Amerykanie mają władzę, która wie o nich niemal wszystko, a jednocześnie utajnia coraz więcej informacji o własnych poczynaniach.
Amerykańska ustawa o szpiegostwie (Espionage Act), na podstawie której sąd uznał Bradleya Manninga za winnego 19 poważnych zarzutów, ma długą i dość niechlubną historię. Przyjęta w 1917 roku, tuż po przystąpieniu Stanów Zjednoczonych do pierwszej wojny światowej, z niewielkimi zmianami obowiązuje do dziś. W kraju, którego konstytucja chroni wolność słowa tak silnie, że w systemie prawnym nie istnieje pojęcie tajemnicy państwowej, ustawa o szpiegostwie z nawiązką wypełnia ten brak.
Bywało, że stosowano ją do rzeczywistych szpiegów. W 1950 roku na jej mocy skazano na śmierć Juliusza i Ethel Rosenbergów, oskarżonych o przekazywanie Związkowi Radzieckiemu tajemnic amerykańskiego programu broni atomowej. W 1987 roku Jonathan Pollard otrzymał wyrok dożywotniego więzienia za przekazywanie tajnych informacji Izraelowi. Ma szansę na warunkowe zwolnienie w 2015 roku. Podobny wyrok odsiaduje inny znany szpieg, Aldrich Ames, który wydawał Rosjan pracujących dla CIA służbom ZSRR.
Kiedy prawo działa w ten sposób, rzadko jest kontrowersyjne, pominąwszy amerykańskie upodobanie do kary śmierci. Jednak ustawa ta równie często służyła do zastraszania lewicowej, antywojennej opozycji, anarchistów i związkowców.
Dziś pozwala przykładnie karać sygnalistów. Spójrzmy, w jakim towarzystwie znalazł się szeregowy Manning.
W obronie wojny
Gdy ustawa o szpiegostwie miała zaledwie rok, z jej paragrafów (wraz z uchylonymi później poprawkami) skazano na 10 lat więzienia przywódcę amerykańskich socjalistów, Eugene’a Debsa — za wygłoszone w Ohio antywojenne przemówienie, w którym demaskował wojnę jako narzędzie klasowej opresji. W tym samym 1918 roku na 20 lat więzienia skazano Billa Heywooda — założyciela i przywódcę związku zawodowego Industrial Workers of the World, a wraz z nim ponad 160 członków jego związku. Postawione mu zarzuty obejmowały utrudnianie poboru do wojska, zachęcanie do dezercji i zastraszanie stron podczas sporów o prawa pracownicze.
Minął kolejny rok i na mocy tej samej ustawy deportowano do Rosji setki anarchistów i anarchistek, w tym Emmę Goldman. Podczas drugiej wojny światowej ustawa znów pozwalała skutecznie blokować lewicowe i pacyfistyczne publikacje.
Ameryka traktuje swoje wojny poważnie. Prezydent Nixon usiłował wykorzystać ustawę o szpiegostwie do przykładnego ukarania najsłynniejszego amerykańskiego sygnalisty, Daniela Ellsberga — analityka wywiadu, który wiedząc, jak dramatyczna rzeczywistość wojny w Wietnamie rozmija się z oficjalną propagandą sukcesu, przekazał prasie tysiące stron ściśle tajnych dokumentów Pentagonu. Publikacja ta zmieniła nastawienie amerykańskiego społeczeństwa do wojny w Wietnamie i przyczyniła się do jej szybszego zakończenia. Ellsberg nie spędza reszty życia w więzieniu wyłącznie dlatego, że Richard Nixon w porozumieniu ze swoim sekretarzem stanu (i laureatem pokojowej Nagrody Nobla, a jakże) Henrym Kissingerem usiłował skompromitować sygnalistę w oczach opinii publicznej, włamując się do gabinetu psychiatry Ellsberga w poszukiwaniu dokumentów mających świadczyć o jego niezrównoważeniu psychicznym. Gdy afera Watergate przypieczętowała los prezydenta, sąd musiał wypuścić sygnalistę na wolność.
Pouczająca jest krótka historia innego sygnalisty sądzonego z paragrafów ustawy o szpiegostwie. Samuel Morison, również analityk wywiadu, działał z przeciwnych pobudek niż większość sygnalistów: przyglądając się satelitarnym zdjęciom rosyjskich lotniskowców z napędem atomowym, uznał, że rząd USA bagatelizuje sowieckie zagrożenie, a budżet Pentagonu jest zbyt skromny, by się temu zagrożeniu przeciwstawić. Wiedziony tym przekonaniem przekazał tajne zdjęcia brytyjskiemu tygodnikowi poświęconemu kwestiom wojskowości, „Jane’s Defense Weekly”. Morisona odróżnia od innych sygnalistów także to, że za materiały przekazane brytyjskiej prasie pobierał wynagrodzenie. W 1985 roku sąd federalny skazał go na dwa lata więzienia; sąd najwyższy wyrok podtrzymał, jednak zanim Morison zdążył rozgościć się w zakładzie karnym, został ułaskawiony przez prezydenta Clintona.
Wszyscy sygnaliści Obamy
Morison był trzecim i ostatnim sygnalistą ściganym przez federalną prokuraturę do czasu, kiedy Barack Obama został prezydentem (drugim był Anthony Russo, który pomagał Danielowi Ellsbergowi rozpowszechniać dokumenty Pentagonu). Za prezydentury Obamy surowe konsekwencje spotkały już co najmniej sześciu sygnalistów — dwukrotnie więcej niż przez poprzednie 90 lat.
Urzędnik Pentagonu Lawrence Franklin przekazał tajne informacje o zamierzeniach USA wobec Iranu izraelskiej organizacji lobbystycznej AIPAC (10 miesięcy aresztu domowego). Tłumacz Shamai Leibowitz upublicznił zapis podsłuchów z ambasady Izraela w Waszyngtonie, ponieważ obawiał się, że Izrael jest bliski zaatakowania Iranu (20 miesięcy więzienia). Thomas Drake, pracownik słynnej dziś NSA, poinformował gazetę „The Baltimore Sun” o marnotrawieniu środków publicznych i nieudolnym zarządzaniu agencją (rok więzienia w zawieszeniu). Jeffrey Sterling z CIA, oskarżony o przekazanie reporterowi „New York Timesa” Jamesowi Risenowi informacji doszczętnie kompromitujących „irański” wydział kontrwywiadu USA (sprawa w toku, szczegóły zawiera książka Risena State of War). Sam James Risen też znalazł się w opałach: dwa tygodnie temu sąd drugiej instancji nakazał mu złożenie zeznań w procesie Sterlinga, czyli oświadczenie pod przysięgą, czy to właśnie od Sterlinga uzyskał tajne doniesienia. To bodaj pierwszy przypadek, gdy sąd skutecznie (na to wygląda) zmusza dziennikarza do ujawnienia nazwiska informatora.
90 milionów tajemnic
Tymczasem bezpieczeństwo narodowe i wojna z terroryzmem to w Stanach Zjednoczonych potężny przemysł. W serii artykułów śledczych Top Secret America dziennikarze „Washington Post” Dana Priest i William Arkin podają, że rząd Stanów Zjednoczonych utajnia ponad 90 milionów dokumentów rocznie, sześciokrotnie więcej niż pod koniec prezydentury George’a W. Busha. Jednocześnie dostęp do ściśle tajnych informacji wywiadowczych ma ponad 850 tysięcy osób zatrudnionych w prawie tysiąc trzystu instytucjach rządowych i niemal dwóch tysiącach prywatnych firm. Dokumenty po prostu „tajne” są dostępne aż czterem milionom cywilów, wojskowych i pracowników kontraktowych w przeróżnych paramilitarnych i parawywiadowczych korporacjach. Chociaż prezydent Obama obiecywał stworzyć „najbardziej przejrzystą administrację” w historii, klauzula tajności jest dziś stosowana na niespotykaną wcześniej skalę, niemal automatycznie.
Skuteczność całej tej machiny w łapaniu groźnych terrorystów jest wątpliwa, ale informacyjna paranoja okazuje się użyteczna w praktyce.
Kierowany przez Erica Holdera Departament Sprawiedliwości od lat skutecznie blokuje wszystkie procesy sądowe, jakie instytucjom rządowym próbują wytoczyć niesłusznie uwięzieni w Guantanamo, torturowani w Abu Ghraib, rodziny ofiar amerykańskich dronów czy też bezprawnie inwigilowani dziennikarze i aktywiści albo działające w ich imieniu organizacje strażnicze. Próby dochodzenia sprawiedliwości kończą się zawsze tak samo: proces nie może się rozpocząć, ponieważ groziłoby to ujawnieniem tajnych informacji i naraziło na szwank bezpieczeństwo narodowe. Przez kilka ostatnich lat rzecznicy Białego Domu regularnie informowali prasę o kolejnym udanym uderzeniu na bojowników Al-Kaidy w Pakistanie lub Jemenie, a zdjęcia dronów zdobiły pierwsze strony gazet – ale dopiero w marcu tego roku federalny sąd apelacyjny orzekł, że CIA nie może dłużej odmawiać przyznania, że owe drony w ogóle istnieją.
Od pewnego czasu mówi się, że Barack Obama wypowiedział wojnę sygnalistom ujawniającym opinii publicznej kłamstwa, nieprawidłowości i przestępstwa popełniane w zaciszu państwowych gabinetów. Należy uzupełnić ten obraz o relacje najnowszego sygnalisty — Edwarda Snowdena. Permanentna (nie da się uniknąć tego słowa) i totalna (oficjalne określenie) inwigilacja obywateli USA przez ich własną agencję wywiadowczą to druga strona przemysłu tajności. Amerykanie mają do czynienia z władzą, która wie o nich niemal wszystko, a jednocześnie utajnia coraz więcej informacji o własnych poczynaniach.
Sąd oczyścił Bradleya Manninga z jednego, najcięższego zarzutu — o pomaganie wrogom Stanów Zjednoczonych. Skoro jednak ten zarzut został postawiony, zadajmy pytanie: kim jest ów wróg? Komu pomagał Bradley Manning, przekazując witrynie Wikileaks dowody tortur, zbrodni wojennych, inwigilacji dyplomatów, spisków zawieranych z przywódcami krajów Europy i Azji przeciw ich własnym obywatelom, nacisków na hiszpańskie i niemiecki sądy czy sugestii postępowania w sprawie więzień CIA na terenie Polski? Odpowiedź na to pytanie może przybliżyć nas do zrozumienia, skąd wziął się masowo odczuwany w USA i wielu krajach Unii Europejskiej deficyt demokracji.
Postscriptum 1. Historia czasem z nas kpi, a może chce nam coś podpowiedzieć, bo werdykt w sprawie Manninga zapadł w dniu szczególnym dla amerykańskich sygnalistów. Dokładnie 30 lipca 1778 roku, dwa lata po wybuchu amerykańskiej wojny o niepodległość, powołany przez zbuntowane kolonie Kongres Kontynentalny w Filadelfii uchwalił, że „każdy, kto pozostaje na służbie Stanów Zjednoczonych, jak również wszyscy mieszkańcy kraju, są obowiązani niezwłocznie informować Kongres lub odpowiednie władze o każdym nadużyciu, malwersacji bądź wykroczeniu popełnionym przez urzędników i członków służb tych stanów, o jakim posiądą wiedzę”.
Skąd wzięło się to wezwanie sygnalistów do działania? Rok wcześniej załoga pewnego okrętu wojennego doniosła Kongresowi, że admirał Esek Hopkins, dowódca amerykańskiej marynarki, „w najbardziej nieludzki i barbarzyński sposób” traktuje brytyjskich jeńców. Zamiast oskarżyć załogantów o niesubordynację i podważanie autorytetu dowódcy, Kongres zawiesił admirała w obowiązkach, podtrzymał skargę załogi, a wkrótce potem uchwalił wspomniane wyżej prawo. I właśnie tego dnia, kiedy zapadał wyrok na Bradleya Manninga, senator Partii Republikańskiej Chuck Grassley przedstawił rezolucję, w której proponuje uczynić 30 lipca narodowym dniem sygnalistów: „Każdy, kto wie o przypadkach łamania prawa czy korupcji, ma patriotyczny obowiązek je zgłosić”. Na sali sądowej w Fort Meade nie było słychać jego głosu.
Postscriptum 2. Na dzień przed ogłoszeniem wyroku grupa kilkunastu posłów Parlamentu Europejskiego, między innymi z Francji, Niemiec i Szwecji, wystosowała list otwarty do Baracka Obamy z apelem o jak najszybsze zaprzestanie prześladowania Bradleya Manninga i uwolnienie go. Posłowie powołują się na oświadczenie Amnesty International, które w ostrych słowach potępia werdykt, oraz na raport specjalnego sprawozdawcy ONZ ds. tortur, Juana Mendeza, który po kilku miesiącach śledztwa formalnie oskarżył Stany Zjednoczone o „okrutne, nieludzkie i poniżające” traktowanie Manninga w czasie, gdy w odosobnieniu oczekiwał na proces. Posłowie zwracają także uwagę na ogromną wagę, jakie ujawnione przez Manninga dokumenty mają dla demokratycznej debaty publicznej. Wśród sygnatariuszy listu nie ma europosłów z Polski.
Marek Jedliński jest tłumaczem i członkiem klubu KP w Łodzi.
Czytaj także:
Bradley Manning, Reakcja opinii publicznej dodała mi otuchy
Julian Assange, Jedyna ofiara Manninga to urażona duma USA