Przestańmy naiwnie powtarzać, że każdy jest naszym „strategicznym” partnerem.
Sławek Blich: Jest wiele map Europy. Inna jest polityczna, inna językowa i ekonomiczna. I choćby nie wiem jak daleko sięgać wzrokiem, na horyzoncie nie ma Stanów Zjednoczonych Europy – tak w 1926 roku pisał brytyjski historyk Arnold J. Toynbee. Czy coś się zmieniło?
Mark Leonard, szef ECFR*: Ta przepowiednia jest wciąż aktualna. Istotnie – Stanów Zjednoczonych Europy nie ma i nie będzie. Jednak od czasów tej publikacji państwa narodowe wchodzące dziś w skład Unii Europejskiej zmieniły się nie do poznania.
W jaki sposób?
Stały się na wskroś współzależne. Zostało im niewiele autentycznej suwerenności. Nie w tym rzecz, że ją utraciły. Po prostu sens suwerenności całkowicie się zmienił. Dziś większość decyzji na szczeblu międzynarodowym podejmowanych jest kolektywnie, nie indywidualnie. Nawet jeśli między państwami członkowskimi trwa współzawodnictwo, to jest ono kompletnie inne od tego w czasach Arnolda Toynbee, kiedy zwycięzców wyłaniała przewaga siły i potencjału militarnego.
Niemniej wizja Toynbee’ego jest aktualna także w innym wymiarze. Jednym z najbardziej newralgicznych problemów Unii – czego skutki odczuwamy w polityce zagranicznej cały czas – jest niezmącone przekonanie, że kanon reguł i norm panujących we Wspólnocie stał się uniwersalny i można go zaaplikować całej reszcie świata.
Lubimy myśleć, że inni chcą być tacy jak my?
Tak. W przeszłości prawie się nie zdarzało, by bezboleśnie udało się włożyć na kogoś cały garnitur nowych norm i wartości. Na pewno nie uda się to również w najbliższej przyszłości, co dobitnie udowadnia nam historia i wydarzenia ostatnich miesięcy na Ukrainie i w krajach Maghrebu. Uważam jednak, że kraje europejskie odzyskują świadomość i powoli wychodzą ze stanu iluzji.
I co sobie uzmysławiają?
Że przez ostatnie kilkaset lat Europa była w samym centrum świata i myślała o sobie w kategoriach dyrygenta globalnego porządku. Prawie dziesięć lat temu sam napisałem książkę o tytule Dlaczego Europa będzie rządzić XXI wiekiem. Dowodziłem, że pod dachem Unii Europejskiej zbudowaliśmy niepowtarzalny model bezpieczeństwa, oparty na spójnym systemie prawnym, współpowiązaniu i współzależności oraz wspólnej ochronie przed wrogimi zamiarami z zewnątrz. Pisałem, że ów europejski model – dobry, nowatorski i doskonale przystosowany do ery globalnej współzależności – będzie stopniowo imitowany i rozprzestrzeniany na świecie.
Opisał pan też dokładnie, w jaki sposób miałby się rozprzestrzeniać.
Po pierwsze, poprzez konsekwentne poszerzanie Unii o nowych członków. Po drugie, poprzez stopniowe wchłanianie norm i osmotyczną transformację europejskiego sąsiedztwa. Po trzecie, poprzez umacnianie się globalnych instytucji, które ucieleśniają europejskie wartości i styl myślenia, jak WTO czy Międzynarodowy Trybunał Karny. Po czwarte – było już jasne, że inne regiony świata nie mają wyjścia i również muszę się integrować. Europejski model wydawał się idealnym szablonem tej integracji. Podejrzewałem, że dlatego to właśnie europejska droga się zuniwersalizuje.
Tak się nie stało.
Nie da się ukryć, że to nie była najszczęśliwsza dekada dla mojej tezy. Próbowałem to zrozumieć. Jak mogłem założyć, że stworzyliśmy coś tak unikalnego i udanego, skoro w praktyce działa to feralnie, podczas gdy alternatywy rozwijają się wyraźnie i dynamicznie?
