Wschód i Zachód? Co to obchodzi ludzi, którzy wychodzą na ulice?
„Na Ukrainie jedynie ogórki są mniejsze, reszta wygląda tak samo” – odpisałam Bassemowi Yousri, egipskiemu artyście i reżyserowi filmowemu, gdy pakowałam się do Kairu po raz pierwszy. Bassem wysłał mi swój ironiczny film, żebym mogła lepiej przygotować się do rozmowy o jego politycznie zaangażowanej twórczości. W materiale nakręconym rok przed wybuchem Arabskiej Wiosny, Bassem żartuje z egipskiej telewizji, która podlegała władzy Husniego Mubaraka. Reżyser odgrywa rolę prezentera telewizyjnego, który zamiast czytać wiadomości milczy, opowiada bzdury, krzyczy, a pod koniec przeżuwa wielkiego ogórka – w ukraińskich ogródkach takich nie uświadczysz. W przedrewolucyjnych pracach Bassema czuć zwątpienie, rozpacz, a nawet gniew.
– Wtedy nie wierzyłem, że dyktatura w Egipcie może się kiedyś skończyć. Dostałem stypendium i wyjechałem do USA pewny, że już nigdy nie wrócę do Kairu. Wydawało mi się, że mój kraj jest w opłakanym stanie, ogarnięty beznadzieją. Po co miałbym się męczyć?
Bassem wrócił do Egiptu kiedy w innym arabskim kraju – Tunezji – na ulice wyszli ludzie oburzeni wszechobecną korupcją, okrucieństwem i bezkarnością policji. W momencie gdy tunezyjski lider Zajn al-Abidin ibn Ali zrzekł się władzy, protesty rozszerzyły się na Egipt. Nie chciało się wierzyć, że reżim, który przez dziesięciolecia panował w Tunezji, Egipcie, Jemenie, Libii, może zostać obalony, a obywatele Jordanii, Syrii, Bahrajnu mają odwagę protestować.
W tym samym czasie reżim Janukowycza pozbawiał Ukrainę swobód obywatelskich. Ukraińska telewizja zwiększała budżet talent show, wiadomości były lojalne wobec władzy, dlatego przypominały ORT (pierwszy oficjalny kanał telewizji rosyjskiej) albo ograniczały się jedynie do kroniki kryminalnej, wieści z zagranicy przeważnie dotyczyły ślubów gwiazd, a tłumaczenie takich nowinek było głównym zajęciem dziennikarzy międzynarodowych. „Niby dlaczego Ukraińców miałoby interesować, kto zostanie prezydentem Stanów Zjednoczonych?” – wyjaśniał mi redaktor jednego z głównych kanałów, kiedy zaproponowałam przygotowanie materiału o amerykańskich wyborach. Jedyne, o czym można było mówić to eurointegracja, ale w najpopularniejszym wydaniu: jak trudno uzyskać wizę Schengen? W środowisku medialnym powtarzano, że póki jeszcze jest czas, należy przeprowadzić się do Europy. Inny wariant to pozostać turystą we własnym kraju, chowając się w swoim świecie z dala od polityki.
Na Ukrainie zmiany na Bliskim Wschodzie wydawały się czymś niezwykle odległym. Komentarz, który można było usłyszeć najczęściej, w kontekście Arabskiej Wiosny brzmiał: „Dobrze wiemy, czym to wszystko się skończy”. Na kolejną rocznicę Pomarańczowej Rewolucji w jednej z kawiarni niedaleko Chreszczatyku zauważyłam ludzi z pomarańczowymi wstążeczkami, jednak sama nie bardzo chciałam przypominać na Facebooku, gdzie byłam w listopadzie 2004 roku. Zachodni dziennikarze uparcie dopytywali się, dlaczego Ukraińcy nie wychodzą na ulice w obronie Julii Tymoszenko, wciąż pisali o prorosyjskiej władzy i prozachodniej opozycji, oczywiście podkreślając opozycję „rosyjskojęzyczny wschód” i „ukraińskojęzyczny zachód”. W tym samym czasie zagraniczną prasę wypełniały emocjonalne komentarze dotyczące protestów w Kairze i Tunezji, dyskusja o liberałach i fundamentalistach oraz cywilizacji zachodniej i islamskiej zmieniającej się w mgnieniu oka.
Dziwiło mnie, dlaczego jeśli mowa o Ukrainie, zawsze należy przeciwstawiać Wschód i Zachód, Brukselę i Moskwę, język rosyjski i ukraiński, a w przypadku Bliskiego Wschodu islam i chrześcijaństwo, Osamę Bin Ladena i Biały Dom, fundamentalistów i liberałów.
