Jedni mieli swoje eksportowe party, drudzy kredytowe. W końcu konsumpcję niemieckich towarów na Południu finansowały niemieckie banki.
Michał Sutowski: „Niech żyje Republika Europejska!”, pisała pani wraz z austriackim pisarzem Robertem Menasse na łamach „Frankfurter Allgemeine Zeitung”. Czy to kolejny apel o „więcej Europy”, o federację europejską? Dotychczasowe nie przyniosły zbyt wielu efektów…
Ulrike Guérot: Kontekstem naszego artykułu jest przede wszystkim deficyt europejskiej demokracji. Poprzez hasło Republiki Europejskiej chcieliśmy zainicjować pewne przewartościowanie semantyczne, nową orientację w debacie publicznej – przypomnieć, że dla demokracji kluczowa jest relacja między obywatelami a państwem, a nie, jak ma to miejsce w dzisiejszej Unii, między państwami narodowymi a instytucjami ponadnarodowymi. Jednocześnie jednak pojęcie res publica, jakie znamy z historii idei, od Platona począwszy, mogłaby być znakiem wyróżniającym Europę i europejski projekt na tle globalnym – jako pojęcie, które jednocześnie niesie ze sobą najbardziej pozytywne skojarzenia z państwem i państwowością. Z ideą państwa jako instrumentu regulującego życie wspólnoty i korygującego zachowania rynku. Tego wszystkiego nie mamy w Stanach Zjednoczonych, nie mamy w Chinach czy w Rosji – i z tych właśnie powodów nośnikiem poczucia wyjątkowej europejskiej tożsamości powinna być raczej Republika Europejska niż na przykład Stany Zjednoczone Europy.
Mówi pani o deficycie demokracji w UE jako o jednym z bodźców dla projektu Republiki Europejskiej. Gdzie widzi pani główne źródła tego deficytu?
Jeśli myślimy o demokracji w ramach europejskiej res publica, to wskazać należy przede wszystkim fakt, że na poziomie instytucji europejskich, zwłaszcza instytucji parlamentarnych, obywatele wciąż nie mają mocy sprawczej, nie mają możności kształtowania rzeczywistości. Oczywiście mogą głosować w wyborach do Parlamentu Europejskiego, ale nie ma on ani inicjatywy ustawodawczej, ani nie od niego pochodzi w UE władza wykonawcza – czy to w formie wyboru prezydenta Unii czy wyłaniania całej Komisji Europejskiej. Obywatele nie mają możności artykulacji za pośrednictwem Parlamentu rzeczywiście europejskich projektów, nie mogą również zaoponować przeciwko polityce Rady Europejskiej bądź Komisji. Ale problem nie polega tylko na niewłaściwym ułożeniu tych instytucji względem siebie. Rzecz bowiem w tym, że – już wkrótce – 28 demokracji narodowych i demokracja europejska nie krzyżują się ze sobą.
To znaczy?
Najwyraźniej widać to na przykładzie Rady Europejskiej, gdzie podejmuje się najważniejsze decyzje, które nie mają – na poziomie ogólnoeuropejskim – legitymizacji parlamentarnej. Szefowie rządów i głowy państw muszą uzyskiwać akceptację swoich narodowych parlamentów dla postanowień dotyczących przecież całej Europy.
Te dwa tryby – demokracji narodowych i europejskiej – nie zachodzą na siebie, i w tym tkwi sendo obecnego deficytu demokracji.
Jakie konkretne rozwiązania instytucjonalne mogłyby zmienić tę sytuację?
Konkretne propozycje krążą w debacie publicznej od dawna, myślano już o nich w czasie pierwszego konwentu europejskiego; można je nawet znaleźć w programach niektórych europejskich partii politycznych. Prawdziwie transnarodowe wybory do Parlamentu Europejskiego, transnarodowe listy partyjne, inicjatywa ustawodawcza dla Parlamentu Europejskiego, wreszcie powoływana przez niego władza wykonawcza w formie prezydialnej, tzn. z połączeniem funkcji szefa Komisji i przewodniczącego Rady – taki van Rompuy i Barroso w jednej osobie. Kwestią do dyskusji byłoby, czy takiego prezydenta Unii Europejskiej wybieraliby obywatele w bezpośrednim głosowaniu, co proponował niedawno Wolfgang Schäuble, czy może raczej Parlament Europejski większością głosów.
To cztery zasadnicze rozwiązania, które w moim przekonaniu wyraźnie wzmocniłyby transnarodową demokrację w Europie – w tym sensie, że decyzje o charakterze politycznym podejmowaliby obywatele poprzez instytucje europejskie, a nie za pośrednictwem swych narodowych reprezentantów.