Zrozumiał pan?
Doszedłem do wniosku, że istnieje już w kulturze pewien symbol, model myślowy, który częściowo wyjaśnia mechanizm odrzucenia europejskiego modelu. Słyszał pan o syndromie Galapagos?
Darwinowskim?
Tyle że w wydaniu japońskim. Karol Darwin na Wyspach Galapagos zaobserwował fascynujące i niepowtarzalne gatunki fauny i flory. Miały one jednak tę właściwość, że nie były w stanie przeżyć i rozkwitnać poza własnym terytorium. Termin syndrom Galapagos podchwycono i użyto do określenia fenomenu japońskiej sieci telefonii komórkowej trzeciej generacji. Mówiąc w skrócie: ich telefony są technologicznie lepsze niż jakiekolwiek inne na świecie. Są jednak tak zaawansowane i skomplikowane, pełne różnych funkcji i możliwości, że – pomimo ewidentnych zalet – nie udało się ich nigdy spopularyzować poza Japonią. Kiedy zawiodły wszystkie pomysły na ekspansję produktu obiektywnie dobrego, porzucono je i skupiono się na rozwoju rynku lokalnego. I zaczęto mówić o równoległej, nieadaptowalnej ścieżce ewolucji.
Bliski perfekcji, ale nieeksportowalny produkt? Nie za dużo tu eurocentrycznej idealizacji?
To tylko uproszczona sztanca, syndrom, który pokazuje, co mogło stanąć na drodze europejskiemu modelowi integracji.
Stworzyliśmy coś nowego, zaawansowanego, wydawało się, że bezawaryjnego. A jednocześnie coś nietrwałego, niesłychanie wrażliwego i uzależnionego od własnego, unikatowego ekosystemu: fuzji europejskiego dziedzictwa kulturowego i doświadczeń historycznych z amerykańskim militarnym i ekonomicznym parasolem ochronnym.
To ekosystem niepowtarzalny i prawie niemożliwy do skopiowania w skali 1:1, być może dlatego tak trudny do zastosowania w innych częściach świata.
Jesteśmy więc gatunkiem zagrożonym wyginięciem?
Na pewno wrażliwym i, jak możemy zaobserwować, mało odpornym na brutalne siły targające współczesnym światem. Jak te z gatunki Galapagos.
A jednocześnie przekonanym o własnej wyjątkowości.
Fundamentem wyższościowego wyparcia, o którym tu mówimy, były dwie dekady obiektywnie fantastycznej prosperity w Europie. Świat wydawał się naszym cieniem, a ambicją Europy było zmienienie wszystkich wokół w lustrzane kopie nas samych. Co więcej, plan ów niemal perfekcyjnie udał się w Europie Środkowej i Wschodniej, a więc uznaliśmy, że model zwyczajnie działa i można go uniwersalizować. Wkrótce się okazało, że nie można.
Bo integracja europejska przestała być atrakcyjna?
Trzeba przyznać, że same walory europejskiego kanonu norm i wartości nie wystarczyły, by zdominować świat i myślenie polityczne. Kanon ten został w wielu miejscach na świecie zaprowadzony siłą i był aktem imperialnej agresji Europejczyków.
Jako uczestnicy historii przyglądamy się dziś bardzo doniosłemu procesowi. Wielkie obszary świata tworzą potęgi gospodarcze niezależne od Europy i USA. Miliony ludzi doświadczają ekonomicznego upodmiotowienia. Wzmocnieni i zdolni do samostanowienia, odrzucają często kolonialne dziedzictwo europejskiej hegemonii. Mamy do czynienia z potężnym przebudzeniem politycznym na świecie. Wyswobodzeni ekonomicznie ludzie domagają się większej władzy, odzyskania kontroli i większego wpływu na własne losy. Co często kończy się odrzuceniem Europy i europejskich wartości. To, co zbudowaliśmy w Unii Europejskiej, nie tylko nie jest więc uniwersalne, lecz okazało się bardziej kruche, niż nam się początkowo wydawało. Być może dlatego coraz częściej słychać opinie, że Unia Europejska powinna chronić dziś własny dorobek, zamiast myśleć o dalszej ekspansji.
