Świat

Szymielewicz: Błędna logika bezpieczeństwa

W swoich głowach zbudowaliśmy system nadzoru szczelniejszy niż globalny program zarządzany przez FBI czy NSA.

„Zapytaj samego siebie, czy czujesz się bezpieczniej teraz, kiedy wiesz, że nie masz już prawa do żadnych sekretów? (…) Zasadniczo twój rząd ci nie ufa. Dlaczego zatem ty miałbyś ufać jemu?”. Dwa proste pytania, które zadajemy sobie zbyt rzadko. Niepokojąco długo nie padały też w medialnej burzy, jaką wywołał Edward Snowden. Dopiero tydzień temu na łamach Guardiana postawiła je Suzanne Moore. Nie bojąc się nazywania oczywistego, wyjaśniła też, dlaczego te najoczywistsze pytania przychodzą nam coraz trudniej: „Dawniej, kiedy państwa monitorowały swoich obywateli, nazywaliśmy je autorytarnymi. Dziś myślimy, że właśnie to zapewnia nam bezpieczeństwo”.

Karmieni na przemian strachem i wiarą w to, że można żyć bezpiecznie, masowo przekroczyliśmy tę granicę, za którą prawa i wolności nie znaczą więcej niż frazes. W swoich głowach zbudowaliśmy system nadzoru szczelniejszy niż globalny program zarządzany przez FBI czy NSA. Uwierzyliśmy, że dla obietnicy świata wolnego od terroru warto dać rządom i ich służbom carte blanche, że zbieranie danych o każdym z nas na wszelki wypadek jest w porządku, że naprawdę nie mamy nic do ukrycia. Jeśli nawet nie wszyscy, to ta znakomita większość, do której przez ostatnie tygodnie uspokajającym tonem przemawiają głowy państw i szefowie służb. 

Szef NSA, generał Keith Alexander, odpowiedział standardowo – argumentem z bezpieczeństwa, wzmocnionym okrągłą liczbą. Dowiedzieliśmy się, że mamy szczęście: w ostatnich latach programy takie jak PRISM, wsparte „innymi danymi wywiadowczymi” (zapewne tymi z europejskich ambasad), ochroniły USA i ich sojuszników przed atakami terrorystycznymi na całym świecie. Od 11 września 2011 roku pomogły zapobiec „potencjalnym zdarzeniom terrorystycznym” ponad 50 razy. Oświadczenie NSA nie zakładało miejsca na pytania. Kto to policzył? Dlaczego mamy wam wierzyć, skoro wszystko jest tajne? Czy naprawdę wytrawni terroryści planują swoje ataki za pośrednictwem Skype’a i poczty Google, a kontakty nawiązują na Facebooku? Nikt im jeszcze nie pokazał, że istnieje głęboka sieć, a w niej takie użyteczne narzędzia jak TOR? 

Obama też zaczął od wojny z terroryzmem, ale szybko się zreflektował. Zaraz po tym jak pierwsze doniesienia o programie PRISM pojawiły się w mediach, uciekł do przodu: „Nadal wierzę, że nie musimy poświęcać naszej wolności, żeby osiągnąć bezpieczeństwo. To fałszywy wybór. To jednak nie oznacza, że każdy konkretny program, każde działanie, jakie podejmujemy, nie pociąga za sobą pewnych kosztów”. A więc myślimy tak samo, zupełnie się nie zgadzając. 

Dyskurs praw człowieka już dawno został zawłaszczony przez rządy, które zawsze twierdzą, że ograniczają naszą wolność dla naszego dobra.

Obama próbuje tego samego z dyskursem, który jeszcze do niedawna brzmiał jak krytyka biopolitycznej władzy. Jeśli teraz nie odzyskamy pola, za chwilę stracimy i to narzędzie. 

To nie rządy i ich służby są od oceniania, jaki koszt jeszcze jest uzasadniony, a kiedy transakcja „bezpieczeństwo za wolność” przestaje być uczciwa. Szczególnie, że z definicji uczciwą być nie może, co w swoim retorycznym fikołku przyznaje nawet Obama. W zdrowym, demokratycznym systemie od ważenia wartości i wyznaczania granic są sądy. W naszej globalnej wiosce mamy problem: niczego takiego jak zdrowy system nie udało się jeszcze wyhodować, a standardy wyznaczają szpiegujące się wzajemnie rządy i konkurujące korporacje. W tym układzie jest miejsce na dyplomację i marketing, ale nie na sprawiedliwość czy prawa człowieka. Prawo USA zmusza prywatne firmy do ujawniania danych klientów niebędących obywatelami USA, jednocześnie nie dając nam żadnych praw, żadnej ochrony przed nadużyciem. Zostaliśmy włączeni do systemu w roli obcych, po agambenowsku nagich i wykluczonych. 

Globalny system nadzoru, jaki w oparciu o informacyjną dominację firm z Doliny Krzemowej zbudowały USA, w swojej logice nie różni się od tego, co na zlecenie rządów robią służby pod każdą szerokością geograficzną. Nowa jakość wzięła się z efektu skali i dostępu do bezprecedensowej mocy obliczeniowej. NSA i FBI nie musiały budować od zera, mogły oprzeć swoje algorytmy i bazy danych na gigantycznej, komercyjnej infrastrukturze firm, które zgodnie z amerykańskim prawem po prostu musiały przekazywać im gromadzone dane. Nie wnikając w to, czy rację ma Snowden – twierdzący, że służby sięgają bezpośrednio do serwerów największych firm internetowych, czy same firmy – zapewniające, że realizują jedynie kierowane do nich, pojedyncze zapytania – skala przedsięwzięcia jest ogromna. Nawet ostrożne rachunki, jakie pojawiły się w oficjalnych komunikatach firm rzekomo objętych programem PRISM, mówią o setkach tysięcy ludzi poza granicami USA w skali roku. 

Poza skalą nowa jest też metoda. Amerykanie zarzucają sieci szeroko, a dopiero na dalszych etapach, dzięki precyzyjnym informacjom wywiadowczym, schodzą w głąb. Jeśli ufać relacji Snowdena, PRISM jest uruchamiany dopiero na etapie pogłębionych poszukiwań, za przesiewanie globalnego szumu informacyjnego odpowiadają inne programy. Ten globalny szum to suma informacji o nas, intymne szczegóły milionów bardzo indywidualnych życiorysów. Z perspektywy globalnej machiny nadzoru – zupełnie bez znaczenia. Z perspektywy naszej prywatności, autonomii informacyjnej, godności – całkiem istotne. Jak to pogodzić?  Wbrew pozorom to nie jest takie trudne. 

Granicą, którą zwykle wyznaczają sądy konstytucyjne i same konstytucje, jest niezbędność i coś, co prawnicy nazywają „istotą praw i wolności”. Wolność można ograniczyć, ale najpierw trzeba wykazać, że to jedyna droga do celu (np. żeby zapewnić bezpieczeństwo – oczywiście nie bezpieczeństwo absolutne, bo tego nie da się osiągnąć, ale jego racjonalny poziom) i że takie ograniczenie nie naruszy jej istoty. 

Chwilowe ograniczenie praw osoby podejrzanej o popełnienie przestępstwa (przeszukanie, areszt czy nawet podsłuch) jest do pogodzenia z ich istotą – pod warunkiem, że jak tylko ta osoba okaże się niewinna, ograniczenia ustaną. Trwałe i prewencyjne ograniczenie wolności każdego, zgodnie z logiką „wszyscy jesteśmy podejrzani” – już nie. Niby proste, a jednak bez krzyku pozwalamy władzy przekroczyć tę granicę. 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Katarzyna Szymielewicz
Katarzyna Szymielewicz
Prezeska fundacji Panoptykon
Współzałożycielka i prezeska fundacji Panoptykon. Pracowniczka naukowa Instytutu Studiów Zaawansowanych. Prowadzi seminarium Od „elektronicznego oka” do „płynnego nadzoru” – rozmowy o społeczeństwie nadzorowanym.
Zamknij