Największym zagrożeniem dla nas są USA skłócone z Niemcami i całą Unią Europejską, a jednocześnie ułożone z Rosją.
Kolejne zwycięstwo Unii Europejskiej i dowód na moc jej soft power! Na szczycie Putin-Trump w Helsinkach o „otwarciu dialogu”, „owocnej i potrzebnej rozmowie”, „początku ważnego procesu” i „niezbędnych krokach naprzód” mówiono chyba częściej niż po szczytach w Brukseli. Niby spór, niby przepychanki – a jednak geopolityczne samce alfa przemówiły naszym językiem! A tak na serio, to chyba jest dramat, mimo że Donald Trump jeszcze nie przehandlował z Putinem Krymu i Bałtów za prawo spuszczenia bomby atomowej na Teheran (choć przyznał de facto, że bardziej ufa jemu niż własnym służbom, co chluby Ameryce nie przynosi). Mamy wciąż wiele niewiadomych, ale ciepło i pragmatyzm wobec Rosji na tle lodowatej arogancji wobec Niemiec i reszty UE źle wróżą nam na przyszłość. A choć o Polsce nie było ani słowa, Polski to wszystko ze wszech miar dotyczy.
Konferencja prasowa wielkich niespodzianek nie przyniosła. Prezydentowi USA wciąż bardzo zależy na oczyszczeniu z zarzutów o posiłkowanie się Rosjanami w kampanii wyborczej i w tej sprawie jego rozmówca jest pomocny. Dodajmy, że prezydent Putin wykazał fenomenalnie cyniczne poczucie humoru, z którego zresztą znana była dyplomacja sowiecka i tamtejsze służby. FBI chce przesłuchiwać oficerów rosyjskich służb w sprawie ingerencji w wybory? Nie ma sprawy, ale… pamiętajmy o zasadzie wzajemności! Rosjanie też chętnie przesłuchaliby paru amerykańskich biznesmenów, co nie odprowadzili w Rosji podatku – a, tak się przypadkiem składa, chyba wspierali też kandydatkę Demokratów. A w ogóle, skoro USA to kraj demokratyczny, to o winie decydują sądy, a nie jakieś tam służby. Na tle tych wywodów starego kagiebisty Trumpowe „gdzie są 33 tysiące maili Clinton” i „gdzie są serwery” to przewidywalne, retoryczne dziadostwo.
Sprawy określone jako wspólne to przede wszystkim sprawa nierozprzestrzeniania broni nuklearnej, na czym Rosji faktycznie może zależeć, a Trumpowi choćby pozory działań w tym kierunku faktycznie są potrzebne – nie przypadkiem wspominał rozmowy z Kim Dzong Unem i potrzebę współpracy z Putinem w tej sprawie.
Jak nie strzelałem do Kim Dzong Una, czyli witamy w Atlancie!
czytaj także
Druga kwestia, to oczywiście Syria i cały Bliski Wschód, ale poza tym, że na pewno nie straci na tym Izrael, zbyt wiele konkretów nie usłyszeliśmy – jeśli jednak jest jakiś problem świata, który Trump gotów jest uznać za „skomplikowany”, to właśnie bliskowschodni, tj. irańsko-syryjsko-saudyjsko-islamistyczno-turecko-kurdyjsko-izraelski węzeł gordyjski. To zaś znaczy, że Rosja będzie tu miała potężne karty przetargowe – i coś za „redukcję złożoności” konfliktu (bo przecież nie o redukcję jego ofiar tu chodzi) będzie musiała otrzymać.
Wyraźny protokół rozbieżności widać było i słychać w sprawie Krymu, ale artykulacja problemu przez obydwie strony pokazuje, jak bardzo różne są miejsca Ukrainy i obszaru postsowieckiego na rosyjskiej i amerykańskiej liście priorytetów. Porozumienia mińskie to bowiem jedyne miejsce, w którym Putin pozwolił sobie „napomnieć” Amerykanów, by mocniej nacisnęli na Ukraińców, co Trump przełknął bez większego problemu.