A jak ta wizja ma się na przykład do propozycji Daniela Cohn-Bendita i Guy Verhofstadta – zbudowania Europy federalnej ze wzmocnionym Parlamentem Europejskim i Komisją w roli nominowanego przezeń rządu?
Różnimy się z Cohn-Benditem na poziomie niektórych szczegółowych rozwiązań, zapewne także na poziomie pojęć czy sformułowań. Nie ma jednak wątpliwości, że jeśli myślimy o przyszłej Europie w kategoriach republiki, w kategoriach transnarodowej demokracji – to ustrój takiej wspólnoty będzie federalistyczny, z silnym parlamentem decydującym o wspólnym budżecie i mianującym rząd. Ale tu nie chodzi o zgodę czy niezgodę na jakieś elementy federalizmu, względnie zgodę czy niezgodę z Cohn-Benditem i Verhofstadtem, lecz o zwiększenie uczestnictwa obywateli i realną odpowiedzialność europejskich instytucji prze nimi, co oczywiście zwiększyłoby legitymizację całego projektu. Mówiąc krótko, rzecz w tym, żeby można było decydować o najważniejszych kwestiach politycznych bez potrzeby zwracania się do swych rządów narodowych.
Zdaniem wielu intelektualistów i ekspertów jednym ze źródeł deficytu demokracji w Europie są rynki, które wyraźnie ograniczają zakres możliwości podejmowanych przez państwa działań. Można wybrać innych polityków, ale nie można wybrać innej polityki. Czy transnarodowa demokracja poradzi sobie z tym problemem?
Problem jest jak najbardziej realny, dyskutowano o nim – podobnie jak wokół kwestii demokratycznego zaplecza instytucji – już w czasie pierwszego konwentu konstytucyjnego. W kryzysie strefy euro nie ma innego wyjścia, jak zintensyfikować tę debatę na nowo. Jesteśmy bowiem w sytuacji, w której rynki działają na poziomie globalnym i europejskim, pewna część instrumentów polityki gospodarczej leży w rękach instytucji unijnych, ale te najbardziej kluczowe – jak na przykład harmonizacja polityki podatkowej czy regulacje rynku pracy – wciąż są w gestii państw narodowych. To wszystko sprzyja ogromnej dysproporcji sił między państwem a rynkami i prowadzi do tego, że de facto utraciliśmy zwierzchność polityki wobec rynków finansowych. Między innymi dlatego przegraliśmy walkę przeciwko rozmaitym wypaczeniom ze strony banków. Unia Europejska nie dysponowała odpowiednią władzą wykonawczą, która mogłaby wkroczyć w sposób odpowiednio zalegitymizowany.
To wyłącznie europejski problem?
Kryzys finansowy oczywiście nie, ale jeśli porównać przebieg kryzysu w USA i w Unii Europejskiej, to można dostrzec istotne różnice na korzyść Amerykanów. Dzięki kontroli i nadzorowi nad bankami tamtejsze władze mogły zareagować dużo szybciej, dzielić większe banki na mniejsze etc. Tymczasem my w Europie toczyliśmy przez cztery lata spory o to, czy należy powołać do życia unię bankową! Na poziomie państw narodowych utraciliśmy prymat państwa nad rynkami, ale na poziomie europejskim jeszcze go nie osiągnęliśmy. I znajdujemy się w sytuacji osła, który umiera z głodu, bo nie może się zdecydować, z którego żłobu zjeść siano. Mamy nie tylko problem z europejską demokracją, ale także problem z europejskim działaniem politycznym.
A elity państw narodowych rozgrywają tę niemoc Europy na swoją korzyść i przeciw sobie nawzajem, zamiast zbudować wspólne rozwiązania.
Gdy mowa o demokracji transnarodowej, pojawić się musi pytanie o tożsamość i wspólnotę. Walter Hallstein, pierwszy przewodniczący Komisji Europejskiej, powiedział kiedyś, że „likwidacja narodu to idea europejska!”. Czy również o to chodzi w projekcie Republiki Europejskiej?