Największa ekspansja Unii była w 2004 roku. To już się nie powtórzy?
W 2004 roku, kiedy do Unii Europejskiej dołączyły m.in. kraje A8, czyli państwa byłego bloku sowieckiego o PKB niższym niż unijna średnia, w stolicach starej Europy zaczęto się zastanawiać, jakie stanowisko przyjąć wobec pominiętych przy tym rozszerzeniu krajów. Nie było wówczas i nie ma dzisiaj na przykład jednogłośnej woli politycznej przyjęcia Ukrainy. Ale jednocześnie istniało przekonanie, że należy poświęcić sąsiadom uwagę i zaplanować jakoś relacje z nimi.
W erze Romano Prodiego wykuła się idea stworzenia spójnej Europejskiej Polityki Sąsiedztwa. Jej kluczowym elementem miało być wypracowanie takiej sytuacji, w której Unia Europejska otoczona będzie pierścieniem przyjacielsko usposobionych krajów sąsiedzkich. Te zaś sukcesywnie będą otrzymywały dostęp do kolejnych wspólnotowych korzyści: migracji, rynku i kontaktów politycznych, jednak z wyłączeniem prawa pełnego członkowstwa w Unii. Założono, że w zamian za to beneficjenci stopniowo staną się podobni do nas, przechodząc proces tranformacji instytucjonalnej i demokratycznej, na wzór tego, który przeszli regularnii członkowie Wspólnoty.
Co poszło nie tak?
Ta z gruntu życzeniowa i nierealistyczna polityka była oparta na fałszywym założeniu, że inne kraje zechcą przyjąć nasze normy i zasady po to, aby upodobnić się do nas.
Po pierwsze, nie ma czegoś takiego jak europejskie sąsiedztwo. Jest za to wiele różniących się od siebie poszczególnych krajów sąsiedzkich. Nikt w Maroku nie uważa, że jest częścią tego samego „sąsiedztwa” co Mołdawia i Ukraina, a nawet co Nigeria czy Syria. Po drugie, wiele czynników i okoliczności, które doprowadziły do udanych transformacji w Europie Środkowej i Wschodniej po zimnej wojnie, jest już anachronicznych. Każdy z tych krajów dokonał własnych wyborów i przeszedł własną drogę, nigdy zaś nie były to uniwersalne, normatywne drogi do „europejskości”.
Lata 90. były wciąż erą świata jednobiegunowego. Jedyną atrakcyjną ofertę cywilizacyjną w regionie oferowała wówczas Unia Europejska. Dzisiaj, bliżej lub dalej Europy, jest coraz więcej ambitnych i aktywnych w polityce międzynarodowej mocarstw, które będą starały się pokonać i wymanewrować Unię na różne sposoby.
Rosja i Chiny oficjalnie są strategicznymi partnerami Unii Europejskiej. Czy zachowują się jak odpowiedzialni udziałowcy światowego ładu?
Tzw. strategiczne partnerstwo to kolejne dowody pobłażliwości i politycznej życzeniowości Unii Europejskiej. Ta kategoria zaciemnia realia różnorodności relacji z poszczególnymi krajami. Oczywiście, na swój sposób zarówno Rosja, Chiny, jak i USA to nasi partnerzy. Jesteśmy największym kupcem rosyjskich zasobów naturalnych, współpracujemy z Rosją w kwestii Iranu. A zatem Rosja jest partnerem, ale jest też oczywistym politycznym rywalem i konkurentem. Jeśli będziemy ślepo i uparcie patrzeć na nasze relacje międzynarodowe przez pryzmat strategicznego partnerstwa, zakładać, że każdy kraj to partner z dobrymi intencjami, to w najlepszym razie będzie to oznaczać, że nie potrafimy czytać klarownych sygnałów wysyłanych nam z wielu stolic.
A w najgorszym?
