonać – po klęsce projektu „socjaldemokracji w jednym kraju” z początku lat 80. – Francois Mitterrand z Jacquesem Delorsem. Plan był prosty. Francja dowiedzie światu (no dobra, Niemcom, a dokładnie tym z Bundesbanku), że jest odpowiedzialna fiskalnie, konkurencyjna gospodarczo i stabilna makroekonomicznie, a wtedy Niemcy zgodzą się na wspólną walutę ułożoną na francuską modłę i zakończy się koszmarny jasyr u surowych bankierów z Frankfurtu. To był genialny plan, niczym z Gangu Olsena – i podobnie jak w serii kultowych komedii wszystko szło świetnie do pewnego momentu. Nie wchodząc w szczegóły, Niemcy zgodzili się na wspólną walutę (za to Francuzi – na zjednoczenie), ale pod warunkiem, że nowe euro będzie skonstruowane… po niemiecku (twarde kryteria makroekonomiczne, i ŻADNYCH wspólnych, ponadnarodowych długów).
Po co ta wycieczka w przeszłość? Zwłaszcza, że „niemieckie” euro w ostatnich latach nieco wyewoluowało? A no bo wygląda na to, że Emmanuel Macron postanowił tamten połowicznie udany (czyli nieudany) manewr Mitterranda-Delorsa… powtórzyć. Liczy na to, że po wrześniowych wyborach Niemcy będą bardziej skłonni ponieść ewentualną odpowiedzialność za długi innych (euroobligacje) i że zapłacą lwią część wielkich programów inwestycyjnych, zwłaszcza na badania i rozwój, które mają ruszyć z miejsca lekko ociężałą gospodarkę Francji i może jeszcze innych krajów Południa. Krótko mówiąc, że ta Europa będzie nie tylko federalna, ale może nawet trochę (troszeczkę, ociupinkę…) socjalna, może nawet jakieś europejskie ubezpieczenie od bezrobocia spadnie z nieba?
Co w zamian? Francuski potencjał atomowy na użytek wspólnej polityki obronnej? Ciekawa, a może i nawet kusząca dla Niemiec perspektywa, gdy wiedzą już, że „jesteśmy zdani na siebie”. Ale to za mało. Minister Schäuble prędzej dojdzie do Paryża na piechotę niż zgodzi się na choćby pozór unii transferowej, jeśli Francja nie przeprowadzi wcześniej „niezbędnych reform”. Czytaj: radykalnie nie zliberalizuje rynku pracy, co Macron zresztą od dłuższego czasu zapowiada mimo spodziewanego oporu związków zawodowych i mocno reprezentowanej na ulicy (ale słabo w parlamencie) lewicy. A co da w zamian? I czy swe pomysły w ogóle przeforsuje?
czytaj także
Głów imigrantów i mniejszości na tacy Francuzom nie złoży, bo to wbrew jego agendzie i wartościom. Żeby nowy system i nowy rynek pracy choć trochę przypominały mokry sen liberałów, czyli osławione flexicurity – potrzebny jest duży wzrost i niemal pełne zatrudnienie. Mogą mu pomóc programy inwestycji publicznych, ale na razie to chyba gruszki na wierzbie. Niemcy mogliby Francuzom ulżyć zwiększając własny popyt krajowy przez wyższe płace i redystrybucję nadwyżek choćby na inwestycje w infrastrukturę, ale taki eksperyment wymagałby ostrego (zielonego lub czerwonego) zwrotu na lewo. No to co pozostaje tak na szybko i na pewno nowej „nadziei Europy”?
Tak, zgadliście. Polski hydraulik, tirowiec jeżdżący za pół stawki i operator maszyn w przeniesionym z Amiens pod Łódź Whirlpoolu, do tego nienawidzący gejów, wyemancypowanych kobiet, uchodźców i wszystkich ludzi o innym kolorze skóry, żeby nie wspomnieć o tym, że dzikus właśnie sam sobie wybrał do rządzenia karła-zamordystę. Czy to prawda czasu, czy tylko ekranu – rzecz na inną dyskusję. Wizerunek mamy jaki mamy i centrowe, proeuropejskie elity Zachodu mogą zechcieć z niego skorzystać, z braku pewniejszej i szybszej idei legitymizacyjnej. Mniej (dzikich narodów), ale jednak więcej (wspólnej polityki tam, gdzie jest potrzebna).
Nie dlatego, że Macron to libertyn czy lewak nienawidzący Europy Środkowej – po prostu tak mu wyjdzie z sondażowej kalkulacji. Przekaz byłby mniej więcej taki: Drodzy Francuzi! Chcecie więcej Europy, prawda? Wiem, z dzikusami też bym nie chciał na waszym miejscu. Ale w dobrym towarzystwie? Przecież Niemcy robią dobre samochody, Holendrzy marihuanę, Austriacy mają fajne góry i prostytutki z Europy Wschodniej (wróć, tego nie powie, bo jest zachodnim feministą, do tego szczerym), a Belgowie wprawdzie śmiesznie mówią po francusku, ale to jednak kuzyni…
czytaj także
Co może na to poradzić Polska? Cytowany na początku profesor Cichocki doradza spokój i wejście w europejską unię obronną, na której Francuzom zależy. Łatwo powiedzieć po tym, jak znany polonus „załatwił Caracale”, a urzędujący minister obrony narodowej nie dość, że wypomniał mistrale, to jeszcze planuje zakupy zbrojeniowe wszędzie, byleby stempla Made in USA nie zabrakło. Co więcej, nasz obronny wektor geopolityczny w ogóle nie pokrywa się z francuskim – żadne, tak sympatyczne Polakom fochy Macrona na propagandę i szwindle Kremla nie zmienią faktu, że Francja za Morzem Śródziemnym ma Afrykę, a nie Rosję, a Legia Cudzoziemska jeździ raczej do Mali niż pod Kaliningrad.