To zdanie brzmi oczywiście bardzo patetycznie i efektownie, aczkolwiek niesie w sobie istotny sens. Nie chodzi o to, że z dnia na dzień przestaną istnieć wspólnoty narodowe albo że zniesiemy od razu państwo narodowe – i nie tylko dlatego, że to albo niemożliwe, albo że byłby to bardzo kosztowny, być może krwawy proces. Nie w tym rzecz. Chodzi o to, by zrozumieć, że właściwym obszarem dla demokracji jest Unia Europejska jako całość albo strefa euro – dlatego że to w tych ramach funkcjonuje łańcuch tworzenia wartości gospodarczej. I analogicznie do niego powinien funkcjonować kontrakt społeczny, bo wzajemne zależności społeczno-gospodarcze nie zamykają się w granicach narodowych. Dlatego sądzę, że aktorem demokracji europejskiej mogą być jej obywatele, a nie państwa narodowe.
Bo narodowe elity zawsze będą broniły „narodowych” interesów?
Zbyt łatwo zapominamy, że państwo narodowe nie stanowi ani początku, ani końca historii Europy. To historyczny konstrukt, a nie byt biologiczny, jak niektórzy zdają się wierzyć. A w dzisiejszym świecie podział dóbr publicznych i dystrybucja dochodów przebiegają – a z pewnością powinny przebiegać – inaczej niż ramach narodowych. Obecny system redystrybucji wewnątrznarodowej i pomiędzy narodami jest po prostu niefunkcjonalny, a pod wieloma względami niesprawiedliwy. Fundusze strukturalne dzielimy na poziomie narodów, ustalamy ich budżet, negocjujemy udział poszczególnych krajów i otrzymujemy podział na państwa-płatników i państwa-beneficjentów. A przecież podziały wewnątrz państw są dużo istotniejsze – Niemcy jako całość są bardzo zamożne, ale Meklemburgia-Przedpomorze wymaga ogromnego wsparcia; nierówności pomiędzy Południem a Północą Włoch mają wymiar nieomal cywilizacyjny. Zamiast państw-płatników i państw-beneficjentów należałoby raczej stosować podział na regiony rozwijające się i regiony nierozwijające się. Z punktu widzenia sprawiedliwości redystrybucyjnej to dużo sensowniejsze rozwiązanie. W tym sensie – owszem – nasza wizja Republiki Europejskiej zakłada stopniowe zanikanie państw narodowych.
A zanikanie narodów?
Oczywiście nie chodzi nam o zniesienie narodów w sensie kulturowym, o pozbawienie ich możliwości kulturowego rozwoju czy nawet politycznego wpływu. Chodzi natomiast o inne ramy kształtowania budżetu, o kierunek transferów finansowych, o ostateczną suwerenność gospodarczą.
Zatem: narody tak, państwa narodowe nie. Czy Republika Europejska oznacza powstanie europejskiego superpaństwa?
Do pewnego stopnia to problem pojęciowy: superpaństwo niemal wszystkim kojarzy się źle. Nie chcemy biurokratycznego, scentralizowanego molocha, nie chcemy, żeby Bruksela wtrącała się do wszystkiego. Jasne – ja też tego nie chcę. Podzielam pogląd, że pod pewnymi względami Europa jest przeregulowana, a konkretnie że część regulacji niepotrzebnie została ustanowiona na poziomie centralnym. Zarówno we wspomnianym artykule w „FAZ”, jak i w książce Roberta Menasse to europejskie regiony traktowane są jako główny nośnik zjednoczenia Europy i przeciwwaga dla tendencji centralizacyjnych. Katalonia, Szkocja czy Bawaria w wielu obszarach, od ochrony lokalnego krajobrazu po stymulowanie kultury slow food, są najwłaściwszym poziomem demokratycznego rządzenia.
A więc Europa regionów?
Jako jeden z wymiarów, owszem. Ale silnego, podmiotowego państwa europejskiego potrzebujemy z pewnością – aby miało moc sprawczą w sprawach istotnych dla nas wszystkich. Chcemy państwa europejskiego, które zdolne będzie reprezentować europejskie wartości i ich bronić; które będzie egzekwować przestrzeganie podstawowych praw człowieka, forsować regulacje wspierające walkę z globalnym ociepleniem czy korzystne warunki pomocy rozwojowej dla krajów Południa. Państwa, które będzie zdolne bronić pozycji waluty euro na rynkach globalnych, ale także brać odpowiedzialność za wydarzenia na arenie międzynarodowej, w takich przypadkach jak na przykład konflikt w Mali, Syrii czy w Libii. Wreszcie państwa, które dysponowałoby prawdziwie europejską armią, pozwalającą na racjonalny podział zadań i uzupełnianie dotychczasowych potencjałów. Czy to byłoby „superpaństwo”? Nie wiem. Ale z pewnością potrzebujemy państwa zdolnego do efektywnego działania na dużą skalę.