Rosja od długiego czasu wysyła nam jednoznaczne komunikaty. Daje jasne wyobrażenie tego, jak zareaguje na próby ekspansji NATO czy UE na wschód. Wojna w Gruzji i sytuacja na Ukrainie to dowody, że Moskwa nie żartuje. Nie możemy naiwnie bagatelizować tych sygnałów. Na arenie międzynarodowej mamy i partnerów, i rywali. Rozumieją to Amerykanie, którzy w tym sensie mają o wiele zdrowsze relacje z Chinami. Są głęboko powiązani finansowo, ale wiedzą, że Chiny należy, owszem, angażować i zachęcać, ale i powściągać, balansować, reformować, a czasami konfrontować się z nimi. Słowem: stosować różne środki i zniuansowaną politykę, która nie zawsze jest czystym partnerstwem.
To samo dotyczy zresztą relacji Unii ze Stanami Zjednoczonymi, w której jesteśmy nieco infantylni. Powinniśmy częściej kierować się własnym interesem.
Pięć lat temu, kiedy kadencję rozpoczynało poprzednie kierownictwo Unii Europejskiej, polityka zagraniczna była spokojniejszym urzędem. Dzisiaj niepokoje ogarniają znaczną część świata: Syrię, Egipt, Iran, Libię, Ukrainę, Palestynę… Jak wyposażona jest Unia Europejska, by działać na skalę światową?
Kolektywnie Unia jest najważniejszym partnerem handlowym dla większości państw świata. Mamy największy wspólny rynek na świecie. Tylko Ameryka wyprzedza nas pod względem sprzedaży i produkcji broni. Wydajemy olbrzymie sumy na zbrojenia, lecz także na pomoc rozwojową dla innych krajów. Mamy najwięcej ambasad na świecie i najliczniejszy korpus dyplomatyczny.
W teorii mamy więc całkiem sporo atutów do dyspozycji. Niestety, na własne życzenie nadal gramy poniżej swoich możliwości. Częściowo z powodu życzeniowości i intelektualnych nieporozumień, o których wspomniałem. Ale nie pomaga też opór w samym sercu Unii, gdzie nadal dominuje indywidualna mentalność małych państw narodowych. Nie udało się nam jeszcze odkryć optymalnej metody zarządzania i współpracy. Jest nieuniknione, że organizm składający się z 28 krajów będzie od czasu do czasu destabilizowany przez narodowe interesy i konkurencje. Musimy jednak regulować i kontrolować te spory, aby zachować moc decyzyjną i nie pozwalać nikomu z zewnątrz nas dzielić, poróżnić i nami manipulować.
Moc decyzyjna Unii? Nasi ukraińscy partnerzy ukuli nawet taki smutny żart: UE zajęła stanowisko, a Rosja zajęła Krym.
Powiem coś nieoczywistego: w moim przekonaniu w kontekście konfliktu ukraińsko-rosyjskiego Unia Europejska poradziła sobie znacznie lepiej, niż można się było tego spodziewać na samym początku kryzysu.
Pamiętam, jak w 2007 roku, kiedy startowaliśmy z Europejską Radą Spraw Zagranicznych, kwestia relacji z Rosją była niesłychanie toksyczna i dzieliła Europę najmociej od czasu, kiedy Donald Rumsfeld podzielił ją na stare i nowe kraje członkowskie. Jeśli obierzemy ten rok za punkt wyjścia, zobaczymy, że z biegiem czasu Unia się zwarła i wytrwała w jedności; wszystkie kraje usiłowały działać wspólnie i okazywać solidarnośc Ukraińcom. Jednogłośnie przeforsowaliśmy cały pakiet sankcji – a niektóre z nich są naprawdę dotkliwe – dla kluczowych sektorów rosyjskiej gospodarki. Nie zostawiliśmy Putinowi ani wiele pola menewru, ani przyzwolenia na bezkarność. Nasza reakcja wykracza więc poza symboliczne gesty.
