Świat

Pawłowski: Anatomia bezalternatywności [rozmowa]

Między rokiem 1991 a 1993 odbyła się gra o Rosję.

Gleb Pawłowski jest prawdopodobnie najbardziej znanym rosyjskim strategiem politycznym i spin doctorem. 27 kwietnia 2011 roku Agencja Prasowa Nowosti podała, że administracja rosyjskiego prezydenta „zakończyła swój kontrakt z Fundacją Polityki Efektywnej kierowaną przez znanego spin doctora Gleba Pawłowskiego”. Unieważniono przepustkę dającą Pawłowskiemu wstęp na Kreml. Wiadomość ta była szeroko komentowana przez rosyjskie i światowe media. Większość komentatorów łączyła wydalenie Pawłowskiego z Kremla z jego „niedyskretnymi komentarzami na temat nadchodzących w 2012 roku wyborów prezydenckich”.

Biografię Pawłowskiego czyta się jak powieść godną wszelkich literackich nagród. Urodził się w Odessie 5 marca 1951 roku, tego samego dnia dwa lata później zmarł Stalin. Jego wczesne lata spędzone w rodzinnym mieście to klasyczna opowieść o nonkonformistycznym młodym intelektualiście uwiedzionym ideami roku ’68, który wierzył w komunizm, ale nie w jego radziecką wersję. Wedle jego własnych słów Pawłowski był wówczas „marksistą zen”. Skończył studia historyczne i od 1974 roku (kiedy to po raz pierwszy zetknął się z KGB) był zdeklarowanym członkiem rosyjskiego ruchu dysydenckiego. W 1982 roku został aresztowany, skazany i zesłany do Republiki Komi. W śledztwie współpracował z władzami, ale w trakcie procesu wycofał swoje zeznania. W 1985 roku wrócił do Moskwy i zaangażował w szereg inicjatyw obywatelskich. Został redaktorem wpływowego pisma intelektualnego „Wiek XX i Mir” i od tamtej pory wciąż wydaje małe periodyki, które każdy lubi, ale nikt ich nie kupuje. Interesował się książkami i ideami nawet wówczas, gdy nie interesowali się nimi ani politycy, ani wyborcy.

Pawłowski zaczął współpracę z Kremlem w czasie Jelcynowskiej kampanii o reelekcję w 1996 roku i odtąd pozostawał istotnym ogniwem kremlowskiej machiny politycznej. Uważa się, że to on kierował kampanią Putina w 2000 roku i aktywnie działał w czasie jego kampanii o reelekcję w roku 2004. Po roku 2008 dalej pracował dla Kremla, tym razem doradzając Dmitrijowi Miedwiediewowi. Zagraniczni dziennikarze zgadzają się, że jest on jednym z niewielu bywalców Kremla z licencją na zaskakiwanie. Rosyjscy liberałowie nigdy nie wybaczyli mu zdrady i widzą w nim jeden ze złowrogich symboli Putinowskiej dekady.

 

Rozmowa została przeprowadzona na krótko przed jego wydaleniem z Kremla. Całość ukazała się w „Krytyce Politycznej nr 27-28.

***

Tatiana Żurżenko, Iwan Krastew: W 1982 roku został pan aresztowany i był sądzony za działalność antyradziecką. Jak pan widzi wydarzenia sprzed trzydziestu lat? Jak ocenia intelektualny dorobek ruchu dysydenckiego?

Gleb Pawłowski: Jako doświadczenie zapomniane. Przełom lat 70. i 80. to była szczególna epoka. Dokonała się wtedy społeczna rewolucja, która nie została politycznie opisana, ponieważ nie mieliśmy wówczas adekwatnego języka politycznego. W ruchu dysydenckim pojęcie „polityczny” uważano za wątpliwe. Przeciwstawiano mu pojęcie „etyczności”. Ciekawe, że słabo wiązaliśmy rozwój wypadków w kraju z wydarzeniami na świecie, nawet tak przełomowymi jak „Solidarność” w Polsce, Karta 77 czy wojna w Afganistanie. Społeczność dysydentów charakteryzował swego rodzaju autyzm. Wydawało się nam, że wszystko, co najważniejsze, odbywa się i będzie odbywało w Moskwie – przyszłość świata rozstrzygnie się tutaj.

Moje pokolenie dorastało w szczególnym radzieckim dwudziestoleciu 1956–1976: od Chruszczowowskiej destalinizacji do radziecko-amerykańskiego „odprężenia”. Z każdym rokiem rosło w nas poczucie wolności, poznawaliśmy kolejnych niezależnych ludzi, wolnomyślicieli. To wzmacniało wiarę w postęp. Świadczyły o tym odgórne decyzje Politbiura, ale przede wszystkim ruchy oddolne: atmosfera społeczna, przeżywający swój rozkwit samizdat oraz jawny konflikt dysydentów i władzy. Zachowanie władzy po roku 1968 i wtargnięciu do Czechosłowacji nasiliło oczekiwania społeczne, pojawiło się poczucie nienaruszalności otwartej przestrzeni obywatelskiej i ciągłości jej rozwoju: moralnego i biograficznego. Jak powiedziano by dzisiaj – mieliśmy do czynienia z ciągłą „liberalizacją”. Ale na przełomie lat 70. i 80. roku proces ten nagle się zatrzymał. Presja z góry była coraz silniejsza, władza zaczęła skutecznie pozbywać się działaczy, natomiast napływ nowych ludzi do ruchu znienacka ustał. Kiedy kogoś aresztowano, na jego miejsce nie przychodziła już młodzież. Gdyby mnie zapytano o przyszłość ZSRR w połowie lat 70., to moja prognoza dotycząca jego liberalizacji byłaby optymistyczna. Ale z nastaniem 1980 roku stało się jasne, że sytuacja na świecie zmieniła się na gorsze, a nasi krajowi dysydenci nawoływali już do nieprzejednanej konfrontacji z władzą. Rok 1980 to ważna granica dla ruchu dysydenckiego.

W 1982 roku zostałem aresztowany. Kiedy dwa lata potem przyjechałem z zesłania na urlop do Moskwy, nie zastałem już dawnego środowiska „wolnościowego”. Jedni wyjechali na Zachód, inni trafili do aresztu. I chociaż większość pozostała na wolności, dysydenci przestali tworzyć środowisko. Kto nadal chciał walczyć, musiał poszukać modelu walki w pojedynkę, bez wsparcia ze strony innych. Enklawa wolności zawęziła się i znikła; dla nas oznaczało to powrót do stanu z końca lat 50., ale już bez zwartego środowiska pisarzy i naukowców, dyżurnych liberałów, które długi czas było dla ruchu parasolem ochronnym.

Co tak dramatycznie zmieniło się pod koniec lat 70. w porównaniu z latami 60.?

Od roku 1970 doszedł nowy czynnik – możliwość legalnego wyjazdu na Zachód. Niepokorni zaczęli wyjeżdżać z kraju, wypuszczano ich na podstawie wizy izraelskiej. Wyjeżdżali przyjaciele, środowisko kurczyło się. Ci, którzy zostali w kraju, stali się niezauważalni. Wkrótce stało się jasne, że istnieje większe ryzyko, że trafią do więzienia. Po prostu drastycznie zmniejszyła się zwartość niezależnego środowiska dysydenckiego. Póki żyły lub pozostawały w ZSRR takie wielkie niezależne autorytety jak Czukowski, Twardowski, Sołżenicyn, trudniej było aresztować człowieka. Na prowincji było łatwiej, w dużych miastach – znacznie trudniej. I to nie tylko w Moskwie. Kulturowych i społecznych stolic w Związku Radzieckim było kilka. Na przykład Charków, Leningrad, Odessa, Lwów, Tbilisi, Baku, Erewan – kosmopolityczne centra z inteligenckimi tradycjami, gdzie wystrzegano się aresztowań bez decyzji KC. Ale kiedy wyjeżdżają publicznie uznani intelektualiści, mogący się za tobą wstawić, pozostali dysydenci wydają się „płotkami” i władze zaczynają ich wsadzać.

Częściowe otwarcie granic, możliwość wyjazdu, przede wszystkim do Izraela i USA – czy można powiedzieć, że z punktu widzenia władzy była to „etnizacja” opozycji?

To była oczywiście prowokacyjnie narzucona „etnizacja” dysydentów, „rasizacja”. Jeśli wyjeżdżasz – jesteś Żydem. Chociaż wyjeżdżali oczywiście nie tylko Żydzi.

W roku 1984 na scenie pojawia się Gorbaczow. Co wówczas o nim myśleliście?

Tutaj trzeba powrócić do pytania dotyczącego dysydenckiego dorobku. Dysydencki światopogląd tuż przed rokiem 1980 przeżywał kryzys. A w swoim apogeum na przełomie lat 60. i 70. nie podołał głównemu zadaniu – „remoralizacji” reżimu radzieckiego. Próby odrodzenia i usystematyzowania tego światopoglądu – jedną z nich było nasze pismo „Poiski”, wydawane w samizdacie w latach 1978–1982 – okazały się nieudane. Przełożenie doświadczeń z lat 70. na lata 80. się nie udało. Ciągłość niezależnego istnienia i działania, pozbawionych języka politycznego, została przerwana. Takie przełożenie wymaga analizy doświadczeń, uzgodnienia słownika i ogólnych zasad. A my nie mieliśmy takiego słownika, ponieważ nie dogadaliśmy się co do istoty powojennego radzieckiego doświadczenia politycznego. W ciągu dwudziestu pięciu lat, nawiasem mówiąc!

Trzeba dodać, że dysydenci mieli ulubionego wroga, cel krytyki moralnej – aparatczyków z kręgu „liberałów szestidiesiatników”, których uważaliśmy wtedy za beznadziejnych kolaborantów. Dzisiaj już o tym zapomniano i w Rosji panuje pogląd, że dysydenci i „szestidiesiatniki” to jedno i to samo. Tak naprawdę dysydenci dokonywali samookreślenia, odżegnując się od „szestidiesiatników” – nie, my nie jesteśmy sprzedawczykami. Nie jesteśmy „aparatczykami-liberałami”, którzy należą do radzieckich partii i organizacji i jeżdżą do Paryża z pozwolenia KGB. Dla nas „szestidiesiatniki to było pokolenie, które wszystko przegrało z własnej winy, i to w warunkach lepszych niż nasze. Chruszczow i destalinizacja, koniec lat 60., czasopismo „Nowyj Mir” – mieli infrastrukturę, szanse, ale wszystko przegrali i poddali się. Tak uważaliśmy. I teraz za tych kapitulantów pokutujemy, kończymy to, czego oni nie dokończyli! Oczywiście ściśle współpracowaliśmy z nimi i w razie potrzeby korzystaliśmy z ich kontaktów. Ale mimo wszystko „liberałowie-szestidiesiatniki” byli dla nas ludźmi dnia wczorajszego. Dlatego byłem zszokowany, kiedy od drugiej połowy lat 80. ci ludzie powrócili na scenę i zaczęli powtarzać te antystalinowskie banały sprzed dwudziestu lat.

Można rzec: noc żywych trupów! Na jakiej podstawie oni uczą nas żyć, jeśli dwadzieścia lat milczeli, byli członkami partii i jeździli za granicę, w wyniku czego cała masa ludzi przeszła przez obozy i wyjechała z kraju?

Paradoks polegał na tym, że wraz z powrotem na scenę „szestidiesiatników” dysydenci, na odwrót, zamilkli. Gorbaczow i jego inicjatywy nie wzbudzały żadnego zaufania old school – obrońców praw człowieka. Podejrzewano prowokację KGB. Gorbaczow miał oczywiście te same poglądy co „liberałowie” z nomenklatury. Mowa Gorbaczowa – suchy język radzieckiej biurokracji, pomieszany z moralistycznie nadętą dydaktyką „szestidiesiatników” – wszystko to zastępowało rozwiązywanie realnych problemów radzieckiej rzeczywistości poszukiwaniem przypadków „łamania norm”. Z początku chodziło o normy leninowskie, a następnie te „cywilizacyjne”.

Można odnieść wrażenie, że pana stosunek do środowiska liberalno-dysydenckiego był niejednoznaczny.

Wewnątrz ruchu dysydenckiego od samego początku współistniały różne modele działania. Sacharow do połowy lat 70., Twardowski i jego czasopismo „Nowyj Mir” reprezentowali, powiedziałbym, model wschodnioeuropejski, który opierał się na otwarcie politycznych wystąpieniach z pozycji publicznego intelektualisty. Nazwałbym to radzieckim republikanizmem. Analogicznie działała polska opozycja pierwszej połowy lat 70. oraz czeska – do radzieckiej interwencji. Ten model runął na początku lat 70. Wraz ze śmiercią Twardowskiego, zesłaniem Sołżenicyna i przejściem Sacharowa do radykalnego protestu indywidualnego dysydenci zaczynają być sektą, grupą jednostek głoszących swoją moralność. Myślę, że gdyby na początku lat 70. ci „republikanie” otwarcie połączyli się z pokoleniem lat 60. i poparli dysydentów, to udałoby się zachować struktury obywatelskie.

Rozstałem się z moimi przyjaciółmi-liberałami z Instytutu Filozofii, kiedy odmówili obrony dysydentów, tj. „swoich”. Powtórzę raz jeszcze: kiedy mówimy o ruchu dysydenckim, to myślimy o co najmniej dwóch projektach. I chociaż moralistyczny dyskurs obrony praw ostatecznie zwycięża w latach 70., okazuje się politycznie słaby i jałowy. Bronimy tych, których posadzili, potem inni bronią nas, kiedy nas posadzą, i tak dalej. Taki taśmociąg. Nadchodzi moment, kiedy ludzie zadają pytanie: po co mamy bronić tych wariatów, którzy nawet nie próbują rozmawiać o naszych interesach? Większa część tego, co pisałem w samizdacie w latach 70., było walką właśnie z tym autyzmem etycznym, dyskursem czystości moralnej. Jednak nie można zwyciężyć moralistycznego dyskursu za pomocą kategorii moralnych, jak to próbowałem zrobić. Ta moja agitacja na rzecz polityki kompromisu była bez szans. […]

***

Wróciłem z zesłania pod sam koniec 1985 roku, na Boże Narodzenie. We wrześniu 1986 roku zorganizowaliśmy pierwszy legalny klub polityczny – Klub Inicjatyw Społecznych. Już od jesieni 1986 roku zaczynam aktywnie działać w różnych środowiskach. Dlatego chyba nie mogę występować jako zdystansowany obserwator. Tabuizacja „polityki” przeszkadzała w debatowaniu o tym, czym wtedy faktycznie się zajmowaliśmy. Przeszkadzała też oszacować szanse i ryzyko polityki Gorbaczowa. Odczułem to bardzo mocno, kiedy do Moskwy przyjechał Adam Michnik. Był to rok 1989, czas polskiego Okrągłego Stołu. Michnik przyjechał, żeby zapobiec radzieckiej interwencji. Pamiętam, że pomyślałem wtedy: dla naszych dysydentów takie polityczne ujmowanie problemów jest czymś niemożliwym.

Czy w latach 1988–1989 wierzyliście, że możliwe jest utrzymanie Związku Radzieckiego po klęsce komunizmu?

Owszem, ale błędem było to, że te nasze nadzieje delegowaliśmy na władzę. Nikt nie traktował tego jako swojego politycznego celu. Mówiąc z grubsza, mogliśmy wybierać między projektem projelcynowskim i progorbaczowowskim. Nie było już cenzury, ale nie było też miejsca na przedyskutowanie jakiegoś projektu przyszłości. Jawlinski próbował, ale wtedy wszystkich interesowało zupełnie co innego: czy on to robi dla Jelcyna, czy dla Gorbaczowa? Jestem pewny, że większość aktywnych ugrupowań politycznych i prawie wszystkie ugrupowania demokratyczne – oprócz krajów nadbałtyckich, Kaukazu i nielicznych grup na Ukrainie – myślała kategoriami Związku Radzieckiego. Przy tym zupełnie nie dyskutowano o różnych możliwościach jego transformacji. Sprawy techniczne dotyczące transformacji ZSRR delegowano albo na Gorbaczowa, albo na Jelcyna. Na poważnie modelu dla nowego Związku Radzieckiego szukał jedynie Gorbaczow. Ale prawie nikt się tym nie interesował, nawet jego otoczenie. Wszystko ugrzęzło w intrygach.

A forsowana przez Gorbaczowa idea nowego traktatu związkowego?

Nikt z zainteresowanych nowym ZSRR nie był gotowy do walki o taki czy inny jego polityczny kształt. Głoszono jakieś idee, lecz nie stawały się one stanowiskami politycznymi. A w tym czasie bystrzy ludzie, odrzuciwszy dyskusje, przywłaszczali sobie kolosalną własność. Rozdawanie własności zaczęło się od roku 1990. Najpierw rozdano centralne środki masowego przekazu, czego po prostu nikt nie zauważył. A przecież to były dochodowe przedsiębiorstwa mające monopol. Wielomilionowe czasopisma okresu głasnosti stały się własnością ich redaktorów naczelnych i dyrektorów działu reklamy. Później na ich miejsce przyjdą biznesmeni. W przemyśle od lat 1989–1990 również nastąpiło przywłaszczenie aktywów i prywatyzacja funduszy, początkowo przez spółdzielnie. Gorbaczow po prostu nie był tego świadomy. On budował elegancki formalistyczny model przyszłego ZSRR, którego głównym składnikiem była polityka zagraniczna. Ciekawy tandem: Związek Radziecki – zjednoczone Niemcy w centrum Europy, przy zachowaniu szczególnych stosunków ze Stanami Zjednoczonymi. Ale wówczas w Moskwie nikogo to nie interesowało.

A czego ludzie wtedy oczekiwali? I czego najbardziej się bali?

Od 1989 roku media zaczęły już pracować jako generator i wzmacniacz masowych lęków. Te lęki po części były realne – seria pogromów końca lat 80., Ałma-Ata, Sumgait, Baku, Osz i Bendery –  wszystko to się zbierało i działało na psychikę. Ale ważniejsze były mityczne lęki przed czymś niezrozumiałym. Ożywały historyczne rosyjskie lęki z czasów rozpadu władzy i wojny domowej. Pamiętam eksplozję popytu w Moskwie na drzwi opancerzone. Przecież wtedy w stolicy było w miarę bezpiecznie, duży wzrost przestępczości jeszcze nie nastąpił i nikt nie szturmował mieszkań z bronią. Tymczasem dziesiątki tysięcy moskwian kupowały drogie stalowe drzwi i wstawiały je do swoich ubogich mieszkań, gdzie nie mieli ani pieniędzy, ani kosztowności. Te drzwi kosztowały 500–1000 dolarów. Ale ludzie byli gotowi płacić za poczucie, że nie grozi im jakieś wirtualne niebezpieczeństwo. Lęki wzbudzali także wyjeżdżający na Zachód – pod koniec lat 80. miała miejsce największa fala wyjazdów. Wszyscy nawzajem opowiadali sobie bez końca bajki, że jutro w Moskwie będzie „pogrom żydowski”. Nawet w czasopiśmie „Ogoniok” napisano, że z Machałowki na stolicę idą pogromowcy uzbrojeni po zęby.

Na ile decydujące było to, co stało się w 1993 roku?

Uważam, że między rokiem 1991 a 1993 odbyła się gra o Rosję, a jej rozstrzygnięcia obejmują kilka dziesiątków lat naprzód. I nikt nie ma prawa powiedzieć, że pozostał bez skazy.

Ja na przykład w tym czasie występowałem przeciwko Jelcynowi, który niszczył nie tylko Związek Radziecki, ale każdą konstruktywną politykę. Uważałem, że należy dać działać Gorbaczowowi. Odpowiadało mi, że Gorbaczow już niewiele kontrolował wewnątrz kraju, natomiast utrzymywał cały proces w ramach państwowych. Podobało mi się, że jest ktoś, kto trzyma „ramy wolności” o wymiarach ZSRR, a wewnątrz tych ram wypróbowuje różne modele socjalne, polityczne i narodowościowe. Wydawało mi się, że dla liberalnego Rosjanina jest to sytuacja idealna i trzeba ją zachować, a Gorbaczowa warto się trzymać.

Ogólnie rzecz ujmując, w polityce panowała wciąż prowincjonalna atmosfera klubowa. Konflikty były spektaklami, a nie życiem. Walczyłem z Jelcynem, ale przy tym pozostawałem w dobrych stosunkach z przyjaciółmi, którzy z nim pracowali, w tym z drużyny Gajdara. Nie było jeszcze widać rozłamu. Kruchość nowego środowiska obywatelskiego była wciąż niezauważalna. Ta infrastruktura kulturalna, którą podtrzymywał system radziecki, władzą autorytetu moralnego i wartości jednostki gwarantowała społeczeństwu minimum akceptacji. Kiedy jednak w 1993 roku rozpędzono rady narodowe, runął szacunek zarówno do społeczeństwa, jak i nietykalności osobistej. Rok 1993 unicestwił republikańską alternatywę dla rozwoju Rosji. Póki trwał konflikt „prezydent – parlament”, istniała szansa na utrwalenie reguł gry i zapewnienie graczom bezpieczeństwa za pomocą konstytucji i instytucji państwowych. Po 1993 roku konstytucja przekształciła się w sztandar zwycięstwa Jelcyna nad parlamentarnym Białym Domem2. Niezależne niskonakładowe gazety znikały lawinowo. Społeczni aktywiści i spółdzielcy szukali ratunku w biznesie lub polityce.

Kiedy pan zrozumiał, że Związek Radziecki się rozpadł?

Po farsie Państwowego Komitetu Stanu Wyjątkowego3 i po szyderstwach Jelcyna pod adresem wracającego do Moskwy Gorbaczowa nie miałem już złudzeń. Od razu zrozumiałem, że nastąpił krach Związku Radzieckiego, krach internacjonalistycznego imperium. Nastały czasy władzy prezydentów-gospodarzy. Ale jawność układu białowieskiego naprawdę mnie zszokowała. To przecież nie był układ o narodowej konwersji ZSRR, ale zmowa dotycząca podziału terytorium wraz z ludnością. Zbiera się kilku prezydentów i przekazują sobie nawzajem obywateli, jakby byli ich własnością. Pisałem wtedy w gazecie „Moskowskije Nowosti”, że Federacja Rosyjska jest wątpliwym spadkobiercą Związku Radzieckiego – Kijów ma nie mniejsze niż Moskwa prawo uważać się za stolicę świata rosyjskiego. Wydawało mi się, że trzeba teraz doprowadzić do sytuacji jak w Ameryce Północnej XVIII wieku – wolni ludzie na gołej ziemi uważają się za jedynych nosicieli państwowości i państwo powstaje od zera. Oto ziemia, oto wolni ludzie – niech przyjmują konstytucję i umawiają się, jak dalej żyć. W tym sensie byłem wrogiem nowej „postbiałowieskiej” władzy. Nomenklatura sklejała się w niej z jednej strony ze starymi działaczami gospodarczymi, a z drugiej z pośrednikami handlowymi i brokerami radzieckich aktywów, którzy pomagali demontować radziecki kompleks ekonomiczny i go sprzedawać. Mistrzem tego stał się Bieriezowski. W zasadzie układ białowieski to jajko, z którego wykluł się Bieriezowski, to jego model działania. Ciekawe, że łatwość likwidacji ZSRR stymulowała jednocześnie ambicje ben Ladena i Szamila Basajewa na Kaukazie – zrozumieli, że wielkie imperia można zniszczyć technologicznie.

A jak się pan odnosi do prywatyzacji?

Prywatyzacja postępowała w atmosferze sztucznego pompowania strachu, mówiono o groźbie głodu, wojny domowej… Gajdar cały czas powtarzał: mój program nie ma alternatywy, innego wyboru nie ma, inaczej nastąpi głód i koszmar wojny domowej. Z Niemiec do Moskwy przychodziły tysiące przesyłek z artykułami spożywczymi, których adresatem było „ głodujące rosyjskie dziecko”.

A przecież głód wtedy nie groził. To był mit. Ale skuteczny politycznie. Architekci prywatyzacji zarządzali naszymi lękami.

I jeszcze jedno mityczne zagrożenie: wojna domowa. W sytuacji radzieckiej nie było nic z Jugosławii (oprócz Kaukazu, gdzie wojny o Karabach i w Gruzji przebudziły Czeczenię Dudajewa). Realny głód i wojna dotknęły miliony rodzin później, po 1993, 1994 roku, częściowo w rezultacie reform. Ale analiza treści ówczesnej prasy i debat politycznych pokazuje ciągłe lęki: strach przed głodem i wojną domową, przed tym, że Jelcyn „ma związane ręce”. Demokraci straszyli „czerwono-brązowymi” i „nowym puczem”. Komuniści czekali na antykomunistyczne polowanie na czarownice, kiedy będą ich wieszać na latarniach. Mitologiczne koszmary zaczynają w takiej sytuacji żyć własnym życiem, legitymują woluntaryzm „reformatorów”.

Zarządzając lękami, rozwiązując problem głodu, władza nie tyle rządziła obywatelami, ile „troszczyła się o ludność”. A jednocześnie jelcynowscy liberałowie wciąż wierzyli, że zarządzają „społeczeństwem czytelników”.

Tak, ale po 1991 roku przebudowane „społeczeństwo czytelników” przekształciło się w audytorium widzów telewizyjnych. Dla Jelcyna Rosja składała się z administracyjnych przestrzeni – później nazwą je „regionami”. Każdy region miał swojego gospodarza: Rachimow, Szajmijew, Łużkow. Gospodarz odpowiada za swoją ludność i powinien być lojalny wobec prezydenta, jako najważniejszego gospodarza. Ciekawe, że jako prezydent Jelcyn szybko powraca do koncepcji gospodarzy i odżegnuje się od lokalnych demokratycznych „wykonawców-komisarzy”. Gospodarze i działacze gospodarczy – to grupa bardzo ważna dla Jelcyna. Sam nie używał słowa „elita”, ale to on ją stworzył w nowym, nieradzieckim znaczeniu. Artysta Nikulin, pisarze Pristawkin i Biełow, reżyser Nikita Michałkow, „biznesmen” Bieriezowski… Oto grupa, którą się otacza, jako mecenas świeci odbitym od niej światłem. Czuł się w niej bardzo dobrze.

Gdzieś w 1993 roku Jumaszew zaprosił mnie na jubileusz czasopisma „Ogoniok”, które jakoś zawsze znajdowało powód, żeby raz jeszcze obchodzić swój setny jubileusz. To było przed rozwiązaniem parlamentu, jeszcze przed przelewem krwi. Tam byli nasi przyjaciele-demokraci, byli członkowie akademii, pisarze, bankierzy, artyści cyrkowi – i zwykli bandyci. Wszyscy dokładnie wiedzieli, że to bandyci i że zabijają ludzi, w tym na zlecenia przedsiębiorców. Na mnie ogromne wrażenie wywarło właśnie to, że oni sobie żyją razem, tworzą to samo środowisko i wszyscy się obejmują, zadowoleni z siebie nawzajem. Wtedy akurat wszedł w modę ten bandycki obyczaj całowania się podczas spotkań.

A kiedy narodził się „polittechnolog” Pawłowski? Jak powstała Fundacja Polityki Efektywnej?

Termin „polittechnolog” pojawia się na masową skalę po 1996 roku i wyborach wygranych przez Jelcyna. Idea polegała na tym, aby zacząć w końcu ingerować w politykę, ale ingerować technologicznie. Wtedy nawet nie nazywano tego polityką. Były po prostu wybory. Zmanipulowane wybory z 1993 roku oraz referendum Jelcyna z chwytami medialnymi i skandowaniem „Tak – Tak – Nie – Tak” wywarły silne wrażenie. Jelcyn zebrał wówczas nieznaczną, ale jednak większość. Budziło się przeczucie, że „następny Jelcyn” może się okazać jeszcze bardziej niebezpieczny. Ten strach – strach, że nie ma dla niego alternatywy – zaczął się rodzić już w 1993 roku.

W ogóle temat „braku alternatywy dla Jelcyna” jest bardzo ciekawy. Kiedyś mówiono, że dla Gorbaczowa nie ma alternatywy. A potem okazało się, że jest alternatywa i dla Gorbaczowa, i dla pieriestrojki. Przyszedł Jelcyn i od razu ogłoszono, że „nie ma dla niego alternatywy”. Dlatego tak olbrzymim skandalem był artykuł Jawlinskiego – z wiosny 1993 roku, o ile pamięć mnie nie myli – Jestem gotowy zostać alternatywą dla Jelcyna. W ten sposób stał się znanym politykiem. Wtedy zauważyłem, że kiedy sam nie jesteś siłą, wystarczy rzucić wyzwanie jakiejś obcej sile. Do 1999 roku zgłębiliśmy tę kwestię szczegółowo. Kiedy przyszedł Putin, nie wystąpiliśmy z hasłem „Dla Putina nie ma alternatywy” – to przyszło z dołu, bez naszego udziału. Ale my się tego mocno uczepiliśmy. Martwiliśmy się ciągle, że ktoś może rzucić wyzwanie Putinowi.

[…]

***

A jak Jelcyn widział przyszłość strefy postradzieckiej? Dlaczego na przykład stosunki z Ukrainą i z Białorusią układały się tak różnie? Dlaczego nie realizowano idei państwa związkowego?

Wszystkie projekty związkowe z Białorusią były faktycznie projektami „pod Łukaszenkę”. Zamierzał on po Jelcynie zostać prezydentem zjednoczonej Rosji i Białorusi. Przy uczciwym głosowaniu zwycięstwo Łukaszenki było praktycznie nieuniknione, przecież równego mu populisty przed Putinem nie było. Na Mińsk nastawiona była też część gospodarczej elity Rosji, w pierwszej kolejności przemysłowej. Białoruś była najbardziej postępowym elementem radzieckiego kompleksu przemysłowego już w latach 80. – to właściwie ostatni przykład radzieckiej modernizacji. Łukaszenka chciał zamienić Białoruś na Kreml. A na Kremlu od 1996 roku myśleli odwrotnie: za ile uda się wytargować Białoruś od „ojczulka”? Za każdą cenę, byle nie za Kreml! Tak powstał targowy styl rosyjsko-białoruskiej polityki. I w taki sposób znaleźli się w sytuacji bez wyjścia. Takiego czegoś nie było z Kuczmą. On balansował między Rosją a Zachodem, ale nigdy nie sprawiał wrażenia, że gotowy jest przyłączyć Ukrainę do Rosji. A sprawa sławetnego „rosyjskiego Krymu” zawsze była dla Jelcyna drugorzędna i nie wychodziła od niego.

Ale mimo wszystko jakaś Ukraina była potrzebna Jelcynowi?

Myślę, że Jelcyn był autystykiem geopolitycznym. Lubił piękną politykę w wielkim stylu, szczyty i tak dalej. Ale z jego punktu widzenia wszystko, co najważniejsze, odbywało się w Moskwie. Miał słabe pojęcie o tym, co się dzieje na Ukrainie. W Kuczmie widział radzieckiego działacza gospodarczego, ale łatwo znajdowali wspólny język. Nigdy przy tym nie rozważali idei odbudowy Związku Radzieckiego. Poza tym Kuczma odczuwał lęk przed Jelcynem. Po układzie białowieskim Jelcyn wydawał się wielu osobom nieprzewidywalny. Dlatego Kuczma trzymał na Kremlu swoich ludzi, żeby wiedzieć na bieżąco, co się tam wymyśla.

Przeciwnicy Kuczmy w polityce ukraińskiej jeździli do Moskwy po porady?

Oczywiście wszyscy politycy kijowscy przebywali na Kremlu, ale właściwi negocjatorzy pojawili się dość późno. W latach 90. na Ukrainie istniały już jakieś autonomiczne siły quasi-polityczne, partie, których nie było w takiej formie w Rosji. Jelcyn nie rozumiał partii, nie wiedział, po co są potrzebne i jak się z nimi obchodzić. Nie rozumiał partii typu ukraińskiego z regionalnymi aparatami. Wtedy pojawili się baronowie biznesu Kuczmy, których on wychował i którzy odważyli się wejść później do polityki. Odpowiednicy naszych oligarchów, z którymi Jelcyn mógłby rozmawiać, pojawili się na Ukrainie później, kiedy Jelcyn już odszedł.

A dlaczego Moskwa tak się pomyliła w czasie wyborów prezydenckich na Ukrainie w 2004 roku? Był pan tam wówczas i pracował dla Janukowycza. Jak po sześciu latach i zmianie władzy na Ukrainie ocenia pan tę porażkę?

Kuczma od razu postąpił nie tak. Załatwił nam przegraną już na samym początku, narzucił grę, która nie była nasza.

To znaczy, że nie była to „operacja następca”?

Tak, ale następca nie był nasz. Kuczma przez cały czas prowadził jakąś swoją grę. Przy czym na każdym etapie domagał się od nas zgody na swoją koncepcję. A koncepcja zmieniała się co chwilę. Na początku zamierzał pozostać na jeszcze jedną kadencję. To było jeszcze na krótko przed wyborami, wiosną 2004 roku. Odbyła się słynna trzydniowa popijawa z Władimirem Litwinem1, na której prawie udało mu się przekonać Kuczmę do pozostania. Potem Kuczma zdecydował, że znajdzie następcę, i wrócił do pomysłu z Janukowyczem. Nie miał żadnej określonej idei. Janukowycza trzymał w zapasie, jak rozumiem, na wypadek jakiegoś strasznego wstrząsu. A Janukowycz kompletnie nie pasował do tej roli. Był jak generał Lebiedź – z wyglądu straszny, a w rzeczywistości dość bezwolny. I akurat w krytycznych sytuacjach traci głowę. Jeśli drużyna pracuje dobrze, to jest dobrym liderem. W czasach radzieckich na pewno był normalnym aparatczykiem. Ale w sytuacji konfliktu jest jako polityk do niczego.

Tak więc to Kuczma zaproponował Janukowycza i Moskwa nawet nie próbowała ingerować. Po tym, jak Kuczma podjął ostateczną decyzję (to było w czerwcu 2004 roku), było już za późno, aby się wycofać, już rozpoczęła się kampania wyborcza. Kuczma do samego końca chciał zachować możliwość rozegrania wszystkiego od nowa. To mocno wpływało na wszystkich, którzy prowadzili kampanię. Byli zmuszeni do lojalności w pierwszej kolejności wobec Kuczmy, a nie wobec Janukowycza. Szczerze mówiąc, drużyna Janukowycza była w Kijowie izolowana, stanowiła enklawę wewnątrz systemu w pełni kontrolowanego przez Kuczmę i jego ludzi. Myślę, że ta schizofrenia Kuczmy była główną przyczyną dalszych wydarzeń. Wszędzie byli jego ludzie, kontrolowali, pytali. Urządzał takie spektakle: prowadzono mnie do pokoju, miałem poczekać, a potem do tego samego pokoju wprowadzali amerykańskiego ambasadora. A potem mówili: oj, przepraszam – i wyprowadzali. Bardzo śmieszne. Kreml to też dziwne miejsce, ale nie aż tak.

Oczywiście wydarzenia w Kijowie, a zwłaszcza szybkość rozłamu w najbliższym otoczeniu Kuczmy, zdrady aparatu, wywarły na Putinie ogromne wrażenie. On teoretycznie wiedział, że tak bywa, ale tu widział na własne oczy, jak aparat się rozpada. Kuczma okazuje się nagle człowiekiem, który już niczego nie może przedsięwziąć, dlatego że wszyscy, łącznie z jego osobistymi ochroniarzami, już pracują dla innych.

***

Czego chce Putin? Na co stać Zachód? Jak skutecznie pomóc Ukrainie? O strategiach politycznych wobec prezydenta Rosji Władymira Putina rozmawiać będą:

Adam Michnik, redaktor naczelny „Gazety Wyborczej”, interesujący się Wschodem (z wzajemnością);

Gleb Pawłowski, znający Kreml z każdej strony, były dysydent i były najbliższy doradca Putina. Pawłowski to intelektualista równie intrygujący, co kontrowersyjny – prawdziwe wcielenie Rosji.

Rozmowę poprowadzi Sławomir Sierakowski, szef Krytyki Politycznej i Instytutu Studiów Zaawansowanych w Warszawie.

5 marca, czwartek, godz. 19.00, Krytyka Polityczna, ul. Foksal 16, 2p., Warszawa

 

**Dziennik Opinii 63/2015 (847)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij