Po skandalu z koniną UE chce wprowadzić dodatkowe kontrole i testy. Ale przy przemysłowej produkcji żywności to tylko miraż bezpieczeństwa.
Skandal wybuchł w styczniu w Irlandii. Tamtejszy urząd ds. bezpieczeństwa żywności ogłosił, że w mrożonych kotletach do hamburgerów sprzedawanych w czterech sieciach supermarketów jako mięso wołowe znaleziono znaczne ilości koniny oraz wieprzowiny.
Problem szybko przekroczył kanał La Manche, gdy okazało się, że hamburgery sprzedawane na Wyspach w sieciach takich jak Tesco czy Lidl wyprodukowała francuska firma Comigel, która sprzedawała je do supermarketów w całej Europie. Wkrótce sieci sklepów w co najmniej siedemnastu kolejnych krajach UE wycofywały z półek żywność różnych marek pochodzącą od różnych wytwórców. Dostało się nawet Nestlé – jednemu z największych koncernów spożywczych świata, który musiał wycofać część produktów oferowanych w Hiszpanii i Włoszech. Na śmietnik po hamburgerach trafiły lasagne, spaghetti bolognese, kotlety i wiele innych produktów. Wszystkie nie tak bardzo wołowe, jak napisano na opakowaniach. Czasem zawartość koniny w wołowinie sięgała 100 procent. W połowie lutego wielkie testowanie produktów mięsnych dotarło na Dalekim Wschód, gdzie z obrotu w części sklepów Hongkongu wycofano lasagne.
Czy zamiana wołowiny na koninę to taka wielka heca? Nie dla wszystkich.
Skandal ujawnił jednak coś znacznie bardziej niepokojącego: sklepy przyznają, że nie wiedzą, co zawierają ich produkty, my nie wiemy, co kupujemy, a żadna władza tego nie kontroluje.
Opinia publiczna w Europie Zachodniej zaczęła domagać się wyjaśnień. Francuskie śledztwo, które próbuje odpowiedzieć na pytanie, jak do lasagne firmy Comigel dostała się konina, uchyla rąbka tajemnicy. Otóż firma Comigel z siedzibą we Francji nie wyprodukowała lasagne sama, lecz zleciła to spółce-córce z Luksemburga. Ta zamówiła mięso z innej firmy francuskiej, Spanghero. Spanghero, specjalizująca się w obróbce mięsa, kupiła surowy półprodukt od firmy Draap z siedzibą na Cyprze, a zarejestrowanej na Brytyjskich Wyspach Dziewiczych – podobnie jak Cypr znanym raju podatkowym. Sama konina nie pochodziła jednak z Cypru, lecz z Rumunii, a do Francji dotarła przez magazyn firmy Draap na terenie Holandii. W sprawie postawiono już zarzuty. Najpewniej to Spanghero zastąpiło droższą wołowinę tańszą koniną.
Ten koszmarnie zagmatwany ciąg pośredników to dobry przykład tego, jak wygląda łańcuch dostaw na współczesnym, zdominowanym przez sieci supermarketów rynku żywności. Jako kluczowy gracz to właśnie one dyktują ceny dostawcom. Ceny, które zawsze mają być niższe. Zadanie niełatwe, kiedy koszty wytworzenia produktów mięsnych idą w górę na skutek wzrostu cen zbóż potrzebnych do żywienia zwierząt oraz paliwa niezbędnego w wysoce zmechanizowanych procesach przetwórczych i transporcie.
Odpowiedzią producentów jest poszukiwanie oszczędności za wszelką cenę. Wyspecjalizowani brokerzy śledzą rynki półproduktów rolnych, by w każdym momencie kupić najtaniej, zależnie od zmian kursów walut i kosztów transportu. Na tym bardzo płynnym rynku zboże jednego dnia przypływa z USA, innego z Ukrainy czy Australii, po drodze kilkakrotnie zmieniając właścicieli, którzy kupują produkty, spekulując na wahaniach ich cen. A w końcu na lasagne składa się nie tylko mięso, ale także makaron, ser i sos pomidorowy; do wyprodukowanie każdego z nich potrzeba kilka składników. Nie sposób tego kontrolować.
Stąd taki zasięg mięsnego skandalu. Niezależnie od tego, czy dla kogoś problemem jest jedzenie wieprzowiny ze względów religijnych, czy obawia się szkodliwych dla człowieka antybiotyków powszechnie aplikowanymi koniom, czy chce uniknąć chemii używanej w rolnictwie, czy wreszcie dba o to, by żywność była wytwarzana w godnych dla zwierząt warunkach – wszyscy chcemy wiedzieć, co jemy. Staje się to jednak coraz trudniejsze, szczególnie w przypadku żywności wysoko przetworzonej.
Miraż kontroli próbuje się nam przywrócić za pomocą testów DNA. Decyzją ministrów rolnictwa UE na początku marca ruszy finansowany z budżetu wspólnoty program testowania produktów wołowych na obecność koniny oraz podawanego koniom, lecz zabronionego w żywności przeznaczonej dla ludzi, fenylobutazonu – leku o właściwościach przeciwzapalnych. Do testów wybrano te substancje, gdyż nie da się przeprowadzić testu DNA na „wszystko oprócz wołowiny”. Zresztą, gdyby wołowinę przetestowano na obecność wszystkiego oprócz wołowiny, konsumenci mogliby się dowiedzieć o legalnie dodawanych do mięsa białku soi, wodzie i całym zestawie środków chemicznych.
Kosztowne testy DNA są więc rozwiązaniem cząstkowym, i tak trudnym do wprowadzenia w czasach cięć wydatków publicznych. W Wielkiej Brytanii od końca lat 90. liczba urzędników zajmujących się bezpieczeństwem żywności spadła o połowę. Kontrolę jakości żywności w UE coraz częściej pozostawia się rynkowi.
Odpowiedź na problem z niepewnym pochodzeniem naszej żywności przychodzi od konsumentów. Coraz popularniejsze staje się pomijanie pośredników i kupowanie prosto od rolników. W ostatnich latach również w Polsce pojawiły się oddolne inicjatywy tego typu, takie jak ruch kooperatyw spożywczych, rolnictwo wspierane przez społeczność czy targi żywności lokalnej.
Te cenne inicjatywy same nie zdołają jednak odwrócić trendów: coraz większej dominacji dużych sieci handlowych, równania cen w dół oraz rozpowszechniania przemysłowej produkcji żywności wraz z jej negatywnymi konsekwencjami. Potrzebujemy interwencji na poziomie politycznym. Choćby takiej jak w Irlandii Północnej, gdzie roku temu wprowadzono podatek od sklepów wielkopowierzchniowych, z którego finansuje się zmniejszenie podatków dla niewielkich sprzedawców. Innym rozwiązaniem byłoby przekierowanie części dotacji w ramach wspólnej polityki rolnej UE na wsparcie rolnictwa ekologicznie zrównoważonego i rodzinnego. Obecnie wielkość subsydiów uzależniona jest od powierzchni gospodarstwa, więc najwięksi otrzymują najwięcej, nawet jeśli ich dochody sięgają setek milionów euro rocznie. Trzeba działać tak, by produkcja i sprzedaż żywności na małą skalę zaczęły się bardziej opłacać.