Nie tylko Ukraińcy są rozczarowani postawą Europejczyków. W samej Wspólnocie prymusem wśród eurosceptyków jest Wielka Brytania, a jej politycy zajmują coraz śmielsze antyeuropejskie stanowiska. Czy to się skończy Brexit – wyprowadzeniem sztandaru Unii?
Nastroje euurosceptyczne są wyraźne i chyba nieuniknione są dalsze efekty dezintegracji. Nie jestem jednak przekonany, czy to się skończy wyjściem Wielkiej Brytanii ze Wspólnoty. Szanse na to oceniam na 25%, co jest niebagatelnym, lecz nadal mało prawdopodobnym scenariuszem.
Wielka Brytania jest dzisiaj skupiona na samej sobie. Aż do maja 2015 roku ważne będzie tylko to, jak partie poprowadzą kampanie i kto wygra wiosenne wybory. Jeśli wygrają laburzyści, nastroje antyeuropejskie osłabną.
1 grudnia nowym przewodniczącym Rady Europejskiej oficjalnie zostanie Donald Tusk. Jego nominacja to zarazem symbol historycznego i trwałego powrotu ludzi Europy Środkowej i Wschodniej do europejskiej rodziny.
To potężny symbol w obliczu nieprzewidywalnej polityki Putinowskiej Rosji. Donald Tusk ma też za sobą atuty. Po pierwsze, jako premier rządu polskiego przez długi czas zasiadał w Radzie i zna wielu wpływowych liderów. Będzie mógł polegać na bliskich relacjach z Angelą Merkel. Fakt, że pochodzi z Polski, jest ważny, bo zasypuje Rumsfeldowską linię podziału na nowych i starych członków Unii. Myślę, że Tusk ma szansę na odegranie roli mediatora nawet w sprawach tak dzielących, jak migracja czy sprzeczne interesy państw będących w strefie euro i poza nią.
Na niekorzyść Tuska działa fakt, że Polska nie jest krajem strefy euro, co obniża jego wiarygodność w negocjacjach dotyczących wspólnej waluty.
Będzie mu też trudno wznieść się na ponadnarodowy poziom negocjacji i zapomnieć o interesie kraju, z którego pochodzi.
Inaczej niż to miało miejsce w przypadku belgijskiego przewodniczącego, nawykłego do znajdowania kompromisów i budowania aliansów. Tusk, pochodząc z kraju o bardzo mocno ugruntowanych przekonaniach, na przykład w kwestii Rosji, migracji czy budżetu UE, prawdopodobnie będzie musiał pracować dwa razy ciężej, by zbudować paneuropejską koalicję.
Sprawom zagranicznym będzie ambasadorować Federica Mogherini, reprezentująca nowe pokolenie włoskiej polityki i jeden z najpopularniejszych rządów socjaldemokratycznych w Europie.
Mogherini ma interesującą kartę zawodową i znacznie lepsze doświadczenie niż jej poprzedniczka. Uważam jednak, że jej nominacja może być efektem klasycznego brukselskiego konsensusu. Nie spodziewałbym się, że Federica Mogherini rozpocznie urzędowanie jakimiś szczególnie stanowczymi inicjatywami czy niezależnymi opiniami w sprawach zagranicznych.
Wiem też, że jej kandydatura wywołała kontrowersje w Europie Środkowej i Wschodniej z uwagi na jej niezdecydowaną postawę wobec Rosji i problematyki krajów Europy Wschodniej. Konsultowałem to z włoskimi ekspertami i powiedziano mi, że jej stanowisko w tej sprawie nie jest ufundowane na jakichś szczególnie mocnych i niezachwianych przekonaniach. Mogherini przez większość kariery pracowała nad stosunkami transatlantyckimi i sytuacją na Bliskim Wschodzie, a w sprawach wschodniej granicy Unii Europejskiej wykazała raczej brak zdecydowania niż złą wolę. Nie podzielam głosów krytyków, którzy spodziewają się, że wkrótce w jej otoczeniu znajdzie się Gerhard Schroeder lub inna osoba o równie kłopotliwych poglądach.