Ale czy chcą go Europejczycy? Może i narodowe interesy to tylko konstrukt, ale niewątpliwie mocno zakorzeniony w opinii publicznej. Dziś mówi się częściej o renacjonalizacji UE niż o budowie europejskiej federacji.
To prawda, że wciąż często myślimy kategoriami narodowymi, także o własnych interesach, często też przeciwstawiamy je interesom innych narodów. Ale poglądy europejskiej opinii publicznej są bardziej złożone – na przykład w polityce zagranicznej większość popiera ideę, że Unia powinna występować jako jedność. Już w czasach pierwszego konwentu około 70 procent obywateli opowiadało się za wspólną polityką zagraniczną. Zdaję sobie sprawę, że obecnie różne kraje mają różne priorytety, a nawet strefy wpływów – Hiszpania orientuje się na Amerykę Łacińską, Francja na Afrykę Północną, o wiele kierunków polityki toczą się spory, jak w przypadku konfliktu izraelsko-palestyńskiego. Nie wierzę jednak, abyśmy nie byli w przyszłości w stanie wypracować wspólnego stanowiska, bo to jedyna szansa, żeby Europa w ogóle odzyskała zdolność do strategicznego działania.
Priorytety polityki zagranicznej to jedno, ale przecież europejskie narody bardzo różnie interpretują kryzys – obciążają się winą nawzajem.
To prawda – na temat kryzysu mamy w Europie co najmniej dwie, sprzeczne opowieści, „północną” i „południową”. Jedna mówi o rozrzutnych, nieodpowiedzialnych leniach żyjących ponad stan, druga o represji i wyzysku biednych przez bogatych. To wszystko zaczyna przypominać Stary Testament, przypisywanie win i grzechów całym narodom, a co za tym idzie – konieczności równie zbiorowej pokuty. Tymczasem Europie trzeba napisać zupełnie nową opowieść – o tym, że nagrzeszyliśmy wszyscy, a do tego jeszcze czerpaliśmy z tych grzechów zyski. Jedni mieli swoje eksportowe party, drudzy kredytowe – w końcu konsumpcję niemieckich towarów na Południu finansowały niemieckie banki.
Ale żeby to zrozumieć, musimy zacząć myśleć w kategoriach Unii Europejskiej jako układu symbiotycznych współzależności w gospodarce, a więc i w polityce – a tym samym dostrzec tragiczny wymiar sytuacji.
Tę opowieść musimy napisać szybko – zanim napięcie społeczne w połączeniu z opowieścią o winie „tych innych” sprawi, że będzie za późno.
Mówi pani „musimy”. Ale kto ma to zrobić? Gdzie widzi pani potencjalny podmiot tej zmiany?
Dobre pytanie. Sądzę, że dziś stoimy na rozdrożu pomiędzy Europą elit z jednej strony a Europą społeczeństwa obywatelskiego z drugiej – i to jest główne wyzwanie na najbliższe dwa, trzy lata. Problem polega na tym, że obecne elity myślą bardzo wyraźnie w kategoriach narodowych, ponieważ wybierane są przez wyborców w swym kraju i muszą się liczyć ze zdaniem krajowych mediów. Czy mogą być lokomotywą poważniejszej zmiany polityki europejskiej? Zmiany nie tyle nawet na rzecz „więcej Europy”, ile na rzecz innej Europy, inaczej zalegitymizowanej niż ta obecna? Śmiem wątpić.
Widać to dobrze na przykładzie dzisiejszych stosunków francusko-niemieckich. O ile bowiem duża część francuskiej inteligencji, a także tamtejszych elit politycznych jest przeciwna zasadniczym reformom Unii, transferowi kompetencji na wyższy poziom instytucjonalny i w ogóle innej organizacji zjednoczonej Europy, o tyle wielu tzw. przeciętnych Francuzów chętnie zgodziłoby się na reformy w samej Francji, wydają się również mniej germanofobiczni niż ich liderzy. Inna sprawa, że dla tych zaangażowanych obywateli dużą przeszkodę stanowi choćby różnica językowa. Niemieckiemu związkowcowi i robotnikowi z Grecji nie jest tak łatwo zorganizować się do wspólnego strajku. Ale większe zaangażowanie społeczeństwa obywatelskiego to jedyna szansa na to, że kiedyś obudzimy się w Europie napędzanej przez obywateli, a nie Europie elit – spychających Unię w kierunku renacjonalizacji.
Ulrike Guérot – niemiecka politolożka i europeistka związana z think tankiem Europejska Rada Spraw Zagranicznych (ECFR)
Projekt finansowany ze środków Parlamentu Europejskiego.