Świat

Majmurek: Tajski tygrys łapie zadyszkę

Od zmian na szczytach tajskiej władzy – oligarchicznej, politycznej i wojskowej – zależy przyszłość całego regionu. 

Jeszcze w styczniowo-lutowym numerze „Foreign Affairs” Thitinan Pongsudhirak zachwalał inwestorom Azję Południowo-Wschodnią jako miejsce z dynamicznie rozwijającą się siłą roboczą, z dużymi rynkami wewnętrznymi, których siła nabywcza będzie rosnąć. Zachwalał nieprzerwany, stabilny i dynamiczny wzrost PKB krajów tej części świata po kryzysie z 2008 roku, przewidując, że do roku 2020 gospodarki tej części Azji osiągną w sumie wartość biliona dolarów.

Od tego czasu sporo się wydarzyło – trwający kilka miesięcy kryzys rządowy w Tajlandii, zamieszki na ulicach i gospodarcza recesja. 22 maja chaos postanowiła opanować armia, generał Prayuth Chan-ocha pozamykał polityków wszystkich liczących się opcji, nałożył knebel na wolne media i przejął władzę w kraju. Wojskowe zamachy stanu w Tajlandii nie są niczym nowym, od obalenia przez armię monarchii absolutnej w 1932 roku, armia wkracza tam do polityki średnio co 4 lata. Rytm tajskiej polityki wyznaczają kolejne społeczne zrywy prowadzące do jakiejś formy demokratycznej zmiany i następujące po nich reakcje ze strony wojska. Obecny zamach zdradza jednak głębokie, strukturalne problemy Tajlandii, która – jako najważniejsza gospodarka w regionie – ma dla stabilności Azji-Południowo-Wschodniej fundamentalne znaczenie.

Tajski chaos

Dlaczego wojsko w Tajlandii zdecydowało się wkroczyć do polityki? Najprostsza odpowiedź brzmiałaby: od lutego Tajlandia w zasadzie nie miała rządu.

Właśnie w lutym 2014 roku pod wpływem gwałtownych protestów społecznych, których twarzą jest populistyczny, ludowy przywódca (choć wspierany przez tradycyjny tajski establishment) Suthep Thaugsuban, ustąpił rząd skompromitowanej premiery Yingluck Shinawatry. W jego miejsce powołany zostaje nowy rząd techniczny, a wejść do niego mają przedstawiciele wszystkich partii. To jednak nie uspokaja nastrojów, przeciwnicy Shinawatry dalej ścierają się z jej zwolennikami, a w starciach ginie prawie 30 osób, PKB Tajlandii spada o 2,1% w samym pierwszym kwartale 2014 roku.

Choć centrum chaosu wydaje się Yingluck Shinawatra, tak naprawdę stawką, o jaką toczy się gra, jest powrót do polityki jej brata, Thaksina Shinawatry, od 2006 roku przebywającego na emigracji w Dubaju. Shinawatrze zaszkodziły na pewno liczne afery, w tym „ryżowa”. Jej rząd skupował w ciągu kilku ostatnich sezonów od rolników ryż za 150% wartości na rynkach światowych, obiecując im całość tej kwoty po kilku latach (jak widać, schemat skupu ryżu żywcem przypomina pomysł „banku zbożowego” z Kariery Nikodema Dyzmy). Liczono na to, że choć ryż na światowych rynkach najlepszej koniunktury w ostatnich latach nie miał, to w końcu koniunktura przyjdzie. Niestety, rząd się przeliczył, został z olbrzymi rezerwami ryżu, bez środków, by zapłacić za niego rolnikom obiecane pieniądze. Ci na spodziewane zyski pozaciągali już kredyty, brak wywiązania się rządu z obowiązań oznaczał dla nich katastrofę. Jednak to nie „afera ryżowa” wywołała prawdziwą falę protestów, ale projekt amnestii, umożliwiający jej bratu powrót do polityki. Od prawie 15 lat to bowiem Thaksin, nie jego siostra, pozostaje postacią gwałtownie polaryzującą tajską politykę, wywołującą sprzeciw tradycyjnych elit związanych z dworem, armią i służbą cywilną. „Tajskim Berlusconim”, w stosunku do włoskiego odpowiednika, pomalowanym trochę „na czerwono”.

Berlusconizm w czerwonych koszulach

Zanim w 2001 roku Thaksin przebojem wszedł do świata polityki, działał w biznesie. W latach 90. w ciągu kilku lat z młodego, walczącego o związanie końca z końcem przedsiębiorcy zmienił się w milionera. Jedną z przyczyn sukcesu były jego kontakty polityczne, które wyrobił sobie w latach 80. To one zapewniły mu lukratywne koncesje na obsługę rynków nowych technologii podbijających Tajlandię w latach 90. – Thaksin dostał pierwsze koncesje na obsługę pagerów, później telefonii komórkowej. W przeciwieństwie do większości tajskich biznesmenów z jego pokolenia Shinawatra przeszedł suchą nogą przez kryzys roku 1997. Tajlandia praktycznie wtedy zbankrutowała, jej waluta (bhat) straciła niemal połowę wartości, wartość tajskiej giełdy spadła o 75%, 600 tysięcy pracowników straciło pracę w miastach i musiało wrócić na wieś, wiele tajskich firm zostało przejętych przez ich zachodnich partnerów.

