Jak wszystko walnęło, właścicielka zabrała dupę w troki i tyle ją widzieliśmy. Zresztą tak samo jak nasze pensje.
Blaszana wiata to jedyne miejsce na zewnątrz fabryki, gdzie można ukryć się przed słońcem. Dochodzi południe, a spore zadaszenie daje dużo przyjemnego cienia. Pod wiatą na plastikowych fotelach ogrodowych siedzi kilkadziesiąt osób. Rozmawiają po grecku, machają rękami, wstają, podnoszą głos – chwilę później uśmiechają się do siebie nawzajem. Względny spokój gwarantuje mężczyzna w okularach, zapisujący w swoim notatniku kolejne osoby zgłaszające chęć włączenia się do dyskusji.
Obok wiaty stoi kamera ze świecącą czerwoną lampką. A za nią kobieta, którą zapamiętałem z poprzedniego wieczoru w Mikropolis, anarchistycznej knajpie w kamienicy niedaleko placu Arystotelesa, w samym centrum Salonik. Przyjechała do Grecji kręcić dokument o fabrykach demokratycznie zarządzanych przez robotników. Powiedziała mi, żebym przyszedł, zobaczył, jak wygląda Grecja po kryzysie. – No, wreszcie. Przerwa – mówi zmęczona i wyłącza kamerę, a ludzie wstają z plastikowych krzesełek.
– O czym dzisiaj tak zaciekle dyskutujecie? – pytam wysokiego faceta w średnim wieku, który rozlewa mrożoną kawę do plastikowych kubków.
– Stary temat wałkujemy. Czy powinniśmy sprzedawać nasze produkty sklepom wielkopowierzchniowym. Nie wiem, po co tyle o tym gadamy. Dla mnie sprawa jest prosta. Nie po to pracujemy nad tym, żeby wszystko robić wspólnie i demokratycznie, żeby teraz robić biznesy z jakimś kapitalistycznym molochem – mówi i podaje mi kubek z kawą. – Jestem Dimitris, Dimitris Mokas, zapomniałem się przedstawić.
Na pytanie, ile lat przepracował w fabryce, uśmiecha się szczerze i dłonią przeczesuje porządnie już posiwiałą czuprynę. – Powiedzmy, że nie pracuję tu od wczoraj. Przed kryzysem nie było tak źle. Robota jak robota. Dopiero, jak wszystko walnęło, to właścicielka zabrała dupę w troki i tyle ją widzieliśmy. Zresztą tak samo jak nasze pensje. Chodź, przejdziemy się trochę, bo się nasiedziałem pod tą wiatą – wyciąga z kieszeni papierosy, częstuje mnie i zaprasza na spacer po terenie.
Na szarych blaszanych halach widać jak gorące powietrze drga rozmywając monotonne linie przemysłowych budynków, ustawionych jeden obok drugiego. Teren jest na tyle duży, że trudno oszacować, ile tych – opuszczonych w ogromnej większości – hal na nim stoi. – Widzisz, to jest Vio.Me, nasza fabryka. Kiedyś mieszaliśmy tutaj kleje do kafelek, zaprawę, a teraz robimy parmezan – odstawia kubek z kawą na wózku widłowym i wsadza ręce w kopiec jasnożółtych wiórów. Garść rzekomego parmezanu przesypuje się miedzy jego palcami – Jaja sobie robię, oczywiście. To jest nasze mydło, ale wszyscy mówią, że wygląda jak parmezan. Najpierw miesza się składniki, później jest duży kawał mydła, trzeba go zetrzeć, a później robi się te małe kostki, którymi się myjesz.
Właśnie, kupiłeś już nasze mydło? Najlepsze w całej Grecji. Robione z samych naturalnych składników. I to wszystko wypracowane przez robotników, którzy sami zarządzają swoją fabryką!
Po takiej reklamie nie wyobrażam sobie, żebym mógł odmówić. Przy stoliku z mydłami i płynami do mycia naczyń zostawiam kilka euro i pakuje kostkę białego mydła z Vio.Me do plecaka. Przerwa dobiega końca. Dimitris sprawdza na telefonie, czy przypadkiem nie za wcześnie ludzie zdecydowali się zasiąść ponownie na ogrodowych krzesełkach pod wiatą. W końcu jest dopiero dwadzieścia minut po czasie. – No, kiedyś trzeba zacząć. Muszę wracać tam na zgromadzenie. Dużo by tu było jeszcze do opowiadania, ale w skrócie sprawa wygląda tak, że było dobrze, później było tragicznie, ale teraz znowu jest dobrze, nawet lepiej.
***
Z Dimitrisem rozmawiałem w maju 2014 roku.
Po powrocie z Salonik starałem się śledzić historię fabryki Vio.Me, albo jak mówią o niej sami robotnicy „wyjątkowego przykładu robotniczej samoorganizacji”. Na tyle wyjątkowego, że w ciągu kilku lat mała fabryka mydła usytuowana przy drodze na lotnisko w Salonikach stała się miejscem pielgrzymek aktywistów, filmowców reporterek i lewicowych intelektualistek.
W czerwcu 2013 do greckich robotników przyjechała z wizytą Naomi Klein. Wygłosiła wówczas wykład dla kilkuset osób.
Pod listami poparcia dla fabryki z Salonik regularnie podpisują się między innymi David Harvey, David Graeber i Giorgio Agamben. Dla pary włoskich badaczy ruchów społecznych, Dario Azzelliniego i Mariny Sitrin Vio.Me jest dowodem na to, że w pokryzysowej rzeczywistości da się zbudować demokratyczną alternatywę dla kapitalistycznego przedsiębiorstwa – tak przynajmniej pisali w swojej książce They Can’t Represent Us!: Reinventing Democracy from Greece to Occupy wydanej w 2014 roku, na tej samej fali entuzjazmu, która wyniosła do władzy SYRIZĘ i pozwoliła na powstanie hiszpańskiego Podemos.
Z wiadomości, które docierały do mnie przez ostatnie dwa lata wszystko wskazywało na to, że – tak jak usłyszałem od Dimitrisa – jest coraz lepiej. Na zdjęciach wrzucanych na blog Vio.Me widziałem ciągle tą samą zadowoloną załogę, w praktycznie niezmienionym składzie.
Przez ponad trzy lata pracowali jednak w okupowanej fabryce, która formalnie wciąż nie należy do nich, tylko do właścicielki. Ten problem musiał kiedyś do nich wrócić.
W listopadzie 2015 roku na stronie prowadzonej przez osoby wspierające robotników z Salonik pojawiło się alarmistyczne wezwanie do obrony fabryki: „Pomimo obietnic rządu odnośnie uregulowania prawnej sytuacji Vio.Me, w najbliższych dniach może dojść do przerwania produkcji i ostatecznej likwidacji naszej fabryki”. Odszukałem notatki sprzed dwóch lat i zadzwoniłem do Theodorosa Karyotisa, jednej z osób, która wspiera robotników niemal od samego początku ich walki.
***
Dawid Krawczyk: Zamykacie fabrykę?
Theodoros Karyotis: Nic takiego nie planujemy. Chociaż groźba likwidacji jest poważna, jak nigdy dotąd.
Co się takiego wydarzyło?
W marcu zeszłego roku przegraliśmy ważną sprawę w sądzie. Syndyk masy upadłościowej firmy Philceram uznał, że nasza fabryka jest zasobem, który można poddać likwidacji. Kiedyś Philceram był największym producentem ceramiki na greckim rynku, ale w czasie kryzysu zbankrutował. Vio.Me było jednym z zakładów pracy, który należał do tego dużego przedsiębiorstwa. Widziałeś nasze hale w Salonikach – to jest zaledwie 1/8 całego terenu zarządzanego kiedyś przez Philceram, jedyna część, która się ostała. Z całej reszty powyprowadzali maszyny, niektóre hale rozebrali i wywieźli na złom. Robotnicy z Vio.Me od zawsze domagali się oddzielenia ich fabryki od upadającej Philceram. Jeszcze przed bankructwem wyprowadzano pieniądze z Vio.Me, żeby ratować większą fabrykę.
W każdym razie, w marcu syndyk dostał pozwolenie na przeprowadzenie likwidacji naszej fabryki, a na listopad zaplanowana była pierwsza aukcja. Cena wywoławcza: 30 milionów euro.
I dużo było chętnych?
Na szczęście żadnego, bo wszyscy zgadzają się, że to dość wygórowana cena. Ale byliśmy przygotowani również na scenariusz, w którym ktoś jednak chciałby nas kupić.
W jaki sposób?
Z samego rana przyszliśmy po prostu do budynku sądu, gdzie miała odbyć się aukcja i go zablokowaliśmy. Wystarczyła kilkudziesięcioosobowa mobilizacja, żeby sparaliżować ich pracę. Siedliśmy na korytarzu i powiedzieliśmy, że nikogo nie wpuścimy. Oczywiście wysłali na nas policję, ale była wyjątkowo spokojna. Czasem w takich sytuacjach dochodzi do konfrontacji, ale nie tym razem. Nie chcą, żeby zrobiła się z tego afera, żeby gazety znowu pisały o naszej walce.
Ile było tych aukcji jak na razie?
Pięć. Nikt nie chciał kupić fabryki, więc mamy spokój na kilka miesięcy. W listopadzie na pierwszej aukcji zablokowaliśmy sąd, później dwie następne zostały odwołane z powodu strajku generalnego urzędników i pracowników sektora publicznego. Na czwartej, w grudniu też blokowaliśmy, ale nie było już tak łatwo jak za pierwszym razem. Uzbrojonym policjantom udało się wyrzucić kilkoro z nas z budynku. Wtedy zlicytowano jakieś krzesła i drukarki z Philceram. Ostatnia aukcja była w styczniu, ale nie było nikogo chętnego do wyłożenia tych 30 milionów za Vio.Me. Teraz syndyk musi zaproponować niższą cenę, uzasadnić to, złożyć znowu dokumenty. Mamy trochę czasu, żeby odsapnąć.
Jeżeli za kilka miesięcy odbędą się kolejne aukcje, to też pewnie będziecie je blokować. Ale tak nie da się przecież w nieskończoność. Jak według was należy rozwiązać ten problem?
My widzimy tylko jedno rozwiązanie: rząd wywłaszcza dotychczasowych właścicieli i przekazuje fabrykę w ręce robotników. To oni zostali w tym miejscu, kiedy właścicielka uciekła, zostawiając ich bez pensji za kilka miesięcy. To oni tam pracują i utrzymują to miejsce. To jest ich fabryka. My chcemy tylko, żeby wreszcie uzgodnić sytuacje prawną ze stanem faktycznym.
A co na to rząd?
Przed wyborami SYRIZA była bardzo zainteresowana naszymi problemami. Nawet Alexis Tsipras w czasie kampanii przyjechał do robotników z Vio.Me – zapewniał, że kiedy jego partia dojdzie do władzy to wreszcie będziemy mogli spać spokojnie. Po wyborach chyba im się coś odwidziało. Co prawda, przyjeżdżali jeszcze przez jakiś czas ministrowie i zapewniali nas o swojej „woli politycznej” i chęci realizacji naszych żądań, ale co nam po tych zapewnieniach, skoro nie idą za nimi żadne realne działania?
Ja nigdy nie miałem złudzeń, że z tym rządem będzie inaczej. Nie podniecałem się specjalnie tą wizytą Tsiprasa. To nie było tak, że miałem jakieś wielkie nadzieje, a teraz jestem zawiedziony. Każdy rząd jest pod pewnymi względami taki sam.
Nie zrobi nic, jeśli nie zbuduje się odpowiedniej presji społecznej. Jeżeli pokażemy, że za nami stoją ludzie, że tu naprawdę jest ruch społeczny, a nie tylko fabryka mydła, to łatwiej będzie nam wrócić do rozmów z politykami.
Wszelkie nasze działania planujemy zawsze z myślą o ludziach, o społeczeństwie, a nie jakiejś partii politycznej, która akurat przez chwilę jest u władzy. Nigdy nie chcieliśmy się przyklejać do jednego z ugrupowań politycznych, bo my po prostu działamy inaczej. Naprawdę wierzymy w to, że ludzie oddolnie są w stanie zmieniać rzeczywistość. Jak będziemy mieli społeczeństwo po naszej stronie, to politycy będą musieli zrealizować nasze żądania.
Ostatni raz widzieliśmy się prawie dwa lata temu. Sporo zmieniło się od tego czasu?
Chyba nie. Wszystko jest raczej po staremu. Robotnicy spotykają się w fabryce z rana w każdy wtorek. Koalicja solidarnościowa ma swoje spotkania w środę po południu – zazwyczaj w Mikropolis albo innym centrum społecznym. Ostatnio umówiliśmy się na takim nowym skłocie. Anarchiści zajęli spory budynek po sierocińcu, głównie po to, żeby zapewnić schronienie uchodźcom, którzy utknęli w Grecji, ale my też możemy się tam spotykać. Ciągle też zajmujemy się mniej więcej tymi samymi sprawami. Zależy nam oczywiście, żeby produkować coraz lepszej jakości produkty.
O, to może rzeczywiście się zmieniło. Mydło, które teraz produkujemy jest naprawdę dobre – robione z najwyższej jakości greckiej oliwy z oliwek. Korzystamy tylko z naturalnych produktów. Początki nie były łatwe. Przez kilkanaście lat w tych kotłach mieszał się klej do kafelek i materiały budowlane. A zrobienie porządnego mydła to jest jednak sztuka. Trzy, cztery lata temu mieliśmy tylko instrukcje znalezione w internecie i maszyny. Teraz na szczęście w kolektywie jest dwóch profesjonalnych chemików, więc już nie musimy eksperymentować.
Poza tym, żeby zrobić dobre mydło to, na czym jeszcze się skupiacie?
Cały czas rozbudowujemy sieć solidarnościową wokół fabryki. To dzięki niej to wszystko może funkcjonować. Na niej oparta jest dystrybucja. Nasze produkty można kupić na skłotach, w centrach społecznych, od znajomych. Rozkładamy też stoliki z mydłem i płynami podczas różnych festiwali i imprez. Zawsze jest sporo chętnych.
Zachęcamy też ludzi, żeby włączali się w nasz program solidarnościowy. Płacisz określoną kwotę raz na miesiąc, a w zamian dostajesz nasze produkty i możliwość udziału w zgromadzeniach i decydowania o fabryce.
Ostatnio wysyłamy też mydła za granicę – do zaprzyjaźnionych ekip z Niemiec, Włoch, Austrii, Francji. Całkiem nieźle nam idzie.
A co ze sprawą zaległych wypłat? Udało się je odzyskać?
Chyba żartujesz.
Nikt nie widział ani centa z pieniędzy, które należą się robotnikom z czasów, kiedy właścicielka uciekła, a oni pracowali za darmo. Był proces, jest wyrok, tylko nie ma pieniędzy.
Z początku właścicielce groziło więzienie, ale sąd nakazał jej ostatecznie prace społeczne. Chociaż nikt z nas nie wierzy, że kiedykolwiek się z tego wywiąże.
Jak to?
Ona jest z klasy wyższej, z naprawdę dobrze sytuowanej rodziny, dla której bankructwo jednego z ich przedsiębiorstw to nie jest żadna tragedia. Od lat żyją w świetnych stosunkach z lokalnymi władzami. A wiesz, gdzie przydzielono jej te prace społeczne? W ratuszu. Już to widzę, jak biega tam i sprząta biurka urzędników. Nie ma takiej opcji.
Ten czas teraz jest wyjątkowo trudny, czy bywało już gorzej?
Nie jest łatwo, to na pewno. Ale na samym początku było zdecydowanie najciężej. Pierwsza rzecz, jaką musieliśmy się zająć, to zbiórki jedzenia i najbardziej podstawowych produktów niezbędnych do życia – żeby robotnicy z Vio.Me mogli przetrwać do końca miesiąca. Wielu z nich było zagrożonych skrajną biedą – bez żadnego dochodu od kilku miesięcy. Dopiero jak udało się zapewnić jakieś życiowe minimum można było myśleć o strategii. Wiedzieliśmy, że produkcja materiałów budowlanych jest bez sensu. Po pierwsze, w składniki trzeba zainwestować dużo pieniędzy, których nie mieliśmy. Ale nawet jakbyśmy je mieli, to dla kogo produkować ten klej budowlany, skoro kryzys najbardziej uderzył w sektor nieruchomości? Stąd te mydła i płyny do mycia naczyń. Na to zawsze jest popyt.
Przygotowujecie się jakoś specjalnie na następne próby zlicytowania fabryki?
Robimy swoje – produkujemy mydło i budujemy ruch. Wierzymy, że kiedyś Vio.Me nie będzie jedyną grecką fabryką zarządzaną przez robotników w demokratyczny i sprawiedliwy sposób.
Pamiętam jak pierwszy raz usłyszałem o tym, że robotnicy z Philkeram – jeszcze nawet nie znałem wtedy nazwy Vio.Me – mają plan, aby przejąć kontrolę nad porzuconą fabryką. Wtedy, w 2011 roku, to nie było nic zaskakującego. Firmy upadały, a ludzie nie mieli złudzeń, że państwo im pomoże, więc sami próbowali sobie pomóc. Później zmienił się rząd i ludzie się jakoś zdemobilizowali, uwierzyli, że będzie inaczej. Tylko, że nie jest. Szczerze mówiąc, liczę na kolejną falę społecznej mobilizacji w najbliższym czasie.
Theo, powiedz mi jeszcze tylko, czy pamiętasz, co wtedy, na zgromadzeniu w maju przed dwoma laty, ustaliliście w sprawie współpracy z supermarketami?
Tyle było tych zgromadzeń, że tego konkretnego już ci nie odtworzę w pamięci. Ale co do współpracy to temat jest zamknięty. Robotnicy mieli w tej sprawie decydujące zdanie.
Nie wysyłamy swoich produktów do wielkich sklepów. Biznes na tym poziomie jest tak skorumpowany, że na pewno nie chcemy w tym uczestniczyć. Nie będziemy płacić kapitalistom zarabiającym na wyzysku za to, żeby nasze mydła były wyeksponowane w widocznym miejscu.
To wbrew naszym zasadom. My tu robimy nie tylko mydło, ale ruch społeczny i przy tym pozostaniemy.
***
Artykuł powstał w ramach projektu współfinansowanego przez Fundację im. Róży Luksemburg
**Dziennik Opinii nr 21/2016 (1171)