Czy Tucker Carlson jest pożytecznym idiotą Putina? Pożytecznym – zapewne, ale niekoniecznie idiotą. Dobrze wie, co robi. Uwielbiają go rasiści, faszyści i neonaziści, bo mówi to, co oni chcieliby powiedzieć, ale robi to lepiej i ma większe zasięgi.
Po wywiadzie Tuckera Carlsona z Władimirem Putinem na byłego prezentera telewizji FOX News (bo na miano dziennikarza nie zasługuje) wylały się – i słusznie – pomyje. Szczegółów wypowiedzi rosyjskiego dyktatora nie ma co przytaczać, bełkot ten zanalizowano już na łamach mediów polskich i międzynarodowych. Warto jednak wspomnieć, że jak na nieustraszonego w docieraniu do prawdy dziennikarza, za jakiego chce uchodzić, Carlson wypadł mizernie: nie przerywał tasiemcowych monologów rozmówcy, gubił się w nich (czemu dawał wyraz mimiką) i pomimo prób nie uzyskał jednoznacznych odpowiedzi, jakich oczekiwał.
Wyglądało na to, że kierowany swoimi obsesjami Carlson dał się wmanewrować w rozmowę, na której sam nic nie zyskał, a która przyniosła korzyści rosyjskiej propagandzie. Choćby z tego powodu dość powszechnie uznano Carlsona za pożytecznego idiotę Putina.
Przychodzi Carlson do Putina, a tam kremlowsko-kagiebeowskie bajanie
czytaj także
Jest to jednak komplement, na który Carlson nie zasługuje. Fakt, Putin wykorzystał go do swoich celów. Ale Carlson też wiedział, co robi: wywiad z Putinem jest logiczną konsekwencją medialnej persony, którą zbudował, dziennikarskiego stylu, który stworzył, i postawy politycznej (bo o ideologii trudno tu mówić), jaką obrał.
Przez kilka lat udzielania się w prawicowych mediach Carlson z mainstreamowego konserwatysty-libertarianina zmienił się w siejącego dezinformację i mrugającego okiem w stronę prawicowych ekstremistów trybuna uprzywilejowanych, który nie stroni od języka walki klas ani ras. Ta jego przemiana w dużej mierze obrazuje ewolucję amerykańskiej prawicy – od fiskalnego konserwatyzmu Bushów do nieobliczalnego populizmu Trumpa – i tłumaczy, czemu otwarte popieranie Rosji stało się po tej stronie sceny politycznej całkiem akceptowalne.
Uprzywilejowany start
Choć Carlson lubi przedstawiać się jako obrońca zwykłych Amerykanów i uderzać w (liberalne) elity, sam z chęcią korzysta z przywilejów, jakie daje przynależność do jednego procenta najbogatszych. Żeby należeć do tego grona w 2022 roku, trzeba było mieć majątek wart co najmniej 11 mln dolarów, a majątek Carlsona szacowany jest na co najmniej 30.
Ojciec Tuckera, Dick Carlson, zaczynał jako dziennikarz, ale się tym znudził i z politycznego nadania szefował m.in. rozgłośniom Voice of America i Public Broadcasting Corporation. Był też ambasadorem USA w raju podatkowym – na Seszelach. Matka zostawiła rodzinę, gdy Tucker miał sześć lat. Gdy miał lat 15, jego macochą została Patricia Caroline Swanson, dziedziczka wielomilionowej fortuny zbitej na mrożonej żywności i siostrzenica J. Williama Fulbrighta, jednego z najbardziej wpływowych senatorów (m.in. twórcy programów stypendialnych noszących jego imię).
Sam przechwalał się, że dzięki odziedziczonym pieniądzom jest „niezwykle nadziany” i nigdy nie musiał pracować. Oprócz rodzinnej kasy Tucker miał też inne przywileje: koneksje oraz fakt bycia białym, heteroseksualnym mężczyzną (co w USA ma nie byle jakie znaczenie). Życie dość szybko nauczyło Tuckera, że bez tych przywilejów ani rusz.
Edukacja Carlsona to szereg szkół prywatnych, w tym krótka przygoda ze szkołą z internatem w szwajcarskiej Genewie. Maturę zrobił w związanej z kościołem episkopalnym szkole St George School w Rhode Island (obecnie czesne plus internat to prawie 74 tysiące dolarów rocznie, więcej niż rok licencjatu na Harvardzie razem z akademikiem i ubezpieczeniem zdrowotnym).
Był gwiazdą licealnego kółka debat, ale poza tym nie miał się czym pochwalić w podaniach o przyjęcie na studia. Przygruchał sobie za to córkę dyrektora, który załatwił mu miejsce we w miarę prestiżowym Trinity College w Hartford w Connecticut, gdy inne topowe uniwersytety odrzuciły jego kandydaturę. Gdyby Tucker był kobietą, krążyłyby o nim plotki, że na studia dostał się przez łóżko, ale że jest mężczyzną, to tylko wypomina mu się problemy z nauką.
Syndrom oblężonej rasy, czyli o co chodzi z wielkim zastąpieniem
czytaj także
Na studiach też nie błyszczał, za to coraz mocniej dawała o sobie znać jego natura alt-rightowego trolla. Zgodnie z tym, co napisał w księdze pamiątkowej, należał do „Dan White Society” i „Jesse Helms Foundation”. Jesse Helms to konserwatywny polityk znany z wrogiego stosunku do praw obywatelskich (w latach 50. XX wieku nazywał zwolenników desegregacji „komuchami” i „zwolennikami mieszania ras”), praw osób z niepełnosprawnościami, feminizmu, ochrony środowiska, praw osób homoseksualnych, dostępu do aborcji – słowem: wszystkiego, co wyznacza RiGCz i cywilizacyjny progres. Daniel White z kolei to imię mordercy Harveya Milka, pierwszego homoseksualnego radnego San Francisco.
Ostatecznie nie wiadomo, czy na pewno o tego Dana White’a chodzi, bo oficjalnie w Trinity College żadne „Dan White Society” nie istniało, a nazwisko jest często spotykane. Rzeczywiście, Carlson lawiruje na tyle sprytnie, że rzadko udaje się go przyłapać na wypowiedziach jawnie rasistowskich czy antysemickich. On przecież nie ma nic przeciwko imigrantom, obawia się tylko nadmiernego ich napływu. Nie jest rasistą ani antysemitą, a o „teorii wielkiego zastąpienia” opowiada dlatego, że media głównego nurtu ją cenzurują – i tak dalej. Jego odbiorcy czytają między wierszami, to w zupełności wystarcza. Podobieństwo takiej taktyki do naszych rodzimych „judeo-” czy „koronasceptyków” nie jest przypadkowe. Oni też tylko zadają pytania.
czytaj także
Po ukończeniu studiów Tucker chciał pracować w CIA, ale najwyraźniej członkostwo w prawicowych organizacjach noszących imiona znanych homofobów i bigotów to za mało, żeby zostać szpiegiem czy choćby analitykiem. Za namową ojca – i ku nieszczęściu USA – został więc dziennikarzem (Dick, były reporter, miał mu powiedzieć, że do dziennikarstwa biorą każdego).
Od dziennikarza do propagandzisty
Carlson stał się synonimem kłamstw i podszytych rasizmem teorii spiskowych dlatego, że nie wyszło mu w tzw. normalnym dziennikarstwie, choć miał wszystko, czego w USA nawet przeciętnie uzdolnionej osobie wystarczy do osiągnięcia sukcesu: rodzinne pieniądze, znajomości, wynikającą z nich pewność siebie oraz więcej szczęścia niż rozumu, a także kolor skóry, płeć i orientację. Jedną z przyczyn jego niepowodzeń była natura trolla, przekorny temperament. Sprzyjało to byciu gwiazdą kółka debat i programów szerzących bzdury z najgłębszych czeluści internetu, ale wyważonemu dziennikarstwu już nie.
Kariera medialna Carlsona zaczęła się od prasy – po college’u pracował jako weryfikator informacji, a potem jako dziennikarz informacyjny. Gdy w 1995 roku Rupert Murdoch wystartował z neokonserwatywnym tygodnikiem „The Weekly Standard”, Carlson – co sam przyznał – wydzwonił wszystkich krewnych i znajomych po to, żeby namówili naczelnego nowego pisma Billa Kristola, by Tuckera zatrudnił. Znajomości po raz kolejny zadziałały i Carlson dostał pracę.
czytaj także
Pod koniec lat 90. zaczął się rozglądać za czymś lepiej płatnym. Tłumaczył to względami finansowymi: miał już trójkę dzieci, które, jak wiadomo, kosztują – zwłaszcza jeśli posyła się je do prywatnych szkół z internatem. Swoją drogą, często z tej wymówki korzystał, choć jak sam przyznawał, w domu zawsze było dużo kasy.
W 2000 roku zaczął współprowadzić na antenie CNN talk-show Crossfire. Formułę programu można streścić jednym słowem: nawalanka. Prawicowiec z lewicowcem spierali się w studiu na różne tematy. Nie chodziło o dojście do porozumienia ani naświetlenie problemu z różnych stron, tylko o kłótnię. Crossfire został pogrzebany przez Johna Stewarta w 2005 roku. Komik jako gość programu starł się z Carlsonem, wypominając mu, że formuła programu jest szkodliwa dla debaty publicznej: sprzyja polaryzacji, zniechęca do zrozumienia drugiej strony i promuje podejście, któremu obce jest wyłapywanie niuansów. Stewart mówił, że jako komik może sobie pozwolić na przejaskrawienia, ale poważna telewizyjna publicystyka powinna trzymać się wyższych standardów.
Carlson nie tylko został ośmieszony na żywo we własnym programie (Stewart w pewnym momencie nazwał go „kutasem”), ale też wyleciał z CNN, bo kierownictwo stacji przyznało Stewartowi rację. Wydawało się, że po tym publicznym upokorzeniu kariera Carlsona się nie podniesie. Jego program na MSNBC, choć emitowany przez trzy sezony, nie okazał się sukcesem.
W 2009 roku Tuckera przygarnęła wreszcie telewizja FOX News, najpierw jako komentatora, potem jako współprowadzącego m.in. Fox and Friends. Carlson czasami zastępował Seana Hannity’ego jako prowadzący program Hannity. Mimo rosnącej rozpoznawalności był tylko jedną z wielu twarzy prawicowej stacji.
Nieoczekiwana zmiana przyszła po wygranej Trumpa w 2016 roku. Tucker dostał wtedy własny program Tucker Carlson Tonight i gdy ze stacją po otwartym konflikcie z Donaldem Trumpem pożegnała się Megyn Kelly, show Carlsona zaczęto emitować o 21, między programami dwóch gwiazd FOX, Billa O’Reilly i Hannity’ego. Jeszcze bardziej nieoczekiwany był sukces Tucker Carlson Tonight. Był to najczęściej oglądany program w swoim paśmie czasowym, a w końcu stał się najpopularniejszym show nadawanym przez stacje informacyjne. W szczytowym momencie każdego wieczoru oglądało go ponad trzy miliony osób.
czytaj także
Pozycja Tuckera w FOX News była już tak silna, że mimo powtarzających się apeli o bojkot za coraz to bardziej skandaliczne wypowiedzi telewizja podpisała z nim kontrakt na dwa autorskie programy, emitowane na platformie streamingowej FOX.
FOX pozbył się Carlsona dopiero pod koniec 2023 roku, gdy jego kłamstwa i teorie spiskowe zrobiły się dla stacji zbyt drogie: Carlson świadomie kłamał na wizji w sprawie rzekomych fałszerstw wyborczych w 2020 roku, twierdząc, że istotną rolę w tym procederze odegrały maszyny liczące głosy Dominion Voter System. Dominion pozwał stację, ale do procesu nie doszło, bo FOX w ramach ugody zapłacił ponad 787 milionów dolarów.
Apologeta przywilejów
Wbrew wizerunkowi, który sobie buduje, Carlson nie jest trybunem wykluczonych, tylko uprzywilejowanych, którzy te przywileje tracą – i obrońcą przywilejów, z których sam korzysta. Gdy zaczynał karierę w mediach, był typowym przedstawicielem konserwatywnego mainstreamu: w kwestiach gospodarczych uważał się za libertarianina (co po Reaganie nie było dziwne), a w światopoglądowych sprzeciwiał aborcji (co w dobie wojen kulturowych nie zaskakuje). Gdy w 2003 roku George W. Bush najechał Irak, Carlson początkowo poparł inwazję. W tej ostatniej kwestii dość szybko zmienił jednak zdanie i zaczął interwencjonistyczną politykę zagraniczną krytykować.
Z libertarianizmu gospodarczego wyleczył go – podobno – kryzys 2008 roku i wyjazdy do biednej, zachodniej części stanu Maine. Jego poglądy wyewoluowały tak bardzo, że za czasów prezydentury Trumpa krytykował republikanów za brak działań w sprawie kredytów studenckich, przygniatających amerykańską klasę średnią. Podkreślał, że to zadłużenie uniemożliwia młodym ludziom ustatkowanie się i zakładanie rodzin, a sam federalny program pożyczek studenckich krytykował za to, że de facto napycha pieniędzmi podatników kieszenie zarabiających coraz więcej działów uniwersyteckich administracji.
Kiedy studia są kulą u nogi. Czy Ameryka odpuści długi absolwentom?
czytaj także
Wszystkie te kwestie odnoszą się do problemów, które dotyczą milionów Amerykanów. Choć zmienione poglądy Carlsona mogą brzmieć znajomo osobom o lewicowych poglądach, to próżno w nich szukać wrażliwości na cudzą krzywdę. Choć Carlson porzucił rynkowy fundamentalizm, z libertarianizmu została mu fascynacja przywilejami i siłą.
W krytyce wojny w Iraku nie chodziło o Irakijczyków. Współczuciem darzył amerykańskich najemników (zwanych dla niepoznaki „civilian security contractors”), którym amerykańskie władze okupacyjne w zasadzie zagwarantowały immunitet na zabijanie cywilów i których zarobki dochodziły do 250 tys. dolarów rocznie. Ten immunitet skończył się dopiero wtedy, gdy w 2007 roku najemnicy firmy Blackwater otworzyli w Bagdadzie ogień do cywilów i zamordowali 17 osób, raniąc 20 kolejnych. Okoliczności masakry były tak oburzające, że nawet Departament Stanu przystał na zniesienie immunitetu, amerykańska prokuratura wszczęła śledztwo w tej sprawie, a sąd skazał pięć osób na więzienie, w tym jedną na dożywocie). Skazanych w 2020 roku ułaskawił Trump. To oczywiście nie przeszkadza Tuckerowi w zapraszaniu założyciela Blackwater jako komentatora w sprawach związanych z wojskiem.
Izolacjonizm Carlsona jest nierozerwalnie powiązany z rasizmem: problem z wojną w Iraku polegał z jego perspektywy na tym, że – jak sam to ujął – te „niedouczone, prymitywne małpy” z „kultury, w której nie używa się papieru toaletowego ani widelca” (to o Irakijczykach), „nie były warte najazdu”. Amerykanie, uważał, dali się wciągnąć w wojnę, z której nic nie mieli.
Od inwazji do państwa upadłego: demokracja nie przysłużyła się Irakowi
czytaj także
Podobnie sprawa ma się ze spłacaniem kredytów studenckich. Gdy Biden zaproponował anulowanie tych długów, Carlson nazwał plan prezydenta „wojną klasową”, prowadzoną przeciwko normalnym Amerykanom: „Oni chcą wynagradzać tych na samej górze i tych na samym dole – ludzi, którzy albo tego nie potrzebują, albo w ogóle się nie starają – i zmiażdżyć wszystkich pośrodku, tych porządnych ludzi, którym jest naprawdę ciężko i którzy starają się robić to, co należy”.
I choć cały segment programu utrzymany był w tonie oburzenia na przekazywanie pieniędzy bogatym uczelniom, to głównym wrogiem nie okazali się wcale uprzywilejowani, tylko pracownicy sektora edukacji wyższej i absolwenci kierunków, którzy dużo częściej głosują na demokratów i są najzwyczajniej w „prawdziwej Ameryce” zbędni. Carlson „zdemaskował” pomysł Bidena jako plan wynagrodzenia lojalnych wyborców i darczyńców demokratów i z oburzeniem przeciwstawiał się przekazywaniu „bogactwa Ameryki” tym, którzy Ameryki nienawidzą, „wspierają zadymy spod znaku Black Lives Matter” i uważają USA za kraj systemowo rasistowski. Nawet więc w rasowo neutralnym kontekście pożyczek studenckich Carlsonowi udało się mrugnąć okiem do skrajnej prawicy, nazywając publiczne pieniądze przeznaczone na anulowanie długów „reparacjami”.
Ulubieniec prawicowej ekstremy
Jeśli powyższe cytaty niepokojąco przypominają narzekania pijanego wujka-rasisty podczas Święta Dziękczynienia, to dlatego, że są wariacją na ich temat. Ale nie tylko ukryci rasiści lubią Carlsona. Zachwycają się nim goście tacy jak były szef Klanu i członek amerykańskiej partii nazistowskiej David Duke.
Dlaczego rasiści, faszyści i neonaziści kochają Carlsona? Bo mówi to, co sami chcieliby powiedzieć, ale lepiej i skuteczniej od nich – dociera nie tylko do przekonanych, ale też do normików. Jego wypowiedzi to bingo prawicowej ekstremy. Twierdzi, że biały nacjonalizm i suprematyzm to wymysł (choć nawet FBI przyznaje, że największym wewnętrznym zagrożeniem w Ameryce jest skrajna prawica), ale Kamalę Harris nazwał „członkinią nowej rasy panów”. Imigracja z kolei czyni USA krajem „biedniejszym, brudniejszym i bardziej podzielonym” i jest krokiem w stronę multikulturalizmu, który podważa fundamenty zachodniej cywilizacji.
Trump nie był pierwszy, nie będzie ostatni. Po nim przyjdzie ktoś jeszcze bardziej bezwzględny
czytaj także
To dzięki niemu do mainstreamu trafiły też najbardziej oderwane od rzeczywistości teorie spiskowe. Twierdził na przykład, że w Afryce Południowej dochodzi do ludobójstwa na białych farmerach. Politykę imigracyjną Bidena nazwał „wielkim zastąpieniem”, jawnie nawiązując do antysemickiej teorii wyznawanej przez neonazistów, zgodnie z którą światowy spisek Żydów i globalistów dąży do zastąpienia białych ludzi ludźmi o ciemniejszym kolorze skóry.
W jednym z programów przygotowanych na platformę streamingową twierdził, że Amerykanie niedługo będą musieli jeść robaki. Razem z prawicową polityczką i komentatorką Tulsi Gabbard bredził o tym, że w Ukrainie znajdują się amerykańskie laboratoria produkujące broń biologiczną – to element wieloletniej już obsesji amerykańskiej prawicy wokół rzekomo niejasnych i korupcyjnych powiązań między Hunterem Bidenem a rządem Wołodymyra Zełenskiego.
Wszystkie te teorie zbudowane są na opozycji „wy” kontra „oni”. „Wy” to widzowie Carlsona, dobrzy, ciężko pracujący Amerykanie, którzy mają dość tego #MeToo (to już nawet komplementów prawić nie można?), bzdur o zmianie klimatu (przecież w zimie jest zimno!) czy o białym przywileju (A Obama to nie jest przypadkiem czarny?). „Oni” są bliżej niesprecyzowani, ale w ich skład wchodzą globalne i amerykańskie elity, lewica i demokraci. „Oni” chcą „was” do czegoś zmusić, chcą „was” kontrolować, chcą na „was” zarobić, chcą „wam” czegoś znowu zabronić. „Oni” z jednej strony są potężni, bo mają wpływy w mediach głównego nurtu, na uniwersytetach, w instytucjach międzynarodowych, w biznesie i w rządzie. Z drugiej strony to mięczaki, które przepraszają za swoje przywileje, ulegają różnym grupom wpływu i intelektualnym modom.
Na podobnym podziale zasadza się Carlsona rozumienie amerykańskiej demokracji, gdy kreuje się na jej obrońcę. Nie ma ta demokracja zbyt wiele wspólnego z instytucjami przedstawicielskimi czy mechanizmami zbiorowego podejmowania decyzji. Demokracja to stan, w którym „wy” – czy w tym wypadku „my” – jesteśmy u władzy i podejmujemy decyzje dobre dla nas, a nie „oni” powiązani z globalnymi elitami ignorującymi dobro Amerykanów. W tle tej koncepcji majaczy wyidealizowany obraz starych dobrych czasów, kiedy nikt białych mężczyzn nie oskarżał o posiadanie przywilejów, o których nawet nie wiedzieli, że je posiadają, a które to czasy Tucker pamięta z dzieciństwa w całkiem niemal białym miasteczku La Jolla w południowej Kalifornii.
Z tej perspektywy wywiad Carlsona z Putinem i późniejsze lizusowskie klipy o metrze w Moskwie czy o świeżym chlebie w sklepie nie dziwią. Z jednej strony jest w tym element trollingu: Carlson robił wywiady z wieloma przywódcami wyklętymi, od Viktora Orbána, przez Andrzeja Dudę, po Javiera Mileia. Putin do tej kolekcji pasuje jak ulał. Z drugiej – czuje i potrafi wykorzystać podziw, jakim znaczna część jego odbiorców darzy Putina. Nawet jeśli sam Carlson Putinem gardzi – tak jak według ujawnionych jakiś czas temu rozmów miał gardzić Trumpem – to doskonale rozumie, że na amerykańskiej prawicy jest on symbolem twardego przywódcy, który myśli o sile swojego kraju i nie ulega zewnętrznym wpływom. Putin, podobnie jak Orbán, Duda czy Bolsonaro (z którym Carlson nie rozmawiał, ale którego nieudany pucz poparł) reprezentują twardość, jakiej zdaniem Carlsona i jemu podobnych brakuje amerykańskim politykom w ogóle, a demokratom w szczególności.
Nostalgia umiera ostatnia. Jak nacjonalizm karmi się mitem o świetlanej przeszłości
czytaj także
Co istotne, dla Carlsona et consortes Putin symbolizuje alternatywę, której w amerykańskiej polityce brakuje, a która jego zdaniem jest bardzo potrzebna. Carlson otwarcie staje po stronie Putina – nawet przeciwko prezydentowi własnego kraju – bo uważa, że Joe Biden nie reprezentuje „prawdziwych Amerykanów” i prowadzi kraj w stronę przepaści, Putin z kolei wskazuje możliwą drogę ratunku.
Ta droga to cofnięcie zegara o jakieś 70 lat, kiedy to porządek społeczny i polityczny był na tyle jasny, że wszyscy wiedzieli, kto się liczy, a kto – znowu cytując Carlsona – „powinien stulić mordę i wykonywać polecenia”. W tym porządku Tucker samego siebie widzi oczywiście na szczycie.