Gdy ludzie wychodzą na ulice protestować przeciw korupcji, bezkarności policji, ubóstwie i ograniczeniu wolności, chcą zmierzyć się z władzą, która dba tylko o swoich, zarządzając środkami publicznymi, przelewając pieniądze na konta zagraniczne na Kajmanach lub Wyspach Dziewiczych. Jeśli problemy są podobne, dlaczego w pierwszej kolejności mówi się o dżihadystach lub „zgodności z prawem sfer wpływu geopolitycznego na obszarze postradzieckim”?
Jeszcze jedno pytanie nasuwały rewolucje arabskie: co dzieje się po obaleniu dyktatora oraz po zejściu ludzi z ulic i placów?
Dzięki temu, że zostawiłam oficjalne media, a miałam doświadczenie pracy w telewizji, odwiedziłam kilkadziesiąt krajów, wiele konferencji, seminariów i programów szkoleniowych, miałam przyjaciół w różnych zakątkach Ziemi, ale nikogo w świecie arabskim! Zaufane kontakty nie biorą się znikąd. Dlatego z ostatnimi 500 dolarami na bilet i wszystko inne, łapiąc pierwszą lepszą okazję, postanowiłam polecieć na nikomu niepotrzebną konferencję organizowaną przez moich przyjaciół z Wielkiej Brytanii w Ammanie dla irackich i libijskich liderów społeczeństwa obywatelskiego w sytuacji praworządności. Nie jestem Iranką ani Libijką, nie miałam kompletnie żadnego stosunku do Iraku, nie mogłam też dzielić się doświadczeniem praworządności, wiedziałam tylko, że to wspaniała okazja, by poznać kogoś z pokolenia Arabskiej Wiosny – tak umownie nazywałam tych, którzy mieli stać się bohaterami moich reportaży.
Młodzi i odnoszący sukcesy liderzy organizacji zajmujących się obroną praw człowieka, praw kobiet i rozwiązywaniem konfliktów, byli świadomi i solidnie wykształceni, pochodzili z wpływowych rodzin, prowadzili porządne biznesy. W dodatku dziewczęta nosiły torebki od Louisa Vuittona, buty od Armaniego, a chłopcy mieli na rękach drogie zegarki, jeździli nowiutkimi samochodami terenowymi. Na pytanie, jak mogę dojechać nad Morze Martwe transportem publicznym dawali mi numer do kierowcy, który weźmie 100 dolarów za kurs, a także proponowali pięciogwiazdkowy hotel. Wieczorem, gdy konferencja się zakończyła i uczestnicy mieli razem pojechać do najlepszej restauracji w Ammanie, zrozumiałam, że to wszystko nie ma sensu, i w połowie drogi zamówiłam taksówkę. Chciałam znaleźć kamienny dom z wybitym oknem „załatanym” kawałkiem starych spodni w toalecie, gdzie miałam się spotkać z ulicznymi aktywistami, hip-hopowcami, artystami, których w ostatniej chwili znalazłam przez internet. Od tego momentu, oszczędzając każdą kopiejkę, szukając najtańszych rejsów, śpiąc na lotniskach, jeżdżąc z miasta do miasta publicznym transportem albo autostopem z Ammanu do Tunisu, z Kairu do Teheranu, z Palestyny do granicy syryjskiej, aż do Bagdadu, Stambułu i Beirutu, praktycznie przez dwa lata pytałam wszystkich o walkę rewolucyjną, postwojenną i postrewolucyjną codzienność, frustracje, poszukiwania własnej tożsamości i inspiracje, by razem z działaczami społecznymi i apolitycznymi hipsterami, malarzami i muzykami, wirtualnymi dysydentami i biurokratami, islamistami i ateistami, byłymi (i niezupełnie) wojskowymi, mieszkańcami wsi i miast, tam, na Bliskim Wschodzie, odszukać, wydawałoby się, już utraconą rewolucję.
Od czasu do czasu wracałam do Kijowa, by dołączyć do kolejnego ruchu przeciw cenzurze, porozmawiać o dalszych ograniczeniach swobód, starałam się zrozumieć, dlaczego zakatowany przez milicję Ihor Indyło nie stał się naszym Khaledem Saeedem albo Mohamedem Bouazizim – tragiczna śmierć tej dwójki okazała się przełomem podczas masowych zrywów w Egipcie i Tunezji, a „powstanie” we Wradijówce, wsi na południu Ukrainy, w której policja zgwałciła i pobiła młodą dziewczynę, trwało niespełna cztery dni.
Bliski Wschód inspirował tym, że ludzie, tak mi się wtedy wydawało, działają w bardziej ryzykownej i gorszej sytuacji niż ukraińska: arabscy blogerzy nie tylko sprzeczali się o odmienne rozumienie historii, ale także robili reportaże z miejsc protestów oraz byli wśród ludzi, osoby walczące z korupcją organizowały anonimowe platformy elektroniczne, by urzędnicy, którzy są świadkami prania pieniędzy, mogli dzielić się tą informacją bezpośrednio z prawnikami. Zresztą, jak mi się wtedy naiwnie wydawało, nikt nie spodziewał się, że ktoś przyjdzie i od razu wszystkich ocali. Ukraińcy pokładali nadzieję w bezsprzecznej przynależności historycznej do cywilizacji europejskiej i wspólnej granicy, w momencie, kiedy Arabowie nie mogli stać się częścią wspólnoty europejskiej.
Gdy zrozumiałam, że z moich opowieści powinna powstać książka, zaplanowałam, że zimę 2013/2014 spędzę w Kairze, by napisać o trzech latach po tragicznych wydarzeniach na Majdanie Tahrir, a wcześniej dowiedzieć się więcej o Syrii od uchodźców w Bejrucie.
Po otrzymaniu zaproszenia od jednej z europejskich fundacji na szczyt w Wilnie (eurointegracja pozostała jedynym międzynarodowym tematem w mediach ukraińskich), zgodziłam się polecieć razem ze studentami do stolicy litewskiej, by od razu przygotować pierwszy materiał dla telewizji obywatelskiej (Hromadske.tv – internetowy kanał telewizyjny, założony 22 listopada 2013 roku przez ukraińskich dziennikarzy i aktywistów) o podpisaniu umowy stowarzyszeniowej między Ukrainą i Unią Europejską.
„Wrócę po Wilnie” – powiedziałam w Beirucie, dzień przed tym, jak ukraiński rząd nie podpisał umowy stowarzyszeniowej. Tam, na Litwie, wydawało się, że jeszcze coś może się zmienić, choć liderzy ukraińskiej opozycji przekonywali w mediach, że warto przygotowywać się do wyborów w 2015 roku, jakby na ulicach Kijowa nie było protestujących. Zdezorientowani dziennikarze ukraińscy i działacze polityczni wracali do Kijowa jednym lotem, rozmawiając tylko i wyłącznie o tym, co będzie po tym, jak Berkut zaatakował studentów. Później był Majdan, Krym, Donbas. Żadnego Bejrutu, Kairu, Tunisu. Oczywiście, że nikomu nie napisałam, że nie przyjadę. I bardzo zdawkowo odpowiadałam na pytania o to, co dzieje się na Ukrainie. W listach z Kairu, Ammanu i Tunisu nie było współczucia czy żalu, a jedynie przejaw solidarności.
– Wiesz, co mnie oburzyło, kiedy ostatnio prezentowałem w Londynie wystawę zbiorową artystów arabskich, którzy dzielili się doświadczeniem tego, co dzieje się w świecie arabskim? – przypomniałam sobie słowa Bassema. – Bardzo często widzę, że po prezentacji czy pokazach na oczach publiczności pojawiają się łzy. Pierwsze pytanie, które stawiają widzowie brzmi: „Czy możemy wam jakoś pomóc?”. Jest w tym coś głęboko nieprawdziwego. Nie jesteśmy ofiarami trzęsienia ziemi. Przeżyliśmy coś na wskroś trudnego, ale to był nasz wybór. Nawet Syryjczycy nie sprzeciwią się wulkanowi. Ludzie ryzykują świadomie, są odważni i gotowi na konfrontację. Ale zupełnie nie rozumiem, dlaczego stawiamy się w pozycji ofiar. Zbyt wiele dramatów, niedomówień i skrótów. Kiedy policja do nas strzelała, Egipcjanie wciąż żartowali. Podobnie, kiedy politycy ustalają strategie międzynarodowe, rozdzielają fundusze, nie chodzi o żaden styk cywilizacji – jak o tym często informują.
W czasie ukraińskiego Majdanu, Krymu i Donbasu prezydentem Turcji został Recep Tayyip Erdoğan, przeciw któremu protestowali w parku Gezi w Stambule, a po rocznych rządach Braci Muzułmańskich, z dyktatorskiego namaszczenia prezydentem Egiptu został porównywalny z Mubarakiem, choć może nie taki skorumpowany generał Abd al-Fattah as-Sisi. W Tunezji islamiści, którzy doszli do władzy po rewolucji przegrali demokratyczne wybory. Jordańczycy stali się bardziej ostrożni na skutek potępianych nawet przez Al-Ka’idę gróźb dżihadystów o zorganizowaniu Państwa Islamskiego. Gdy Irak i Syria przeszły pod ich kontrolę liczba ofiar wojen w Syrii wzrosła, a wygrana z Baszszarem al-Asadem wydaje się nie tylko ułudą, ale i realnym zagrożeniem radykalizacji regionu.
„Pokój na Bliskim Wschodzie nigdy nie był większą iluzją” – od pół wieku tak rozpoczynają i kończą swoje relacje zagraniczni dziennikarze. Za pomocą takich samych uogólnień straszyli „nieodwracalną islamizacją” i „arabską zimą”. Najczęściej z pozycji starszego brata, który krytykuje maluczkiego za brak pragmatyzmu. Jedynie romantyczne pojęcie Arabska Wiosna nigdy nie było wykorzystywane na szeroką skalę w arabskich mediach. Po raz pierwszy tego terminu użył amerykański magazyn „Foreign Policy”. Wtedy już sami Egipcjanie, Tunezyjczycy, Jemeńczycy podkreślali, że zmiany potrzebują czasu, że islamiści są u siodła, dlatego że byli jedyną skonsolidowaną opozycją. Nie chodzi wcale o umocnienie fanatyzmu religijnego.
Kiedy egipscy żołnierze, którzy mieli poparcie społeczne po dwóch i pół roku od obalenia Mubaraka odsunęli od władzy pierwszego demokratycznie wybranego prezydenta Muhammada Mursiego, a miesiąc później podczas tłumienia protestów w obronie uwięzionego lidera Bractwa Muzułmańskiego zginęło prawie tysiąc osób, świat zgłupiał. Trzeba było wszystko upraszczać („demokracja przeciw dyktaturze”, „islamiści przeciw liberałom”, „muzułmanie przeciw chrześcijanom”), mówić o „armii przeciwko liderowi, którego wybrał naród”. Łatwiej nam zrozumieć wydarzenia z Egiptu czy Tunezji – wystarczy zestawić procesy polityczne z podobnymi z własnego podwórka.
Ukraińcy są oburzeni, kiedy czytają w prasie, czy to zachodniej czy rosyjskiej o rozpadzie kraju na część rosyjskojęzyczną i ukraińskojęzyczną. Wschód i Zachód, o „niemożliwym pojednaniu zwolenników Europy i Rosji”. Jednocześnie z lubością używamy słowa „rozpad” w kontekście islamistów i liberałów na Bliskim Wschodzie. Z lekkością mówimy o „separatyzmie”, podkreślając sztuczne oddzielenie Krymu. Wyjaśniamy, że kwestia językowa nie jest priorytetem jak mapa, którą rozgrywają politycy. Dlatego mielibyśmy zrozumieć, że w świecie arabskim najlepszym sposobem na odwrócenie uwagi wyborców od problemów ekonomicznych jest religia. Ukraińcy obrażają się, gdy media zagraniczne, pokazują przejawy rasizmu całego społeczeństwa na podstawie filmu o ultraprawicowych organizacjach, a także „kupili” faszyzm czerwono-czarnych flag na Majdanie. Tak samo islamiści w Egipcie nie reprezentują całego społeczeństwa. Ukraińcy, którzy nie głosowali na prezydenta Janukowycza, przekonywali, że wygrana na wyborach nie oznacza wyborów większości. Tak samo jak w przypadku Egiptu, gdzie Bractwo Muzułmańskie poparła jedynie 1/8 społeczeństwa.
„Rewolucjoniści chcieli najlepszego, ale byli naiwni i dlatego otrzymali wojnę” – przypomniałam sobie tekst ze znakomitego czasopisma amerykańskiego. Tym razem podsumowywano Majdan po ukraińsku.
Nie chcemy, by Zachód stawiał krzyżyk na ukraińskiej rewolucji, przecież my także posiadamy społeczeństwo obywatelskie, niezależne media, wykształconą młodzież. Jednak próby pokazania za pomocą podobnych czynników, że na Bliskim Wschodzie wszystko jest jeszcze możliwe, na Ukrainie spotykają się ze sceptycyzmem, bo tu chodzi o innych.
