Największymi beneficjentami działalności charytatywnej w Ameryce są bogacze.
Nie tylko święta przypominają nam o nadchodzącym okresie miłosierdzia. Koniec roku to także czas odpisów podatkowych na działalność dobroczynną.
A największymi jej beneficjentami są w Ameryce bogacze. Biuro budżetowe Kongresu donosi, że z 39 miliardów dolarów, które amerykańscy podatnicy odliczają w tym roku ze względu na darowizny, 33 miliardy wrócą do kieszeni najbogatszych 20% z nich. A lwia część z tego trafia do górnego 1%.
Hojność superbogaczy jest czasem przedstawiana jako dowód na to, że przykładają się do dobrobytu społeczeństwa tak, jak jeszcze kilkadziesiąt lat temu – gdy płacili dużo większe podatki. Przemyślmy to raz jeszcze.
Niewątpliwie fundacje superbogaczy, jak Bill and Melinda Gates Foundation, robią wiele dobrego. Filantropia zamożnych zyskuje na popularności, co przypomina sytuację z końca XIX w., gdy magnaci (nazywani przez niektórych „złodziejskimi baronami”) – jak Andrew Carnegie czy John D. Rockefeller – powołali do życia instytucje filantropijne, które działają do dziś.
Ale znaczna część odpisów ze względu na darowizny dobroczynne, które dziś przyznawane są amerykańskim bogaczom, trafia do instytucji kultury. Pieniądze dostają opery, muzea sztuki, filharmonie i teatry, gdzie darczyńcy mogą spotykać się na ploteczki z innymi mecenasami kultury.
Kolejna porcja pieniędzy trafia do elitarnych uniwerstetów i szkół przygotowujących do kariery w Ivy League – gdzie sami darczyńcy studiowali lub chcą posłać swoje dzieci. Te placówki tradycyjnie przyjmują kandydatów, którzy są dziećmi lub – jak się to mówi – „potomkami” szczególnie hojnych sponsorów.
Harvard, Yale, Princeton i inne szkoły z Ivy League to szanowane instytucje, bez dwóch zdań, ale nie słyną z tego, że uczęszczają do nich ubodzy młodzi ludzie. Uniwersytet Kalifornijski w Berkeley ma więcej niezamożnych studentów, którzy mogą starać się o grant pomocowy, niż cała Ivy League razem wzięta. Studenci i studentki tych elitarnych uniwersytetów nie skończą raczej jako pracownicy społeczni niższego szczebla czy adwokaci z urzędu, ale jako bankierzy i prawnicy korporacyjni.
Jestem całym sercem za wspieranie modnych muzeów i elitarnych szkół, ale spójrzmy prawdzie w oczy: to nie jest działalność charytatywna, tak jak rozumiemy ten termin. To raczej inwestycja w styl życia, który preferują zamożne elity i chcą zagwarantować podobny poziom swoim dzieciom. Coraz częściej bycie bogatym w Ameryce oznacza niespotykanie kogokolwiek, kto nim nie jest. To także inwestycje w prestiż. Szczególnie gdy przybiera postać rodowego nazwiska wyrytego na nowym skrzydle muzeum, sali koncertowej lub pokrytego bluszczem akademika.
To, jak zamożni wydają swoje pieniądze, to oczywiście ich sprawa. Choć nie do końca. Tak to już jest z odliczeniami podatkowymi – rząd musi zbilansować odliczenia większymi wpływami do budżetu lub cięciami. W innym wypadku powiększa się deficyt budżetowy.
Z punktu widzenia ekonomii odliczenia podatkowe nie różnią się niczym od wydatków budżetowych.
W praktyce oznacza to, że rząd dołożył 40 miliardów dolarów na działalność „charytatywną”, która polega na wspieraniu stylu życia najbogatszych.
Aby zrozumieć skalę tego przedsięwzięcia, wystarczy zauważyć, że 40 miliardów to więcej niż budżet na „tymczasową pomoc dla rodzin w potrzebie”, czyli resztki naszej opieki społecznej: obiady dla dzieci w szkołach i program wyrównywania szans edukacyjnych „Head Start” łącznie.
Co każe zapytać o znaczenie pojęcia „działanie charytatywne”. Rozumiem, że darowizna na rzecz, dajmy na to, Armii Zbawienia może być tak potraktowana i odliczona. Ale dla Muzeum Guggenheima czy Harvard Business School?
Niedawno Centrum Lincolna w Nowym Jorku za dotacje od szefów funduszy inwestycyjnych – ludzi zarabiających nawet miliard dolarów rocznie – organizowało galę połączoną ze zbieraniem środków na cele dobroczynne. Może czegoś nie rozumiem, ale organizowanie gali także nie wydaje mi się działaniem charytatywnym. Biedni nowojorczycy rzadko chodzą na koncerty do operowego gmachu Centrum Lincolna.
Jaka część środków określanych jako charytatywne trafia do biednych? Dylan Matthews z „Washington Post” postanowił sprawdzić i jedyne, co udało mu się znaleźć, to pochodząca z 2005 roku analiza Google i Centrum Badań nad Filantropią Uniwersytetu w Indianie. Nawet według najbardziej optymistycznych szacunków tylko jedna trzecia „darowizn na cele dobroczynne” ma w założeniu pomagać biednym. W takim momencie historii Ameryki: gdy coraz więcej biednych się buntuje, gdy rząd nie ma pieniędzy na bieżące wydatki, a bogaci dalej się bogacą – to nawet na pozór nie jest w porządku.
Jeżeli Kongres kiedykolwiek zajmie się poprawkami prawa podatkowego, mógłby zacząć od ograniczenia odliczeń na cele dobroczynne.
tłum. Jakub Dymek
Tekst pochodzi ze strony http://robertreich.org
Robert Reich – profesor polityki społecznej na Uniwersytecie w Berkeley, były sekretarz pracy w administracji Billa Clintona, magazyn „Time” uznał go za jednego z dziesięciu najskuteczniejszych członków amerykańskiego rządu w ostatnim stuleciu.