Konkluzja jest dość naturalna, choć wcale nie prosta. Na kontinuum między Paryżem a Berlinem, nad Szprewę bliżej nam niż do Sekwany. Wspólny język Macrona i Merkel w sprawie Polski i Węgier skrywa poważne różnice. W odróżnieniu od Francji, Niemcom wciąż bardzo zależy, by mieć „zachód na wschodzie”, by ich główny poddostawca był wciąż bliski i przewidywalny, by wreszcie głos Francji i reszty krajów Południa był równoważony przez sojuszniczych aktorów wagi co najmniej średniej. Z tego właśnie powodu wspólny przekaz Macrona i Merkel z Brukseli jest wspólny pozornie: o ile u Macrona może to być próba ogniowa przed akcją wypychania Polski z jądra UE, u Merkel to raczej dyplomatyczna gra na zmianę postawy naszych elit.
W odróżnieniu od Francji, Niemcom wciąż bardzo zależy, by mieć „zachód na wschodzie”.
Z tym też wiążą się kluczowe dylematy Polski. Nie dotyczą one wcale – doraźnie dla Niemiec i Angeli Merkel najważniejszych – uchodźców, których w moim przekonaniu powinniśmy przyjąć w ustalonej przez rząd Ewy Kopacz liczbie, a schematy automatycznej relokacji zaakceptować, choć pod istotnymi warunkami. Negocjacje polityki migracyjnej powinniśmy powiązać – oto najważniejsze punkty – z gwarancjami solidarności energetycznej (bo samej budowy Nord Stream II możemy nie zdążyć powstrzymać), ale zachowania i rozbudowy łańcuchów kooperacji przemysłowej i transferów technologii energetycznych w najbliższej przyszłości. Chodzi o sytuację, kiedy Niemcy dokonywać będą u siebie drugiej, po Energiewende, rewolucji przemysłowej, tym razem pod hasłem Internetu Rzeczy i Gospodarki 4.0. Jeśli bowiem nie uda nam się politycznie wynegocjować programów modernizacji gospodarki (w tym budowy kapitału ludzkiego) w powiązaniu z Niemcami, samo zaufanie i istniejące więzi, a także wciąż względnie tania praca nie wystarczą już, by w warunkach kolejnego skoku technologicznego, polski wagon jechał tuż za lokomotywą, a nie zjechał na jakąś peryferyjną bocznicę.
Największa sprzeczność całego tego układu polega na tym, że to, co Polska może politycznie zaoferować Niemcom (poza wkładem we wspólnotę obronną i bardziej koncyliacyjną polityką migracyjną), a więc wsparcie „ich opcji” gospodarczej w bardziej zintegrowanej Europie, może tę Europę… rozsadzić. Bo „więcej dyscypliny” i, nie daj Boże, więcej nadwyżki niemieckiego eksportu w Europie (nawet z polskim wkładem), to gotowy kolejny kryzys na Południu i stagnacja we Francji – ze wszystkimi znanymi tego efektami do kwadratu. Dlatego też propozycją wiarygodną nie jest proste „podczepienie się pod Niemcy”, ale jednak balansowanie – i próby włączania się w projekty wspólne całej trójce, a nawet te bliższe sercu i kiesie Francji, ze wspólnotą obronną na czele. Z czasem także niuansowanie polskiego stanowiska w sprawie reguł fiskalnych tak, by w swym przekazie (i głosowaniach polityczno-gospodarczych) Warszawa nie była bardziej niemiecka od Frankfurtu.
Czy obecny rząd jest w stanie tak skomplikowane gry prowadzić? Można w to wątpić, gdyż walkę z agendą aksjologiczną Paryża, Brukseli i Berlina uczynił on jądrem swej polityki wewnętrznej. Co więcej, nie jest wyraźnie gotowy na pragmatyczne kompromisy, uparcie wstając z symbolicznych kolan – z perspektywą zakupu amerykańskich helikopterów i przy okazji zostania osłem trojańskim Trumpa w Europie. A mógłby przecież wsłuchać się np. w głos „konserwatywnej opcji niemieckiej” a’la Klub Jagielloński, która mogłaby przynajmniej powstrzymać wypychanie Polski z jądra Europy.
Szansa (niepewna) na zmianę rządu będzie za dwa lata, a szabel do równoległej dyplomacji (PO we frakcji chadeckiej? Biznes i eksperci? Progresywne i centrowe NGO?) w Europie mamy niezbyt wiele. Musimy jednak walczyć tam o „otwarte drzwi” i minimalizować straty negując utożsamienie Polski z Kaczyńskim; tu powinniśmy odwoływać się do rozsądku choćby pojedynczych ministrów i dyplomatów, liczyć wreszcie na presję społeczną. A jeśli Merkel z Macronem zaczną naprawdę mówić jednym głosem i w jednym celu, a rządzić będzie wciąż Kaczyński? Cóż, po antyutopie odsyłam do ostatniej książki Ziemowita Szczerka.