Pomówmy o ekonomicznym kursie Unii. Co, jeśli polityka cięć doprowadzi do zduszenia ekonomicznej aktywności na lata? Co, jeśli koszty utrzymania i ceny podstawowych usług staną się nie do zniesienia dla najbiedniejszych? Jaki głos sprzeciwu wybiorą ludzie?
Ludzie w całej Europie masowo popierają i głosują na partie sprzeciwu wobec cięć. W zeszłym tygodniu byłem w Hiszpanii, gdzie w sondażach prowadzi Podemos – nowa partia marksistowska inspirowana duchem Ameryki Południowej. W Grecji liderem jest Syriza. Te partie to ewidentna rewolta wobec status quo. Ich zwycięstwo w wyborach i odrzucenie dotychczasowego porządku, dyktowanego przez Brukselę, będzie oznaczało potężny kryzys polityczny w Unii. To jest nieuniknione i stanie się już za kilka miesięcy.
W raporcie Rebooting EU’s Foreign Policy namawia pan do strategicznego partnerstwa z USA, którego filarem ma być Transatlantyckie Porozumienie o Handlu i Inwestycjach (TTIP) – dokument krytykowany za wspieranie globalnych korporacji na szkodę demokracji i dobra społecznego.
Osobiście nie jestem zwolennikiem podpisywania TTIP za wszelką cenę. To zresztą nie byłoby proste, bo w wielu krajach narodowych istnieją poważne opory przed naruszeniem przez TTIP wrażliwych społecznie obszarów. Na przykład wielu wyborców i komentatorów w Wielkiej Brytanii obawia się rozmontowania NHS [publiczna opieka zdrowotna] poprzez agresywne działania amerykańskich firm medycznych i farmaceutycznych. Z drugiej jednak strony mamy też strategiczny interes w partnerstwie handlowym z Ameryką. Następny globalny standard telefonii mobilej nie będzie standardem amerykańskim ani europejskim – będzie albo transatlantycki, albo chiński. To jest wielka gra o przyszłość. Jest w naszym interesie, żeby wynegocjować dobre warunki tej umowy – chroniąc demokratyczne prawa europejskich konsumentów i zapewniając sobie strategiczną pozycję w grze o warunki globalnej ekonomii.
Czy tytuł pańskiej książki, Dlaczego Europa będzie rządzić XXI wiekiem, ma jeszcze szansę być proroczy?
Zasobnik dostępnych norm, zwyczajów i wartości, z którego można wybierać, bardzo się dzisiaj skomplikował i powiększył. Nie powtórzy się scenariusz z Europy Środkowej i Wschodniej, gdzie ludzie wybrali, wywalczyli, a następnie przejęli praktycznie wszystkie cechy i cały kanon europejskości: instytucjonalnej, ekonomicznej, kulturowej, burżuazyjnej. Wówczas zdarzyło coś niepowtarzalnego: z własnej woli zaadaptowano kompletny, historycznie zdeterminowany zbiór w stu procentach.
Dzisiaj dzieje się coś zgoła innego. Wyzwalają się kolejne kraje i społeczeństwa. W Egipcie ludzie wyszli na ulicę obalić dyktatora i zażądali demokracji, lecz niekoniecznie chcieli praw mniejszości i równouprawnienia kobiet. Modyfikują i wymyślają własne kanony norm i wartości. Takich tworów, kontaminacji różnorodnych zasad i wartości będzie w przyszłości coraz więcej. Bez wątpienia przetrwają i pozostaną atrakcyjne również te rzeczy, które Europa robi lepiej niż ktokolwiek inny na świecie. Ale nie trzeba już będzie korzystać z nich na zasadzie „wszystko albo nic”.
Mark Leonard – (ur. 1974) analityk, dyrektor European Council on Foreign Relations. W latach 90. członek ekipy Tony’ego Blaira. Publikuje w „The Financial Times”, „The New York Times”, „Le Monde”, „El Pais”, „The Economist”, „Time” i „Newsweeku”. Autor m.in. książki „What Does China Think?”
***
Serwis >>WYBORY EUROPY jest współfinansowany ze środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych