Aresztowania, przeszukania biur – to codzienność organizacji pozarządowych na Węgrzech.
Niemal dokładnie cztery lata temu, jesienią 2010 roku, Viktor Orbán rozpoczął przebudowę Węgier. Kilka miesięcy wcześniej zwyciężył w wyborach i zdobył większość konstytucyjną w parlamencie. Wyborcom złożył obietnicę rozpoczęcia nowej ery w historii ich kraju, który po latach rządów Węgierskiej Partii Socjalistycznej znajdował się w tragicznym stanie, na skraju finansowej katastrofy. Nowo wybrany rząd ustami swojego lidera zobowiązał się do wprowadzenia „rewolucji zapoczątkowanej przy urnach wyborczych”. Podczas wieczoru wyborczego Orbán podkreślał ciągle, że chodzi mu naprawdę o rodzaj rewolucji, a nie jakąś tam demokratyczną zmianę u władzy. Pierwszym krokiem tej politycznej drogi była reforma prasy i mediów. Wtedy, przed czterema laty, nikt z moich znajomych nie był w stanie zrozumieć, dlaczego rządzący politycy tak bardzo chcieli rozpocząć szereg rewolucyjnych zmian właśnie od przebudowania prawa prasowego.
Preludium
Sam pomysł wprowadzania kolejnych regulacji wydawał się o tyle dziwny, że przed 2010 rokiem zmuszeni byliśmy stosować się do już i tak bardzo surowych ograniczeń, precyzyjnie określających zasady nadawania i publikowania treści. W kodeksie karnym i cywilnym zapisy na ten temat były tak rozbudowane i drobiazgowe, że próby stosowania ich wobec bardzo dynamicznie rozwijających się mediów internetowych okazały się niemożliwe do realizacji. Prawo do prywatności i własnego wizerunku jest w węgierskim prawie również bardzo ściśle chronione od wielu lat – zniesławianie i publikowanie oszczerstw to surowo karane przestępstwa. Mimo to przedstawiciele rządu ciągle powtarzali, że prawo regulujące działalność gazet, portali, stacji radiowych i kanałów telewizyjnych nie było wystarczająco precyzyjne. To po prostu nieprawda. Reforma medialna sprzed czterech lat ustanowiła na dodatek nowe instytucje, których jedynym celem jest kontrola nadawców informacji przez nakładanie wysokich kar finansowych.
Jesienią 2010 roku temu pracowałem jako gospodarz porannego programu w węgierskim publicznym radiu. Dzień przed zatwierdzeniem nowego prawa prasowego, w zimny grudniowy poranek, zdecydowaliśmy wspólnie z moim ówczesnym wydawcą, Zsoltem Bogarem, że na znak protestu wyemitujemy na antenie minutę ciszy. Instynktownie wiedzieliśmy, że dzieje się coś złego i chcieliśmy się temu sprzeciwić, ale intelektualnie ciągle umykało nam, jakie znaczenie będzie miało to, co zostało wówczas zapoczątkowane.
Kilka miesięcy później wiedzieliśmy już niestety bardzo dobrze, w jaką stronę zmierzają reformy Orbána, dlaczego musiały rozpocząć się od mediów i jak bardzo właściwa okazała się nasza minuta ciszy.
Drastyczne ograniczenia wolności prasy były swego rodzaju preludium do demontażu innych elementów systemu społecznej kontroli nad rządzącymi politykami charakterystycznych dla liberalnych demokracji: niezawisłości sądownictwa, niezależności trybunał konstytucyjnego czy neutralności politycznej szeregu innych publicznych instytucji. Ustawa medialna to była tylko rozgrzewka.
To nie Rosja?
Cztery lata od tamtej jesieni żyjemy w świecie, który jest zalewany kolejnymi niepokojącymi doniesieniami z Budapesztu. Grupka naprawdę niewielkich organizacji pozarządowych, finansujących swoje działania na rzecz budowy społeczeństwa obywatelskiego z grantów norweskiego rządu jest bezustannie atakowana – werbalnie i fizycznie – przez swój własny, węgierski rząd. Norwegia przekazała węgierskim NGO-som 13,5 miliona euro, a premier Orbán w wygłoszonej publicznie mowie zmieszał społeczników z błotem, nazywając ich „opłaconymi agentami politycznymi, realizującymi interesy obcych państw”. Rozumiem, że teraz takie działania jak ochrona praw Romów i osób LGBT czy walka o większą przejrzystość sfery publicznej są synonimem zdrady narodowej.
Biura organizacji pozarządowych raz po raz są dosłownie szturmowane przez funkcjonariuszy Centralnego Biura Śledczego. Pracownice NGO-sów są aresztowane i wyprowadzane ze swoich miejsc pracy w asyście policji, jakby były niebezpiecznymi kryminalistkami. Nigdy wcześniej nie spotkaliśmy się z czymś takim. Wiedzieliśmy, że podobne akcje odbywały się w Rosji rządzonej przez Putina, ale nie na terenie Unii Europejskiej.
Gdzie my w takim razie żyjemy i gdzie chcemy żyć? W Rosji czy UE?
Sprawa wydaje się prosta, bo odpowiedzi na to pytanie udzielił sam Wiktor Orbán. Przebywając na letnim obozie w Rumunii, wygłosił mowę, której fragmenty obiegły całą Europę. Z fascynacją wypowiadał się na temat Chin oraz Rosji i zapowiedział, że to właśnie są kraje, do których chciałby upodobnić Węgry. Liberalna demokracja Unii Europejskiej jest dla niego tylko wielką, niekomfortową przeszkodą.
Obecny kurs polityczny Orbána to doprawdy ironiczny zwrot w historii. W 1989 obecny premier wygłosił przemowę, która była w tamtym czasie nie mniej popularna od ostatnich rewelacji z Rumunii – wzywał wtedy rosyjskie wojska do opuszczenia Węgier. A dziś? Po 25 latach sam został jednym z najpilniejszych uczniów autorytarnego władcy Rosji.
Jednak najbardziej niepokojące jest to, że reformy wprowadzane przez Orbána idealnie zgadzają się z pragnieniami większości Węgrów i Węgierek, rozczarowanych demokracją i kapitalizmem. Obiecywany na początku lat 90. ekonomiczny sukces nigdy się nie ziścił. Orbán wie po prostu najlepiej ze wszystkich węgierskich polityków, czego pragną jego rodacy, którzy gotowi są zrezygnować ze swobód obywatelskich w zamian za lepsze warunki życia. Czy premier jest im w stanie je zapewnić? To bez znaczenia, ważne, że umie je przekonująco obiecać.
Zdecydowana większości ludzi mieszkających na Węgrzech nie miałaby nic przeciwko pomysłom rządu na zbliżenie z Rosją, gdyby tylko miało to oznaczać niższe rachunki za prąd.
W Rosji i w każdym innym kraju testującym model odgórnie zarządzanej demokracji widzimy dzisiaj, że niezależne organizacje tworzące społeczeństwo obywatelskie są często ostatnią barykadą na drodze do nieograniczonej władzy. A sukcesy Orbána na polu walki z najważniejszymi mechanizmami demokratycznej kontroli nie podlegają najmniejszym wątpliwościom. W ciągu ostatnich czterech lat wykorzystał absolutną większość w parlamencie, żeby wprowadzić konstytucyjne zmiany pozbawiające władzy instytucje, które mogłyby przeszkodzić w realizacji jego politycznego projektu. Jeśli nie był w stanie doprowadzić do zmian prawnych, umieszczał swoich zaufanych ludzi na kluczowych stanowiskach. W dzisiejszych warunkach nie sposób sobie wyobrazić, żeby prokuratura z rzeczywistym zaangażowaniem zajęła się oskarżeniami o korupcję stawianymi czołowym, rządowym politykom. Wizja, w której odpowiednie publiczne instytucje zajmują się kontrolą finansów i przejrzystości procedur, też wykracza raczej poza ramy współczesnej wyobraźni politycznej na Węgrzech. Nie bez powodu Transparency International już w 2011 roku zarzucało węgierskiej elicie politycznej, że doprowadziła do zawłaszczenia państwowych instytucji przez prywatne interesy. Od tego czasu minęły trzy lata i z roku na rok jest coraz gorzej.
„Zagraniczni agenci”
Walka z NGO-sami jest bardzo specyficzna, bo organizacje prowadzone przez aktywistów i aktywistki to cel dość łatwy i wrażliwy, a z drugiej strony trudny i nieuchwytny. Strategie, które rząd stosuje przeciwko organizacjom pozarządowym, to połączenie biurokratycznych metod i brutalnych interwencji policji, ale również wywieranie presji i zastraszanie działaczy i działaczek.
Sam jestem członkiem jednej z organizacji pozarządowych korzystającej z norweskich grantów. W Atlatszo.hu zajmujemy się głównie dziennikarstwem śledczym. Rząd nie może nas ani przekupić, ani wykupić, bo nie jesteśmy na sprzedaż. Działamy non-profit, a własność naszej organizacji jest podzielona między pracowników. Nie można na nas wpłynąć również tradycyjnymi środkami nacisku na media. Nikt nie zablokuje reklam na naszej stronie, bo ich nie oferujemy. Nikt nie kupi udziałów, bo ich nie sprzedajemy. Utrzymujemy się w dużej mierze z wpłat naszych czytelników i czytelniczek – to około 40% naszego budżetu.
Odcięcie ważnego, zagranicznego źródła finansowania z Norwegii z całą pewnością utrudni nam życie, ale nie do tego stopnia, żebyśmy musieli się zamknąć. Jeśli wziąć pod uwagę, że istniejemy dlatego, że ufają nam nasi czytelnicy, przedstawianie nas jako zagranicznych agentów i zdrajców narodu mogłoby wydawać się skuteczną strategią. I z całą pewnością wiele osób na Węgrzech przyjmuje bezkrytycznie retorykę o „agentach obcego interesu”. Na szczęście nasi czytelnicy uznają ją po prostu za idiotyzm, bo bynajmniej nie przestali nas wspierać.
Na strychu
Cztery lata temu, kilka tygodni po wyborach i pamiętnym grudniowym poranku musiałem zrezygnować z pracy w publicznym węgierskim radiu. Wmawiałem sobie wtedy: w porządku, nie możemy teraz pracować w salonie, to musimy przenieść się gdzie indziej, powiedzmy, do kuchni. Przecież ciągle uda nam się uprawiać dobre dziennikarstwo w prywatnych mediach. Po tym, jak komercyjni nadawcy zostali zupełnie spacyfikowani przez wywarcie silnej presji na reklamodawców, znowu powiedziałem sobie: dobra, nie wyszło w kuchni, to przenieśmy się na strych. W organizacji pozarządowej też można pisać dobre śledcze teksty. Teraz siedzimy już na strychu, pracujemy i – dosłownie – nasłuchujemy, czy nikt nie puka do naszych drzwi.
Attila Mong – dziennikarz, członek zespołu Atlatszo.hu, organizacji pozarządowej wspierającej dziennikarstwo śledcze, medioznawca pracujący dla Mertek Media Monitor.
przeł. Dawid Krawczyk
fot. Gabriella Csoszó / Freedoc
Czytaj także:
Edwin Bendyk, Bunt Sieci, wariant węgierski
***
Serwis >>WYBORY EUROPY jest współfinansowany ze środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych