Świat

Niesprawiedliwość sprawiedliwości

W Ameryce jest więcej skazanych na karę więzienia, niż było w jakimkolwiek momencie w gułagach. To nie patologia tego systemu, to nowa norma.

„Jedno kłamstwo to zbrodnia. Ale milion kłamstw? To tylko dobry interes”

Matt Taibbi, dziennikarz pisujący do amerykańskiego „Rolling Stone’a”, nie zwykł przebierać w słowach. Parę lat temu, podczas prezydenckich prawyborów w partii republikańskiej, swój mało przychylny reportaż opisujący działalność Ricka Perry’ego, wówczas gubernatora Teksasu, zatytułował „Rick Perry. Najlepsza k**ewka w Teksasie”. Mimo kontrowersyjnego nieraz języka nie zwykł traktować swojej pracy po łebkach – jego teksty to niezmiennie mocno zakotwiczone w faktografii analizy zmieniającej się kondycji amerykańskiego systemu.

Jego najnowsza książka The Divide („Podział”), przygląda się działaniu tego systemu przez pryzmat działania wymiaru sprawiedliwości. Wniosek, jaki Taibbi ze swojej obserwacji wyciąga, jest szokująco prosty: nie ma już nic takiego jak „amerykański system sprawiedliwości”. Istnieją zróżnicowane podsystemy, działające inaczej w zależności od grupy społecznej, która w tym systemie szuka sprawiedliwości. Nie stało się tak bez powodu.

Taibbi zaczyna książkę od mocnego pytania: o „dziwaczną statystyczną zagadkę”, która ciąży nad polityką Stanów. Jak jest bowiem możliwe, że od 20 lat przestępczość regularnie i wyraźnie spada, a liczba osadzonych w amerykańskich więzieniach zwiększyła się ponad dwukrotnie, osiągając wskaźnik najwyższy w całej znanej nam historii?

W tej chwili w Ameryce jest więcej skazanych na karę więzienia, niż było w jakimkolwiek momencie w gułagach. Co więcej – w więzieniach znajduje się aktualnie więcej osób czarnoskórych, niż było w niewoli u szczytu amerykańskiego niewolnictwa.

Przy czym – żeby wykluczyć zmienną w postaci wskaźnika biedy, tradycyjnie łączonej z przestępczością, Taibbi zakrapia te statystyki dodatkową, acz konieczną obserwacją: bieda nie ma tu wiele do rzeczy, bowiem przez pierwszą dekadę tych dwudziestu lat spadała, przez drugą rosła.

Taibbi stawia kolejny problem – tezę opartą na setkach wizyt na salach sądowych, oficjalnych danych oraz wywiadów z uwikłanymi w działanie aparatu sprawiedliwości. Przestępstw nie dzieli się na poważne i niewielkie. Przestępstwa dzieli się na te popełnione przez poważne osoby, i te, które zostały popełnione przez osoby znaczące niewiele. Jakiś czas temu w brytyjskim „Guardianie” Heidi Moore pisała o tym, że podstawową zasadą panującą na Wall Street jest „druga szansa” – porażka, przyłapanie na przestępstwie czy nawet wyrok wcale nie utrudniają późniejszego funkcjonowania w finansowym centrum świata. Wręcz przeciwnie – często takie „wpadki”, zdawałoby się, wykluczające z działalności wymagającej zaufania, tylko ułatwiają dalszą karierę.

Taibbi zwraca uwagę, że zjawisko to jest głębsze, niż się na pierwszy rzut oka wydaje: nie chodzi tylko o to, że bogatszym i bardziej wpływowym może powinąć się noga, podczas gdy „przeciętnemu Jonesowi” nie może. Sedno sprawy tkwi w tym, że istnieją trzy poziomy działania aparatu sprawiedliwości: bogatsi mogą dostawać pierwszą, drugą, trzecią i każdą kolejną szansę. Najbiedniejsi – często nie mają prawa dostać nawet pierwszej szansy, aby stanąć na nogi. Pomiędzy nimi tkwią „szarzy obywatele”, którzy w każdej chwili mogą osunąć się na tej drabinie w dół – dopóki jednak to się nie stanie, mają prawo żyć po swojemu. Pod jednym warunkiem: nie będą mieli wobec państwa żadnych żądań, zwłaszcza zaś żądań finansowych.

Taibbi obrazuje to parafrazą z Orwella: W jego Roku 1984 grzechem pierworodnym była „myślozbrodnia”.

W świecie opisywanym przez Taibbiego zaczynem zbrodni jest potrzeba. Szczególnie zaś: jakakolwiek potrzeba finansowa.

„Paradoksalnie, im mniej potrzebujesz, tym więcej masz, tym bardziej wolnym obywatelem jesteś. W sytuacjach ekstremalnych: zbronią jest samo bycie biednym, bycie bez pieniędzy”. Dlaczego system działa w ten sposób? „Ponieważ jest bezpośredni związek pomiędzy potrzebami i prawami. Im więcej potrzebujesz, im więcej jesteś winien, tym mniej praw posiadasz”.

W myśl tej logiki, której nie powstydziłby się żaden autor mrocznych dystopii, ogranicza się najbardziej wydawałoby się oczywiste i podstawowe prawa najsłabszych mieszkańców, odziera ich z jakiejkolwiek godności i prywatności. Biednych prewencyjnie uznaje się za zbrodniarzy, czyhających tylko na okazję. To dlatego system nie tylko pozwala, ale wspiera prewencyjne przeszukania aplikujących o pomoc społeczną. Działa to tak: po złożeniu wniosku w ciągu 10 dni aplikującego odwiedza urzędnik, który ma prawo zajrzeć wszędzie. Taibbi opisuje sprawę, kiedy próbując pozbawić samotną matkę świadczeń, dokonujący „wizytacji” przeszukał jej szafkę z bielizną. „Samotna matka nie potrzebuje tak seksownej bielizny” – brzmiał werdykt. Każdy argument jest dobry, gdy zbrodnia już się niejako dokonała – w końcu musi się pojawić, bo rodzi ją potrzeba. 

Wszelka wina zresztą, na mocy podpisanej z urzędem umowy (co jest, być może zresztą półlegalnie, wpisane małym druczkiem w podpisywany kontrakt), zawsze leży po stronie wnioskującego. Jeśli stan pomyłkowo wypłaci w którymś miesiącu złą ilość pieniędzy bądź źle coś policzy – to wnioskujący dostaje pisma straszące wyrokiem za oszustwo. I oczywiście musi pieniądze zwrócić, tracąc często prawo do ponownego ubiegania się o nie. 

Tak działa ten rodzaj prewencji, który kryminalizuje biedę i poddaje działanie prawa testowi pieniędzy – jak ktoś ich nie ma, to jakby był już winny. A na pewno podejrzany. W dziesiątki tysięcy idą w samym Nowym Jorku wyroki za takie przestępstwa jak jazda rowerem po chodniku oraz – chyba jedno z najbardziej kuriozalnych – „blokowanie ruchu na chodniku”. Zasadniczo pod to ostatnie da się podciągnąć wszystko, jeśli policjant tylko będzie chciał to zrobić. Opisywany w The Divide mieszkanieć Nowego Jorku został zatrzymany pod zarzutem „blokowania ruchu”, stojąc na papierosie przed własnym budynkiem mieszkalnym. O 1 w nocy, bez nikogo w zasięgu wzroku. Większość z tych przestępstw nie grozi więzieniem – co nie przeszkadza policjantom zamykać wszystkich sprawców na 48 godzin w areszcie – a jedynie grzywną, do której przyjęcia w ramach ugody z sądem tacy oskarżeni namawiani są przez własnych obrońców. To oszczędza im kłopotu wielomiesięcznego udowadniania w sądach, że są niewinni – jeśli jednak raz przyjmą taką ugodę, przyznając się (a prawie wszyscy tak robią), wpadają w szpony systemu, który odtąd będzie ich przy każdej okazji gnębił kolejnymi zarzutami, z których coraz trudniej się wyplątać.

W tym samym czasie ci „na górze” drabiny, są w stanie wyplątać się niemal ze wszystkiego. Zapalenie skręta na ulicy – albo nawet podejrzenie zapalenia (pomylenie przez policjanta papierosa ze skrętem kończy się aresztem i sądową batalią, w której należy w jakiś sposób dowieść, że nie paliło się skręta, wbrew słowom policjanta) kończy się wyrokami bezwględnego więzienia. Celowe pranie miliardów dolarów należących do meksykańskich karteli narkotykowych przez bank HSBC kończy się karą finansową, bez żadnego wyroku skazującego kogokolwiek. Ba, bez przyznania się do winy przez korporację. O ile w ogóle jakaś kara ma miejsce – często bowiem kruczkami można się od jakiejkolwiek odpowiedzialności wykpić. Systemowe niszczenie przez fundusze hedgingowe kanadyjskiego ubezpieczyciela Fairfax, mimo żelaznych dowodów w postaci korespondencji oraz przyznania się do winy przez część oskarżonych, kończy się oddaleniem sprawy przez sąd w New Jersey – „sąd nie jest bowiem w stanie ustalić, jaka część przestępstwa popełniona została w stanie New Jersey”. Tym samym, nie da się wyznaczyć miejsca, gdzie powinna się odbyć rozprawa. Sprawa zamknięta.

Ten system, co na pierwszy rzut oka wcale nie wydaje się oczywiste, wcale nie troszczy się przesadnie o bogatych. Tak naprawdę ma ich głęboko w nosie. Tym, co system chroni, są ich pieniądze. Mimo, że system ma pewne preferencje – jest na przykład mocno podszyty rasizmem, przez co najgorszą pozycję w nim zajmują osoby czarnoskóre – nie zależy mu na takich czy innych ludziach, a na kupkach pieniędzy. Ważne jest, aby „małe kupki były coraz mniejsze, a duże coraz większe. To system, dla którego nie ma znaczenia, czyje pieniądze trzymają torbę, albo jak długo będą one tę torbę trzymały. Po prostu nieprzejednanie tworzy i karze przegranych (…) jedyne, co zdaje się zachowywać we wszystkich przypadkach, to mała grupa połączonych korporacji finansowych, których nazwy mogą się zmieniać, ale których okopane wpływy pozostają takie same. Innymi słowy: maszyna ta kocha i chroni pieniądze, ale w jakiś sposób nienawidzi wszystkich ludzi”. 

Maszyna-system mająca swoje własne cele i nienawidząca wszystkich ludzi? Dla mnie brzmi jak prolog do Matrixa.

Matt Taibbi, The Divide: American Injustice in the Age of the Wealth Gap, ilustracje: Molly Crabapple, Spiegel & Grau, 2014

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij