W latach 50. dług USA zmalał, ale nie dlatego, że przestały wydawać.
W wyborach prezydenckich w 1952 roku mój ojciec głosował na Dwighta Eisenhowera. Kiedy zapytałem dlaczego, wyjaśnił, że „dług po Roosevelcie” cały czas obciąża naszą gospodarkę – i że ja, i jeszcze moje dzieci i wnuki będziemy go spłacać przez całe życie. Miałem tylko sześć lat i nie miałem pojęcia, co to jest „dług”, nie mówiąc już o Franklinie D. Roosevelcie. Ale koszmary na ten temat śniły mi się przez parę tygodni.
Lata jednak mijały, a mój ojciec przestał mówić o „długu po Roosevelcie”; od czasu, kiedy miałem wystarczająco dużo lat, by wiedzieć coś o ekonomii, też się nim nie martwiłem. Moje dzieci nigdy o nim nie wspomniały, a mój czteroletni wnuk nie zająknął się o nim ani słowem.
Pod koniec II wojny światowej krajowy dług wynosił 120 procent wielkości gospodarki, ale do połowy lat 50. spadł do połowy tej wielkości. Dlaczego? Bynajmniej nie dlatego, że kraj przestał wydawać pieniądze. Mieliśmy wojnę w Korei, zimną wojnę, odbudowywaliśmy Niemcy i Japonię, wysyłaliśmy naszych żołnierzy na studia i pomagaliśmy im budować domy, rozwinęliśmy oświatę na wszystkich poziomach i rozpoczęliśmy największy program robót publicznych w historii kraju – system autostrad międzystanowych.
„Dług po Roosevelcie” spadał w relacji do całej gospodarki dlatego, że gospodarka narodowa tak szybko rosła.
Przypomniałem sobie o tym przy okazji niedawnego zamieszania wokół błędu w artykule naukowym Carmen Reinhart i Kennetha Rogoffa. Dwójka harwardzkich ekonomistów przeanalizowała ogromną ilość danych ze Stanów Zjednoczonych i innych rozwiniętych gospodarek, łącząc poziom zadłużenia publicznego z poziomem wzrostu gospodarczego. Doszli do wniosku, że wzrost zaczyna spadać poniżej zera (to znaczy, że gospodarce grozi popadnięcie w recesję), jeśli dług publiczny urośnie powyżej 90 procent. To odkrycie z kolei dolało paliwa zwolennikom cięć, którzy upierali się, że aby ożywić wzrost gospodarczy, należy ściąć deficyt budżetowy i dług publiczny.
Rzecz w tym, że obliczenia Reinhart i Rogoffa okazały się błędne, a średni wzrost PKB bardzo wysoko zadłużonych krajów wynosił około 2,2 procent, a nie minus 0,1 procent. Niedawno oboje wystąpili we własnej obronie w artykule na łamach „New York Times’a”, twierdząc, że między wynikami ich krytyków a ich własnymi są „bardzo małe różnice”.
Niezależnie od tego Reinhart i Rogoff wydają się mieć rację pod jednym względem: wzrost gospodarczy faktycznie wydaje się niższy w krajach o bardzo wysokim zadłużeniu. Ale cała debata wokół ich tekstu aż się prosi o kluczowe pytanie o przyczynę i skutek. Czy wzrost jest niższy z powodu wysokiego długu? To wciąż byłby argument za cięciami, nawet bez magicznej granicy 90 procent. Ale może związek przyczynowo-skutkowy biegnie w przeciwną stronę? Może to powolny wzrost powiększa balast zadłużenia? Są przesłanki wskazujące, że właśnie tak się dzieje.
Jeśli tak, to rząd powinien napędzać wzrost przez – na przykład – większe wydatki, przynajmniej na krótką metę. Bo to wzrost jest kluczem, czego powinny nas nauczyć losy „długu po Roosevelcie”.
Przełożył Michał Sutowski
Tekst pochodzi ze strony http://robertreich.org
Robert Reich – profesor polityki społecznej na Uniwersytecie w Berkeley, były sekretarz pracy w administracji Billa Clintona, magazyn „Time” uznał go za jednego z dziesięciu najskuteczniejszych członków amerykańskiego rządu w ostatnim stuleciu.