Kryzys stał się impulsem do reformy konstytucyjnej. Choć Tajlandia jest monarchią konstytucyjną, system funkcjonujący w Tajlandii w latach 90. nazywany był „elektokracją”. Wybory były z grubsza wolne z tym, że lokalni notable (mniej lub bardziej podejrzani przedsiębiorcy często powiązani ze światem przestępczym) kupowali głosy ludności w swoim regionie, przekazywali je politykom, którzy następnie „sprzedawali” swoje poparcie rządowi, w zamian za różne koncesje dla swoich regionów, czy – ściślej mówiąc – dla panujących w nich notabli. Czyniło to każdy rząd zakładnikiem lokalnych układów o małym stopniu racjonalności. Reforma miała przybliżyć Tajlandię do standardów demokracji liberalnej. Jednak nieoczekiwanym zwycięzcą pierwszych wyborów według nowej ordynacji okazał się Thaksin Shinawatra. Do władzy wyniosła go przede wszystkim tajska prowincja, przede wszystkim północ kraju. Przeciw niemu były miasta (zwłaszcza Bangkok) i malajskie (a przy tym muzułmańskie) południe.

Pięć lat jego rządów to połączenie polityki w stylu Berlusconiego (używanie państwa jako narzędzia do wzbogacenia siebie i swoich przyjaciół), represyjnej „polityki prawa i porządku”, wreszcie populistycznych programów nakierowanych na interesy klas ludowych.

Krytycy Shinawatry zarzucali mu, że te ostatnie nie miały nic wspólnego z budowaniem uniwersalnych świadczeń społecznych, że pomoc rządowa kierowana była ściśle do regionów i grup społecznych, które popierały jego politykę. Jednak takie programy, jak obniżenie ceny wizyty u lekarza pierwszego kontaktu, abolicja długów chłopów czy mikrokredyty dla rolników rzeczywiście budowały szerokie poparcie dla jego polityki.

Towarzyszyła im jednak absurdalnie represyjna polityka w innych dziedzinach. Shinawatra zaostrzył kurs „wojny z narkotykami” i dał policji prawo do strzelania z ostrej amunicji do osób podejrzewanych o bycie dilerami. Jednak najbardziej radykalny wymiar polityka represji przybrała na południu kraju. Malajskie i muzułmańskie południe od dawna było kolebką niepokojów i ruchów społecznych, które gotowe były walczyć o oderwanie regionu od buddyjskiej Tajlandii z bronią w ręku. W ostatnich dekadach udało się opanować sytuację. Region oddano pod wojskową administrację, która na zasadzie korupcyjnej kooptacji spacyfikowała malajskie elity. Dawni bojownicy złożyli broń, zajęli się przemytem, handlem narkotykami i innymi niezbyt legalnymi sposobami robienia pieniędzy, na co przymykali oczy dobrze żyjący z miejscowymi wojskowi. Korupcja zapewniała minimum społecznego pokoju. Jednak Shinawatra armię zamknął w koszarach, a administrację regionu powierzył policji. Ta spróbowała rozwiązań siłowych, co tylko uruchomiło spiralę przemocy – Malajczycy znów zaangażowali się w zamachy terrorystyczne przeciw cywilnej ludności, a Shinawatra z powrotem wprowadził wojsko – ale nie dawną administrację wojskową, tylko nowe siły okupacyjne z północy kraju zmuszone trzymać region „twardą ręką”.

Do tego wszystkiego Shinawatra organizował prywatyzacje pozwalające się bogacić jego kolegom. Od kłótni z jednym nich, magnatem medialnym Sondhim Limthongkulem, zaczął się też jego upadek. W przeciwieństwie do Berlusconiego Thaksin nigdy nie miał swoich mediów, jego medialnym zapleczem było imperium Limthongkula i choć od początku 2001 roku rządy Shinawatry wywoływały niezadowolenie różnych grup społecznych – otoczenia króla, biurokracji, wojska, Malajów z południa, miejskiej klasy średniej, związków zawodowych czy oddolnych ruchów społecznych – dopiero medialna nagonka imperium Sondhiego przyczyniła się do obalenia Thaksina w roku 2006. Walka przeniosła się na ulice, gdzie przeciwnicy premiera – „ruch żółtych koszul” – ścierali się z jego zwolennikami – „ruchem czerwonych koszul”. Interweniowała armia, Thaksin Shinawatra zbiegł do Dubaju. Jednak następne wolne wybory, przeprowadzone w 2011 roku, wygrała jego siostra.

