Dobra, rewolucyjna data. Francuzi zdobyli bastylię, a Urugwaj może wprowadzi do sprzedaży marihuanę.
– Wszyscy mnie pytają, kiedy apteki w Montevideo będą sprzedawały marihuanę. Mówię panu, tak jest prawie od trzech lat – żali mi się Milton Romani, sekretarz generalny Krajowej Rady ds. Narkotyków w Urugwaju.
– I co im pan odpowiada?
– Że to skomplikowany proces. Że potrzebujemy czasu. Że chcemy to zrobić dobrze.
– Zapowiadaliście, że będzie można w Urugwaju kupić gram najwyższej jakości marihuany za dolara, to się ludzie podekscytowali.
– Pan i tak nie będzie mógł kupić, bo nie będziemy sprzedawać turystom. Ale Urugwajczycy już niedługo będą zaopatrywali się w aptekach.
– Niedługo, czyli kiedy?
– Dobra. Co pan powie na 14 lipca? Dobra, rewolucyjna data, prawda? Francuzi zdobyli bastylię, a my wprowadzimy do sprzedaży marihuanę.
Mujica nie pali, ale legalizuje
Urugwaj nie ma lekko. Od grudnia 2013 roku nosi ciężar bycia jedynym państwem, które odważyło się zalegalizować marihuanę – nie zdekryminalizować posiadanie „niewielkiej ilości” narkotyku, czy zezwolić wyłącznie ciężko chorym pacjentom na leczenie medyczną marihuaną. Plan urugwajski jest dużo bardziej śmiały: zalegalizować produkcję, sprzedaż i rekreacyjne używanie marihuany. Inicjatorem i patronem tego pomysłu był José Mujica – prezydent Urugwaju w latach 2010-2015, a w latach 70. partyzant walczący z dyktaturą. Światowa opinia publiczna zapamiętała go, jako tego lewicowego prezydenta, co limuzynę zamienił na garbusa, pałac prezydencki na farmę, a garnitury na dżinsowe koszule. Sam nie był szczególnym wielbicielem blantów, ale z upalonym dziennikarzem VICE’a bawił się całkiem nieźle.
– Zaczynamy eksperyment. I jest bardziej niż pewne, że oczy świata będą na nas zwrócone – zapowiadał dwa lata temu prezydent Urugwaju.
Po Mujice przyszedł Tabaré Vázquez. Znany jest raczej ze swojej niechęci wobec tytoniu niż entuzjazmu wobec legalizacji gandzi. W garniturze i prezydenckiej limuzynie też czuje się dużo lepiej niż jego poprzednik. I nie mieszka na farmie. Mimo że wywodzi się z tego samego ugrupowania, co Mujica, to jeszcze w kampanii wyborczej unikał jasnej deklaracji w sprawie kontynuacji marihuanowej reformy. Po wyborze na prezydenta uspokoił jednak entuzjastów legalnego palenia – nie zamierza wycofać się z regulacji kanabisowego rynku.
Urugwajski pomysł na marihuanę opiera się na trzech filarach: prywatnych uprawach; klubach kanabisowych i sprzedaży detalicznej w aptekach. Oczywiście nie można obsadzić kilku hektarów pola weedem i nazwać takiego przedsięwzięcia domową uprawą. Każdy dorosły Urugwajczyk bądź Urugwajka mogą hodować najwyżej 6 krzaków. Jeżeli to dla nich za mało, mają możliwość dołączenia do klubu palaczy marihuany, gdzie wspólnie z innymi mogą zajmować się 99 krzakami rocznie. Dla tych, którzy nie pałają miłością do ogrodnictwa miała być możliwość zrobienia zakupów w aptece (do 40 gram miesięcznie).
Liczbę użytkowników marihuany szacuje się w Urugwaju na 120 tysięcy. Zarejestrowanych hodowców (prywatnych i zrzeszonych w klubach) jest dzisiaj zaledwie 4 tysiące. Co z resztą? Czeka na apteki, a oczekiwanie umila sobie ziołem szmuglowanym z Paragwaju.
14 lipca to rzeczywiście ładna rewolucyjna data, ale na dzień przed zapowiadanym wprowadzeniem marihuany do aptek wciąż nie jest przesądzone, czy do niego dojdzie. Kiedy współpracownicy Miltona Romani usłyszeli, że ich szef zobowiązał się w rozmowie ze mną do konkretnego terminu w sprawie legalizacji, złapali się za głowę. Urugwaj już tyle razy zapewniał, że za chwilę będzie można zaopatrzyć się tam w marihuanę z apteki, że już mało kto wierzy w kolejne obietnice.
W zeszłym tygodniu agencja Associated Press donosiła , że z 1200 aptek, które mogą ubiegać się o marihuanową licencję, zgłosiło się po nią zaledwie 50. Niektórzy farmaceuci skarżą się, że gangi handlujące nielegalnym ziołem zastraszają ich w obawie przed konkurencją. Dla innych marihuana to niebezpieczny narkotyk i nie chcą mieć jej u siebie na półkach. A jeszcze inni nie mają ochoty wypełniać sterty dokumentów.
Miltona Romani nie zadowala grupka pięćdziesięciu odważnych i zapowiedział na początku lipca, że Urugwaj nie wyklucza innych form dystrybucji marihuany.
Legalizacja to dopiero początek
Dwa lata po przegłosowaniu rewolucyjnej ustawy wiemy, że moment, w którym obok plastrów na odciski i syropów na kaszel pojawi się w aptekach zioło nie skończy problemów Urugwaju z marihuaną. Kiedy Mujica startował ze swoją reformą nie brał na sztandary wolnościowych haseł, które znamy z marszy konopnych w Toronto, Colorado, czy Warszawie. Prywatnie uważa, że narkotyki szkodzą i zamiast używać zaleca się kochać. Były prezydent Urugwaju postanowił zalegalizować marihuanę, żeby odebrać zyski producentom zioła z kryminalnego półświatka i poprawić stan zdrowia obywateli (zgodnie z rządową narracją, paragwajska marihuana dostępna na ulicach Montevideo jest wyjątkowo niskiej jakości, a jej palenie szkodzi zdrowiu użytkowników).
Na razie plan Mujica wychodzi tak sobie. Czarny rynek wciąż pozostaje dla wielu użytkowników podstawowym źródłem marihuany. Urugwajczycy wolą kupować wątpliwej jakości zioło, mimo że mogą zasadzić krzaki u siebie na balkonie. Dlaczego? Nie chodzi nawet o to, że przy własnej roślince trzeba się narobić (chociaż wyobrażam sobie, że nie każdy w Urugwaju jest urodzonym ogrodnikiem). Przed rozpoczęciem domowych upraw zniechęca wymóg rejestracji w rządowej bazie danych. Takie same obostrzenia dotyczyć będą klientów aptek, którzy dodatkowo będą musieli zostawić u farmaceuty jeszcze odcisk palca. Romani mówił mi, że myślą również o wprowadzeniu specjalnych kart identyfikacyjnych dla użytkowników, które trzeba będzie okazać przy każdym zakupie ususzonego zielska.
Brak zaufania wobec władzy w Urugwaju nie bierze się znikąd. Obecny prezydent Vázquez zadbał o to, żeby podsycić paranoję w sprawie „rejestru palaczy”. Powiedział, że taka lista jest niezbędna, gdyż pozwoli zidentyfikować tych, którym potrzebna jest terapia.
Urugwajczycy najwidoczniej wolą wybrać w telefonie numer dilera, którego znają od lat i dalej palić paragwajskie skręty, niż spowiadać się z każdego macha prezydentowi Vázquezowi.
W dzień przyjęcia ustawy na ulicach Montevideo unosiły się chmury kanabisowego dymu, a fotoreporterzy pstrykali zdjęcia rozentuzjazmowanych ludzi zaciągających się blantami. To były ładne obrazki. Warto jednak pamiętać, że nie są reprezentatywne dla 3,5-milionowego Urugwaju. Z badań wynika, że reformę Mujici popiera jedynie 27% badanych , a aż 68% jest wobec niej sceptyczna. Przedstawiciele urugwajskiego rządu zdają się tym szczególnie nie przejmować. Wierzą, że ich reforma jest na tyle dobra, że sama się obroni. – Z aborcją było tak samo. Ludzie w sondażach mówili, że nie chcą liberalizacji, a jak prawo weszło i zaczęło działać, to przestali narzekać – kwituje Romani.
Złamane konwencje
Jakby problemów wewnętrznych było mało, to urugwajski eksperyment ściągnął na rząd w Montevideo krytykę strażników prawa międzynarodowego. Międzynarodowa Rada Kontroli Narkotyków (INCB, instytucja ONZ zajmująca się badaniem zgodności krajowego prawa narkotykowego z międzynarodowymi konwencjami) nie czekała długo z reakcją na urugwajską legalizację. Dokładnie dzień po przyjęciu ustawy przez kongres Rada wydała oświadczenie, którego tytuł nie pozostawia żadnych złudzeń: „Urugwaj złamał międzynarodowe konwencje narkotykowe”.
Pytanie o konwencje międzynarodowe to zaraz po marihuanie w urugwajskich aptekach kolejna ulubiona kwestia Miltona Romani. – O to też ciągle dostaję pytania. Nasza odpowiedź jest prosta: nie chcemy wtrącać się w politykę kanabisową innych państw. Przeprowadzamy nasz własny eksperyment i nigdy nie twierdziliśmy, że chcemy zbudować jakieś uniwersalne rozwiązanie dla całego świata – z grobową powagą odpowiada Romani. Kiedy zauważam, że to właśnie ten „eksperyment” łamie konwencje, a nie jakieś wtrącanie się w politykę innych państw, Romani powtarza słowo w słowo, to, co przed chwilą usłyszałem.
Prokanabisowi aktywiści przed dwoma laty pokładali w Urugwaju duże nadzieje. Spodziewali się, że stanie się on czempionem walki z hipokryzją na arenie międzynarodowej. Nic z tego. I trochę trudno się dziwić, że kilkumilionowe państewko wciśnięte pomiędzy Argentynę i Brazylię nie ma siły na toczenie bojów z potężnym antynarkotykowym lobby i oenzetowską biurokracją. Urzędnicy w Montevideo są zajęci raczej paragwajskimi skunami, niż opinią INCB.
Poza tym, to prawda, że legalizacja rekreacyjnego użycia marihuany łamie międzynarodowe konwencje. I niezależnie jakich retorycznych akrobacji nie dokonywaliby urugwajscy politycy, nie byliby w stanie temu zaprzeczyć. Zapisy Konwencji Narodów Zjednoczonych o zwalczaniu nielegalnego obrotu środkami odurzającymi i substancjami psychotropowymi z 1988 roku nie pozostawiają wiele pola do interpretacji: „(…) posiadanie, nabywanie lub uprawa środków odurzających lub substancji psychotropowych dla osobistego użytku (…) zostały uznane (…) za przestępstwa podlegające karze”.
Because it’s 2017
Dzień po mojej rozmowie z Miltonem Romani swoje wystąpienia na Specjalnej Sesji Zgromadzenie Ogólnego w sprawie narkotyków w Nowym Jorku miała kanadyjska minister zdrowia, Jane Philpott.
– Wiosną 2017 roku wprowadzimy przepisy mające zapobiec temu, że marihuana wpada w ręce dzieci, a zyski w ręce przestępców – mówiła Philpott, a publiczność na balkonie odpowiedziała brawami. – Chociaż nasz plan podaje w wątpliwość status quo w wielu krajach, jesteśmy przekonani, że to najlepszy sposób, by chronić naszą młodzież, wzmacniając jednocześnie bezpieczeństwo publiczne.
Urugwajczycy nie chcieli tego komentować (bo przecież oni zajmują się tylko swoim krajowym „eksperymentem”), ale nie kryli swojego zadowolenia. Wszystko wskazuje na to, że za rok nie będą już jedynym państwem, które daje swoim obywatelom możliwość upalenia się legalnie. I może dziennikarze wreszcie przestaną pytać urugwajskich urzędników o te apteki.
Słowa Philpott nie są żadnym zaskoczeniem. Legalizacja marihuany była jedną z kluczowych obietnic wyborczych, które zapewniły Justinowi Trudeau wygraną w zeszłorocznych wyborach.
Na konkretny plan kanadyjskiej reformy trzeba będzie poczekać pewnie do wiosny 2017. Na stronie Partii Liberalnej wisi kilka zdań o tym, że należy „zalegalizować, uregulować i kontrolować dostęp do marihuany”, a wyszukiwarka kanadyjskiego ministerstwo zdrowia na zapytanie „marijuana” odpowiada tylko artykułami na temat medycznej marihuany (dostępnej w Kanadzie od 2001 roku). Tym niemniej, określenie ram czasowych dla reformy to pierwszy krok w stronę konkretnych działań.
Wyzwania, które stoją przed rządem Justina Trudeau różnią się od tych, z którym mierzą się w Montevideo. Zdecydowana większość Kanadyjczyków ( 68% poparcia) entuzjastycznie zapatruje się na legalizację. Państwo pod rządami Partii Liberalnej też z pewnością nie będzie tak silnie kontrolować rynku, jak w Urugwaju. Nie znaczy to jednak, że rząd w Ottawie nie musi odpierać krytyki.
Legalizacja w wydaniu kanadyjskim jest zapowiadana w zestawie z wzmocnieniem służb i policji w walce z nielegalnym obrotem substancjami psychoaktywnymi. W zeszłym miesiącu kanadyjska policja przeprowadziła operację „Project Claudia” – zarekwirowała blisko 270 kg marihuany i postawiła zarzuty 186 osobom. Oddziały policji z Toronto wtargnęły do punktów wydawania medycznej marihuany podejrzewanych o sprzedawanie zioła bez recepty użytkownikom rekreacyjnym. Jak widać przygotowanie sensownej reformy prawa narkotykowego wymaga więcej czasu niż postawienie kilku oddziałów policji na nogi.
W roku 2013 blisko 59 tysięcy osób wylądowało w kanadyjskich aresztach za posiadanie marihuany. W tym miesiącu i w kilku następnych, aż do wiosny 2017 kolejne tysiące wejdą w konflikt z prawem z powodu zioła – z tym samym prawem, które za mniej niż rok ma przestać obowiązywać. Bycie przestępcą w życiu raczej nie pomaga – może skutecznie uniemożliwić ubieganie się o pracę np. w szkole, czy urzędzie. Dlatego skazani domagają się od Trudeau ułaskawień i dekryminalizacji . Wspiera ich w tym opozycyjna Nowa Demokratyczna Partia Kanady. Premier Trudeau odpowiedział, że z rekreacyjnym paleniem trzeba będzie poczekać do 2017 roku, a do tego czasu polecił obywatelom działać zgodnie z prawem.
Sklepy pełne hajsu
Amerykanie też eksperymentują z legalizacją. Co prawda nie w skali całego kraju, ale mieszkańcy Kolorado, Waszyngtonu, Alaski i Oregonu już zaopatrują się w swój weed przy sklepowych ladach. I ku zaskoczeniu konserwatystów z takich organizacji jak Drug Free America czy SMART Colorado nastolatki z Kolorado nie leżą zaćpane w rynsztokach Denver. Na nic się zdały lęki podsycane przez FOX News wespół z proputinowską Russia Today.
Jak pokazują najnowsze badania Departamentu Zdrowia Publicznego i Środowiska w Kolorado odsetek palaczy zioła wśród młodzieży nieznacznie zmalał w stosunku do czasu sprzed legalizacji. W 2011 roku 22 procent badanych deklarowało, że w ciągu ostatniego miesiąca używali marihuany. Cztery lata później, na to samo pytanie twierdząco odpowiedziało 21,2 procent uczniów i uczennic high schooli z Kolorado.
Największymi poszkodowanymi w amerykańskim eksperymencie z legalizacją są jak na razie właściciele sklepów i sprzedawcy. Część z nich już przeżyło napad na swój biznes, inni zbroją drzwi i okna z lęku przed złodziejami. I nie wynika to jedynie z jakiegoś szczególnego zamiłowania Amerykanów do strzelb, zbrojeń i napadów z bronią w ręku.
Marihuana jest legalna w Kolorado, Waszyngtonie, Alasce i Oregonie, ale nie w Stanach Zjednoczonych. Ze względu na kryminalizację marihuany na poziomie federalnym banki regularnie odmawiają przyjmowania pieniędzy od kanabisowych przedsiębiorców . Za blanta, olejek, czy krzaka nie można też zapłacić kartą.
Sklepy z ziołem pełne są gotówki, którą gdzieś trzeba trzymać, a później przetransportować. Napad na budę sprzedającą marihuanę może być dużo bardziej dochodowy niż skok na lokalny oddział banku, gdzie nie ma już skarbca ze złotem i dolarami, a pieniądze to właściwie dane wyświetlane na ekranach komputerów.
Z rezerwą do przemysłu kanabisowego podchodzą nie tylko bankowcy. Najwięksi gracze z branży IT również wolą trzymać się od ryzykownego interesu z daleka. Chociaż, jak donosi New York Times, to akurat ma się niedługo zmienić. Microsoft zapowiedział, że zbuduje infrastrukturę pozwalającą hodowcom i sprzedawcom zarządzać produkcją i dystrybucją marihuany od poziomu nasion do produktu na sklepowych półkach. Dotychczas podobną usługę oferował startup Agrisoft, ale zainteresowanie Microsoftu zwiastuje, że wielki biznes powoli przestaje obawiać się współpracy z marihuanowym przemysłem.
Jeszcze w 2016 roku referenda w sprawie legalizacji rekreacyjnego użycia marihuany odbędą się w czterech kolejnych stanach: Nevadzie, Kalifornii, Maine i Arizonie.
Byle do wiosny
Urugwaj, Kanada, progresywne stany w Ameryce – wszyscy mierzą się z zadaniem, które okazuje się być dużo trudniejsze niż wykrzyczenie hasła „sadzić, palić, zalegalizować”. Budowany przez dekady czarny rynek nie chce ustąpić miejsca, a dogranie wszystkich podmiotów zaangażowanych w sprzedaż i kontrolę rekreacyjnej marihuany może zająć nawet lata.
Ale dziś, w 2016 roku, dzięki prezydentowi Mujice i urugwajskiemu eksperymentowi – mimo że wciąż niedokończonemu – jesteśmy w zupełnie innym miejscu niż na początku tej dekady. Pozostaje tylko czekać na dokończenie urugwajskiej rewolucji 14 lipca. Później listopadowe referenda w Stanach. A do wiosny 2017 można wysłać jakąś paczkę do aresztu „przestępcom narkotykowym” z Kanady, którzy do czasu pełnej legalizacji będą karani za posiadanie zioła.
**Dziennik Opinii nr 195/2016 (1395)