Analitycy, politolodzy, dziennikarze, przyzwyczajeni do „aksamitowych” rewolucji niesłychanie często patrzą na tę sytuację bardzo standardowo: złego dyktatora powinna zastąpić dobra opozycja. Brak stołka premiera uważany jest za automatyczną stratę. Jednak wśród arabskich rewolucjonistów zauważam coraz mniej rozpaczy i zniechęcenia. Sami analizują sytuację, w której do władzy dochodzą klasyczni działacze staroreżimowi, przedstawiciele partii, którzy tylko umownie byli w opozycji, ale zawsze szli na kompromisy. Tak samo narzekają na nowe pokolenie aktywistów pragnących sławy, którą tak łatwo można było zdobyć, gdy ludzie wychodzili na ulice. Nowi rewolucjoniści chcą być na ekranach, ale czasami brakuje im wytrzymałości, strategii i zrozumienia, na czym polega sens rewolucji.
Wyjątkowość arabskich przemian polega na tym, że nie chodzi o zmianę złej władzy na dobrą opozycję. Celem jest zmiana reguł gry lub trzymanie się zasad wyznaczonych przez wybranych liderów.
Obywatele zdają sobie sprawę, że naiwnym jest myśleć, że islamiści, którzy skorzystali na rewolucji, czy żołnierze, którzy, na przykład, w Egipcie kontrolują przepływy finansowe będą rządzić bez żadnych pokus. W sytuacji „dwa kroki do przodu, jeden w tył” bardzo szybko system przestaje działać. Okazuje się wtedy, że nie można nie słuchać obywateli i nie zwracać na nich uwagi.
Choć władza stosuje wszelkie mechanizmy mające na celu zatrzymać zmiany, zwłaszcza w sytuacji, kiedy należy pomóc więźniom, rodzinom tych, którzy stracili rodziców i dzieci podczas protestów. Wtedy w przestrzeni politycznej aktywistom przyjdzie zmierzyć się z tym, że można kupić głos wyborczy za opakowanie cukru albo butelkę oleju, a jakąkolwiek ideę bardzo łatwo zdyskredytować, zniszczyć, pozbawić głosu, by ta zgubiła się w szumie informacyjnym.
– Mówią, że pracuję jednocześnie dla CIA, Mosadu i KGB. Nawet jeśli byłbym święty, można zrobić ze mnie szpiega, a całą historię rewolucji sprowadzić do kolejnej teorii spiskowej. I tak ktoś przestanie mi wierzyć. I to z pełną świadomością robią ci, którzy wiedzą jakie idee nabierają mocy przy użyciu władzy i pieniędzy – wyjaśnia jeden z najbardziej wpływowych egipskich blogerów Wael Abbas.
– Film o rewolucji będę kręcić przez pięć lat – mówi dokumentalista z Kairu.
– Nasza przyszłość wydaje się bardzo ciężka, ale pojawiła się nadzieja. To nie jest sprawa na pięć czy dziesięć lat. Rezultaty zobaczymy po pięćdziesięciu. Tylko dlatego powinniśmy robić cokolwiek – dodaje inny reżyser.
Ten dialog odbył się długo przed kijowskim Majdanem, kiedy siedzieliśmy na plastikowych krzesłach w ulicznej kawiarni przy Majdanie Tahrir. Obok nas stało auto z opuszczonymi szybami, którego właściciel dopiero po kilku godzinach wrócił, by wziąć z niego torbę z notebookiem.
– A czemu on go nie zamyka? Tu jest aż tak bezpiecznie?
– To stare miasto, wszyscy się tu znają, po co się martwić?
Ta książka, która miała być w pierwotnym zamyśle zbiorem reportaży o arabskiej rewolucji i zmianach postrewolucyjnych dotyczy także tego, czego nie sposób dostrzec w wiadomościach: warunków, w których nadal żyją ci ludzie, bohaterowie światowych serwisów informacyjnych. Do niedawna, kiedy mówiono o świecie arabskim, czy komukolwiek przychodziło na myśl imię inne niż dyktatora? Kiedy wspominano o Bliskim Wschodzie, pojawiały się wizerunki szejków, dżihadystów, kobiet w hidżabach, nieraz beduinów. Dziś w każdym z tych krajów można rozróżnić setki twarzy: aktywistów, polityków, artystów i pracowników biurowych, a także ludzi z placów. Dalekich, ale jednocześnie bardzo bliskich. Chcąc ich poznać, można trochę lepiej poznać siebie.
Natalia Humeniuk (Наталка Гуменюк) – ukraińska dziennikarka, autorka książki „Majdan Tahrir”, która ukazała się wiosną nakładem ukraińskiej Krytyki Politycznej.
Tekst pochodzi ze wstępu do książki Majdan Tahrir. Przeł. z ukraińskiego Urszula Pieczek.
**Dziennik Opinii nr 157/2015 (941)