Ciekawą za to rzecz na temat Nord Stream II powiedział Władimir Putin – to jasne, że i tu jest spory protokół rozbieżności (bo druga rura pod Bałtykiem to więcej gazu rosyjskiego w regionie, któremu taki sam gaz, tylko w płynie, chcieliby sprzedać sponsorzy Trumpa), ale przecież obydwu stronom (!) zależy na utrzymaniu wysokich cen tego surowca oraz ropy, jakkolwiek z różnych powodów. Dla Rosji to kwestia budżetowego być albo nie być, ale z kolei dla Amerykanów cena ropy jest decydująca ze względu na rentowność „złóż niekonwencjonalnych”, a więc główną dziś bolączkę przychylnego Trumpowi sektora wydobywczego USA.
czytaj także
Jak to rozumieć? Czy aby to nie sygnał otwartości Rosji na sankcje wobec Iranu (którego ponowne wypchnięcie z rynku ropy naftowej ułatwiłoby życie obydwu stronom)? Z kolei radykalna zmiana tonu Amerykanów w sprawie rurociągu bałtyckiego (helsińskie „jesteśmy konkurentami, nie przeciwnikami” na tle brukselskich „Niemców jako zakładników Rosji”) może być czymś więcej niż nieżyczliwym gestem wobec kanclerz Merkel z jej nadwyżką eksportową i wiarą w liberalny porządek. Te puzzle – ostrożność Trumpa w sprawie gazociągu, nowa wspólnota interesów w sprawie cen ropy, waga kwestii bliskowschodniej i asymetria zainteresowania Ukrainą, przede wszystkim zaś niechęć do Unii Europejskiej i euro stymulującego niemiecki eksport – składają się w niepokojącą całość.
Trump kilka razy podkreślił, że jego wizyta w Helsinkach to kontynuacja pięknych tradycji dwustronnego dialogu mocarstw, które nawet w czasach zimnej wojny zdolne były ze sobą rozmawiać. Znowu, to chyba coś więcej niż dyplomatyczne pustosłowie. Bo przecież tak ulubione przez prezydenta USA „deale” na najwyższym szczeblu mają długą tradycję i to również do siebie, że nie najlepiej wychodzili na nich amerykańscy sojusznicy.
Za sprawą dwustronnych uzgodnień między ZSRR a USA w 1956 roku po kryzysie sueskim Wielka Brytania i Francja dowiedziały się, że już nie są mocarstwami.
W 1959 roku w Camp David prezydent Eisenhower o mały włos nie oddał Chruszczowowi Berlina Zachodniego, Adenauera o zdanie, rzecz jasna, nie pytał.
W 1972 roku prezydent Nixon wystawił do wiatru Tajwan dogadując się z Chinami – bo akurat były mu potrzebne do osłabienia Związku Radzieckiego. Warto pamiętać, że autorem tamtego zwrotu był jedyny może „autorytet” Donalda Trumpa i szaman geopolitycznego cynizmu, Henry Kissinger.
Ze spraw mniejszego kalibru – na wielkie zmiany demokratyczne w Europie Środkowej i Wschodniej USA patrzyły dwuznacznie, o czym przekonali się np. Ukraińcy; od ich niepodległości droższa była Amerykanom władza Gorbaczowa.
Wreszcie, jeśli cokolwiek ma wyjść z niedawnego porozumienia z Kimem, to odbędzie się to kosztem południowych Koreańczyków.
Po szczycie: Odpowiedzi na pytanie „co dalej” nie zna nikt, ani Trump, ani Kim
czytaj także
Po co ta wycieczka w przeszłość? Zwłaszcza, że nie raz i nie dwa takie układy dwustronne wychodziły światu per saldo na dobre? Nie chodzi o to, że „mocarstwa nie mają przyjaciół, tylko interesy”, ale o to, że Amerykanie będą bardziej skłonni dyskutować „o nas bez nas” niż jakikolwiek nasz sojusznik europejski. Bo są więksi, bo takie mają tradycje, bo dziś (wydaje im się, że) mogą.
Od konkretnych ustaleń z Helsinek, a nawet od tego, że Putin znów pozwolił sobie na imperialne, pańskie gesty (samolot prezydenta Rosji o godzinie, na którą zaplanowano spotkanie, dopiero lądował na lotnisku) ważniejsza była atmosfera spotkania – o tym, że dialog jest owocny a pierwszy krok ważny mówią ci, którzy mają sporo rozbieżności, ale (sądzą, że) muszą się w końcu dogadać.
Naprawdę trudno zapomnieć, że będąc na zimnej wojnie z jednym mocarstwem Amerykanie potrafili dogadać się z mocarstwem drugim – przekreślić ideologie i zagrać geopolitycznie. Oczywiste jest, że w układzie Rosja-Chiny to ChRL – inaczej niż na początku lat 70., a więc na dekadę przed reformami Denga – jest dziś aktorem nieporównanie silniejszym, bo wschodzącym supermocarstwem, a nie węglowodorowym postimperium obsługującym wciąż traumę własnego rozpadu. I teraz dodajmy do tego stopień, do jakiego ważne dla USA są Bliski Wschód i Korea, zaś nieważny region Europy Środkowo-Wschodniej – i że niemal symetrycznie odwrotnie priorytety te ułożone są w Rosji.
Jaki zatem będzie amerykańsko-rosyjski deal? I czyim odbędzie się kosztem? Oby te pytania jak najdłużej pozostały retoryczne. Jeśli Rosja w imię wysokich cen ropy zgodzi się porzucić irańskiego sojusznika, dojść może do eskalacji sporu USA z Europą właśnie w kwestii Iranu. I tutaj znowu, oby jak najdłużej nie pytano nas o zdanie, po której – niemiecko-francuskiej czy amerykańskiej – stronie jako Polska zamierzamy się opowiedzieć. A to dlaczego?
W okresie międzywojnia klasycy polskiej myśli geopolitycznej wskazywali, że sojusz naszych sąsiadów – Niemiec i Rosji sowieckiej – to zwiastun katastrofy, zaś ich konflikt – jedyna nadzieja na nasze przetrwanie. Dziś warunki brzegowe naszego losu dużo silniej determinuje jednak inny układ: największym zagrożeniem są USA skłócone z Niemcami i całą Unią Europejską, a jednocześnie ułożone z Rosją.
Na niedawnej debacie Zielonego Uniwersytetu w Janowie Podlaskim wybitny ekspert kojarzony raczej z prawą stroną naszej sfery publicznej (choć bynajmniej nie z rządem PiS) zarysował wizję przyszłości, w której arogancka retoryka Trumpa wobec Europy i wymierzona w UE polityka dezintegracyjna Rosji zmuszą wreszcie nasz kontynent do geopolitycznej konsolidacji, także w wymiarze wojskowym. Wypowiedział tym samym niepoprawny politycznie sen tej części lewicy, której marzy się europejskie mocarstwo.
I mnie też się marzy, tylko trudno mi się pozbyć wrażenia, że postawione przed podobnym wyzwaniem polskie elity trzymać się będą fantazji o Polsce jako amerykańskim lotniskowcu w Europie – nie pamiętając, że Amerykanom nieraz przychodziło się ewakuować z sojuszniczych krajów uznanych za niewarte, nomen omen, zachodu.
Na pewno nie od razu zorientujemy się, czy w Helsinkach faktycznie narodził się nowy duch polityki międzynarodowej – tj. czy zamiatanie pod dywan kompromitujących Trumpa i Amerykę przekrętów wyborczych („Ingerencja? Jaka ingerencja?!”) oraz wspólne interesy surowcowe przełożą się na rosyjsko-amerykański deal geopolityczny. Jeśli jednak do niego dojdzie, wypadnie nam chyba poszukać jakiegoś nowego mostu na Czeremoszu – bo w sajgońskim helikopterze na pewno nie starczy dla wszystkich miejsca.