W cieniu sukcesji

Ważnym kontekstem obecnego zamachu, jak spekulował w swoich relacjach z Tajlandii brytyjski „The Economist”, może być kwestia monarchicznej sukcesji. Obecny król Tajlandii, Bhumibol Adulyadej, zbliża się do 90 roku życia. Monarcha cieszy się w kraju o wiele większym autorytetem, niż wynikałoby to z jego konstytucyjnych uprawnień. Patriotyzm ma w Tajlandii przede wszystkim monarchiczny wymiar. Pozycji monarchy strzegą drakońskie prawa o obrazie majestatu. Następca tronu, książę koronny Maha Vajiralonkong, nie cieszy się już takim szacunkiem. Richard Lloyd Parry twierdzi w „London Review of Books”, że „Vajirialongkong jest powszechnie uważany w Tajlandii za wariata”, a wspierający jego ojca establishment ma go „w głębokiej pogardzie”.

Być może właśnie ta pogarda establishmentu zbliżyła Vajiralongkona i Thaksina Shinawatrę. Znawcy Tajlandii spekulują, że następca tronu pozostaje pod wielkim wpływem premiera na uchodźstwie. Zmiana na tajskim tronie z pewnością ułatwiłaby zbiegłemu politykowi powrót z dubajskiego wygnania. Tego mogli obawiać się generałowie. Zanim generał Prayuth Chan-ocha stanął na czele junty, próbował przewodniczyć negocjacjom wszystkich stron obecnego konfliktu. Jednak po kilku dniach wszystkich internował i przejął władzę. „The Economist” spekulował, że być może źródłem pośpiechu była wiedza o tym, że koniec króla Bhumibola jest bliski.

Jest wątpliwe, by wojskowi byli w stanie osadzić na tronie kogokolwiek innego niż księcia Vajiralongkona. Ale dysponując całą władzą w państwie, mogą mieć jakąś kontrolę nad sukcesją i zapobiec powrotowi Thaksina.

Tajska pułapka

Zdaniem Parry’ego, obecny zamach stanu – jak cała historia klanu Shinawatry i oporu przeciw niemu – pokazuje fundamentalne pęknięcie w tajskiej demokracji. Mniejszość – miejska, dobrze wykształcona elita – nie chce zaakceptować woli większości – prowincjonalnej i wiejskiej. Khasian Tejapira pisał w „New Left Review” po zamachu stanu z 2006 roku, że władza Thaksina była odczytywana przez miejskie elity jako kolejny akt „tyranii wsi”.

Ta polityczna nierównowaga między miastami a wsią ma swoje źródło w gospodarce. W latach 60. Tajlandia była krajem rolniczym, na wsi żyło i w rolnictwie pracowało ponad 80% ludności. W latach 60., służąc jako zaplecze dla Amerykanów zaangażowanych w Wietnamie, Tajlandia zaczęła prowadzić politykę substytucji importu. W latach 80. kolejna dyktatura wojskowa agresywnie zreformowała tajski przemysł, nastawiając go na eksport, głównie w przemyśle odzieżowym. Wtedy dopiero przemysł po raz pierwszy zaczął dominować w tajlandzkim PKB. Inwestycje lokowano głównie w Bangkoku. Miasto to skupia 17% ludności kraju, ale wytwarza 44% jego PKB. Fantastyczny, dwucyfrowy wzrost PKB od połowy lat 80. do kryzysu z 1997 roku wygenerował potężne nierówności społeczne. Utowarowienie ziemi pozostawiło wiele chłopów bezrolnymi. Choć na wsi nadal mieszka 60% Tajów, to to 70% dochodów mieszkańców wsi pochodzi spoza rolnictwa. Głównie z pracy w sektorze nieformalnym w miastach.

Ekspansja kapitalizmu na tajskiej wsi doprowadziła do rozpadu wiejskich wspólnot i tworzonych przez nie sieci bezpieczeństwa socjalnego. Zastąpił je kredyt, często udzielany przez instytucje parabankowe, a nawet organizacje przestępcze.

Zadłużenie gospodarstw domowych na wsi wciąż rośnie, mimo abolicji długów w okresie rządów Thaksina.

Ten nierówny i generujący dalsze nierówności model rozwoju być może zaczyna się wyczerpywać. Nawet rysujący przyszłość regionu w optymistycznych barwach Pongsudhiraka przestrzega Tajlandię przed pułapką kraju o średnich dochodach – zbyt zamożnego, by móc konkurować samymi niskimi płacami (choćby z sąsiednimi Kambodżą i Birmą), a pozbawionego dobrze wykształconej siły roboczej zdolnej produkować towary konkurencyjne jakościowo na światowych rynkach.

Od tego, czy generałowie wykorzystają swoją władzę dla rozwiązania politycznej i gospodarczej pułapki, w jakiej tkwi Tajlandia, czy stworzą warunki dla sprawnie działającego system partyjnego, czy pchną gospodarkę na nowe tory, będzie zależała ocena ich ruchu przez historię.

Jeśli im się nie uda, ich ruch okaże się kolejnym zamachem stanu konserwującym status quo – kraju zbyt bogatego, by móc rozwijać się według recept właściwych dla trzeciego świata, zbyt ubogiego, by uchodzić za rozwinięty, z rosnącymi przepaściami między wsią, a miastem i ze strukturalnie niestabilnym systemem politycznym wynikającym z takiego układu klasowych sił.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij