Świat

Indie: Kobiety się zmieniły, szowinizm został

O przemocy wobec kobiet w Indiach, represyjnym prawie karnym i tamtejszym feminizmie z Urvashi Butalią rozmawia Agnieszka Wądołowska.

Agnieszka Wądołowska: 23-latka brutalnie zgwałcona na przedmieściach New Delhi w grudniu 2012 roku stała się symbolem przemocy, której Indie chcą powiedzieć „dość”. Wybuchły ogólnokrajowe protesty, organizowano jedną debatę za drugą. W studiach telewizyjnych dyskutowano o konkretnych zmianach w prawie. Miesiącami we wszystkich gazetach pisano o przemocy wobec kobiet. Czy to znaczy, że sprawa bezpieczeństwa kobiet przebiła się na dobre do indyjskiej debaty publicznej?

Urvashi Butalia: Myślę, że można tak powiedzieć. O przemocy, molestowaniu czy gwałtach zaczęli się nagle wypowiadać nie tylko specjaliści, ale też aktorzy i celebryci. To już nie jest temat „środowiskowy”. Trzeba jednak pamiętać, że to zainteresowanie utrzymało się dzięki protestom i pracy aktywistów, wobec których medialna uwaga była wtórna. Media mają niestety krótką pamięć. Często w gazetach pojawia się notka o gwałcie czy przypadku molestowania, ale już za chwilę temat znika. Tym razem protesty na to nie pozwoliły.

Amerykańska feministka Eve Ensler stwierdziła, że „to, co dzieje się w Indiach, to zmiana świadomości, na którą feministki czekały od lat. Dzięki otwartej dyskusji o przemocy seksualnej Indie znalazły się w awangardzie walki o prawa kobiet”.

Jeżeli tak jest, to tylko dlatego, że ruchy feministyczne i aktywistki nie utraciły determinacji, z jaką od lat domagają się od władzy konkretnych zmian. Co ważne, ta walka nadal trwa. Pod presją masowych protestów zmieniono zapisy prawne dotyczące gwałtu[1], niestety nie wszystkie z feministycznych postulatów zostały spełnione. Zabrakło tak istotnych kwestii, jak choćby wprowadzenie do kodeksu karnego pojęcia „gwałtu małżeńskiego”. Aktywistki ciągle przypominają opinii publicznej, że w przypadku molestowania czy gwałtu sprawca bardzo często należy do rodziny ofiary albo do grona bliskich przyjaciół.

W czasie protestów pojawiły się też takie tematy jak problem wykorzystywania seksualnego w armii czy gwałtów na tle kastowym. Przemoc i dyskryminacja kastowa tak głęboko wrosły w pewne społeczności, że przemoc wobec kobiet z najniższych kast często jest zupełnie ignorowana, również w mediach.

W ciągu pierwszych trzech miesięcy obowiązywania nowych przepisów liczba zgłaszanych przypadków molestowania w Delhi wzrosła o ponad 500 procent. A w 2013 roku dwa razy więcej kobiet zdecydowało się zgłosić gwałt niż w 2012.

To znamienne, że coraz więcej kobiet ma odwagę, żeby pójść na komisariat i poinformować, że doświadczają przemocy. I to rzeczywiście jest wpływ uwagi medialnej i nowego prawa – wcześniej policjant mógł zgodnie ze swoim widzimisię odprawić kobietę, teraz ma obowiązek przyjąć jej zgłoszenie. Poza tym w czasie protestów głos zabrało kilka silnych, odważnych kobiet, ofiar gwałtu, które zdecydowały się ujawnić swoje nazwiska i twarze. Jedną z nich była Suzette Jordan z Kalkuty, która mówiła, że ma dość bycia nazywaną „ofiarą gwałtu z Park Street”; woli, by mówiono o niej „ta, która przeżyła gwałt przy Park Street”. Podkreślała, że to nie ona powinna się wstydzić, ukrywać swoją twarz, ale ten, kto ją skrzywdził. Swoje historie opowiedziało też kilka kobiet, które doświadczyły gwałtów zbiorowych wiele lat temu. Ich wystąpienia były bardzo przejmujące i emocjonalne, ale też inspirujące dla wielu kobiet. Pokazywały, że można poradzić sobie z takim doświadczeniem, z poczuciem bezradności i krzywdy. Te kobiety otwarcie mówiły: „Mnie też to spotkało. Ale moje życie wcale się wtedy nie skończyło. Musicie znaleźć w sobie siłę, żeby żyć dalej i walczyć o siebie”. Takie wystąpienia mają ogromną moc, pokazują ofiarom przemocy, że nie są same.

Na terytorium Indii, na którym mieszka ponad 1,2 miliarda ludzi, dochodzi do gwałtu średnio co dwadzieścia minut[2]. Dlaczego akurat to tragiczne zdarzenie z Delhi wzbudziło takie emocje i mobilizację społeczną?

Można tylko zgadywać. W Delhi demonstracje to żadna nowość. Tu ciągle ktoś pikietuje, ktoś prowadzi głodówkę, a ktoś inny organizuje przemarsze. Nie brakowało też demonstracji w obronie praw kobiet – w 2006 tłumy wyszły w sprawie zamordowanej Jessiki Lall[3]. Wtedy doprowadziły do ponownego otwarcia śledztwa w jej sprawie i ostatecznie do skazania winnych. Myślę, że o tak olbrzymiej popularności protestów z grudnia 2012 zdecydowało to, że były skupione w jednym miejscu, w rejonie Jantar Mantar w centrum Delhi, i trwały bez przerwy, dzień i noc. Ciągle coś się działo, ludzie przychodzili ze świecami, ze zdjęciami, niektórzy rozbijali namioty, spali na placu. Nie dało się tego protestu przegapić. Można było przyjść o dowolnej porze i włączyć się w dowolnym momencie. Ludzie przychodzili z poczucia solidarności, współczucia, niektórzy z ciekawości. Co ważne, na Jantar Mantar można było zobaczyć ludzi z wielu klas. To nie byli tylko studenci czy aktywistki.

Mówi się, że ta sprawa wywołała takie oburzenie, bo ofiara reprezentowała tzw. Indie aspirujące.

Rzeczywiście, ofiara była ucieleśnieniem marzeń i ambicji niekoniecznie zamożnych Hindusek o wykształceniu, karierze, awansie społecznym, nowoczesnym stylu życia. Te młode kobiety często samodzielnie mieszkają w wielkich miastach, a jednocześnie utrzymują rodzinę gdzieś na prowincji. Poruszający był również fakt, że ta dziewczyna nie była sama, ale wracała do domu autobusem w towarzystwie kolegi, i to nie było wcale tak późno w nocy. Zupełnie nie pasowała do krzywdzącego, ale popularnego stereotypu „prowokacyjnej dziewczyny w kusej spódniczce” – była normalnie ubrana, zachowywała się normalnie. Właśnie ta jej normalność czy typowość zrobiła największe wrażenie.

Wyrok zapadł rekordowo szybko, ale był dla wielu mocno kontrowersyjny – gwałciciele zostali skazani na śmierć przez powieszenie.

Wyłączenie możliwości zasądzenia kary śmierci to jeszcze jedna z kwestii, o którą nadal upominają się feministki. Ten wyrok nie jest jeszcze prawomocny. Z tego, co wiem, skazani mogą się od niego odwołać, więc nie wiadomo, jaki będzie koniec tej historii. Wyrok w pierwszej instancji był odpowiedzią na żądania tych, którzy wołali, że tylko kara śmierci będzie oddaniem sprawiedliwości ofierze i jej rodzinie. Jestem w stanie zrozumieć, że kobiety, które przeżyły tragedię, czy ich rodziny odczuwają taki poziom złości i bezradności, że naprawdę pragną zemsty. Ale to pokazuje tylko, jak bardzo potrzebne jest zapewnienie ofiarom i ich rodzinom odpowiedniej pomocy specjalistów i doradców. Nie oznacza wcale, że kara śmierci jest właściwym rozwiązaniem.

Zaledwie kilka dni po tragedii z Delhi na plakatach protestujących pojawiło się hasło: „Powiesić gwałcicieli”. Już wtedy przestrzegałaś przez konsekwencjami takiego wyroku.

Podobnie jak zdecydowana większość indyjskich feministek żywię bardzo silne przekonanie, że kara śmierci nie jest odpowiedzią na problem przemocy wobec kobiet. Nie ma dowodów na to, że „proporcjonalne” formy wymierzania sprawiedliwości w jakimikolwiek stopniu przyczyniają się do ograniczenia przestępczości.

Poza tym jeżeli wiemy, że do wielu aktów przemocy dochodzi w rodzinie, to jeżeli faktycznie zaczniemy karać je śmiercią, coraz mniej skrzywdzonych kobiet będzie się zgłaszać na policję.

Ofiary bardzo często są zależne od sprawców przemocy czy są z nimi w bliskich związkach emocjonalnych. Przecież nie będą posyłać ich na szubienicę, niezależnie od tego, jak bardzo chciałyby móc się bronić.

Są też inne argumenty. Praktyka pokazuje, że im surowszy jest przewidziany wyrok, tym rzadziej jest w rzeczywistości zasądzany i jeszcze rzadziej wykonywany. W Indiach w ciągu ostatnich dziesięciu lat wykonano kilka egzekucji, choć karę śmierci zasądzono w kilkuset sprawach. A przecież nie chodzi o to, by tworzyć martwe prawo. Potrzeba jest zmiana nastawienia i konsekwentna implementacji prawa już istniejącego.

Indyjski tygodnik „Tehelka” przeprowadził prowokację wśród policjantów, sprawdzając ich nastawienie do ofiar gwałtu. „Tańczyła z nimi w barze, sama ich sprowokowała”. „Dała im swój numer telefonu, zachęcała”, „Jeżeli dziewczyna idzie do pubu z chłopakami i razem piją alkohol, to nie ma prawa później się skarżyć, że to był gwałt” – to tylko kilka z wypowiedzi policjantów, które nagrano ukrytą kamerą.

Niestety, ten sposób myślenia ciągle jest obecny. I nie dotyczy to tylko policjantów. Aktywistki obecne w marcu na debacie w Lok Sabha [niższa izba indyjskiego parlamentu] nad nowymi przepisami dotyczącymi gwałtu były wstrząśnięte panującą tam mizoginią. Choć przecież ostatecznie ostrzejsze prawo zostało przegłosowane. Ten przykład dobrze pokazuje, że protest pozwala na wprowadzenie zmian w prawie, ale zmiana myślenia to znacznie powolniejszy i bardziej złożony proces. Podobnym problemem jest nastawienie sędziów wydających wyroki w sprawach przemocy wobec kobiet. Bardzo dużo zależy od konkretnego sędziego i jego czy jej osobistych przekonań.

Ale należy pamiętać, że ten problem dotyczy nie tylko Indii. Niedawno czytałam artykuł w „The Economist” o pladze gwałtów w armii amerykańskiej i o tym, jak te wydarzenia są niemal bez wyjątku zamiatane pod dywan. A podejście przełożonych do kobiet, szczególnie do Afroamerykanek, było równie alarmujące.

Z doniesień zachodnich mediów można odnieść wrażenie, że to właśnie Indie z różnych przyczyn społecznych czy kulturowych szczególnie są dotknięte problemem przemocy wobec kobiet. To krzywdzący obraz?

Wiele z tych problemów jest uniwersalnych. Chociaż faktycznie jest różnica między Indiami i krajami ze sprawnie funkcjonującym systemem sądownictwa czy prawem odzwierciedlającym problemy dotyczące przemocy wobec kobiet. U nas ciągle brakuje i pewnych przepisów, i ich stosowania. Bez odpowiednich dobrych praktyk dotyczących sądownictwa nawet najlepsze przepisy mogą się rozmyć w ciągnących się latami niezliczonych postępowaniach.

Jakie są dziś główne postulaty indyjskich feministek?

To nie jest łatwe pytanie. Myślę, że dla feministek z wielkich miast, w szczególności z Delhi czy Mumbaju, jest to bezpieczeństwo, m.in. problem molestowania kobiet w pracy. Od  gwałtu na młodej fotoreporterce z Mumbaju wywierana jest presja na pracodawców – na to, jakie warunki zapewniają swoim pracownicom, jaki rodzaj zadań im przydzielają, w jaki sposób dbają o ich bezpieczeństwo. Ale jest też wiele znacznie szerszych zagadnień, którymi zajmują się aktywistki – rozdawanie dzieciom jedzenia w szkołach, żeby zachęcić je do edukacji, zapewnienie pracy szczególnie biednym kobietom. Palącym tematem są też nadal podziały kastowe. W kraju tak wielkim jak Indie bardzo trudno wskazać pojedyncze sprawy, które są kluczowe dla całego społeczeństwa. To zawsze jest tygiel najróżniejszych problemów.

A aborcje żeńskich płodów, wymuszanie posagów, wydawanie za mąż dziewczynek to ciągle realne społeczno-kulturowe wyzwania czy tylko stereotypowe myślenie o problemach kobiet w Indiach?

To ciągle są wyzwania. Niestety jest wiele miejsc, gdzie widać konsekwencje masowych aborcji żeńskich płodów. Są takie wioski, w których brakuje kobiet, jak to się określa, „of marriagable age” [„w wieku nadającym się do małżeństwa”]. Te problemy nadal istnieją, ale ważne, żeby zdać sobie sprawę z ogromnych zmian, jakie zachodzą w życiu kobiet w Indiach. Wiele z nich dzielnie zmaga się z przeciwnościami losu, dostaje się do rad lokalnych, walczy, by zmieniać swoje otoczenie – niestety bardzo rzadko ten obraz przebija się do mediów.
Zaledwie miesiąc temu byłam w wiosce w Radżastanie. Na spotkanie przyjechało około 70 kobiet z okolicznych wiosek; wszystkie zajmują stanowiska w lokalnych władzach dzięki kwotom w pańćajaty[4]. Były w różnym wieku, miały różne doświadczenia, różne biografie, ale wszystkie pytały o metody zarządzania, o to, jak być dobrymi przywódczyniami, jak sobie radzić z korupcją czy nepotyzmem. Chciały jak najlepiej kierować swoimi społecznościami. Rozmawiałyśmy przez cztery czy pięć godzin. Takie spotkania są przejawem bardzo konstruktywnych zmian, które zachodzą na indyjskiej prowincji.

Jest szansa, że sukces kwot dla kobiet we władzach lokalnych zostanie powtórzony w parlamencie. Jednak termin głosowania nad projektem ciągle jest odsuwany.

Wydaje mi się, że kwoty na poziomie samorządów lokalnych wprowadzono z taką łatwością, bo politycy nie spodziewali się, że cokolwiek może z tego wyniknąć. Myśleli, że kobiety w samorządach i tak nic nie zdziałają. Oczywiście zdarzały się przypadki, że wybierano do władz kobietę, która wykonywała tylko polecenia swojego męża. Ale kobiety w ogromnym stopniu skorzystały z możliwości, jakie im stworzono, i fantastycznie odnalazły się w nowych rolach. Właśnie to wystraszyło parlamentarzystów. Teraz korzystają z każdej możliwej wymówki, żeby odrzucić projekt tej ustawy, a przynajmniej odwlec głosowanie nad nim. Co ważne, posłanki stworzyły ponadpartyjne porozumienie w tej sprawie, dlatego wierzę, że to tylko kwestia czasu. Pojawiają się też kolejne plany – toczą się na przykład rozmowy o wprowadzaniu parytetu w radach nadzorczych.

Na ile dzisiejsze postulaty indyjskich feministek różnią się od haseł, które ze swoimi koleżankami malowałyście na plakatach w latach 70.?

Większość problemów, z którymi walczyłyśmy, jest obecna i dziś. W połowie lat 70., gdy byłam jeszcze na studiach, z grupą aktywistek stworzyłyśmy grupę „Stri sangharsz” (Walka kobiet) – zajmowałyśmy się kwestią przemocy, posagami, małżeństwami nieletnich. Stworzyłyśmy nawet teatr uliczny, chodziłyśmy po całym Delhi z przedstawieniami o prawach kobiet. Potem włączyłam się w działania feministycznego kolektywu, który założył magazyn „Manuszi”. O co walczyłyśmy? Na przykład istniały wtedy uczelnie tylko dla kobiet. Chodziłyśmy na demonstracje, żeby ich przedstawicielki mogły również należeć do związku studentów. W tamtych czasach pokutowało jeszcze przekonanie, że nie ma miejsca dla kobiet w działalności politycznej. Chodziło nam też o bezpieczne akademiki dla studentek czy o bezpieczny transport.
Dziś demografia miasta znacząco się zmieniła, ale to nie znaczy, że miejska infrastruktura nadąża za tymi zmianami. To są ciągle bardzo podstawowe kwestie. Wyobraź sobie, że w Delhi ciągle jest bardzo mało publicznych toalet dla kobiet. Prosty przykład spuścizny patriarchalnego myślenia, zgodnie z którym kobieta rzadko wychodzi z domu.

W Delhi są oddzielne „kobiece” wagony metra, a autobusy z wydzieloną częścią dla kobiet widziałam w najróżniejszych częściach Indii. Gdy stało się to już normą, pojawiają się głosy krytyki, że to doraźne rozwiązanie, zapewniające wprawdzie bezpieczeństwo, ale utrwalające segregacyjne myślenie.

Czasem to miłe nie musieć przeciskać się przez tłum mężczyzn, żeby wsiąść do pociągu czy metra i móc siedzieć spokojnie w przedziale dla kobiet. Ale faktycznie, to tworzy pewną sztuczność. Bo jeżeli jesteś kobietą i wsiadasz do przedziału dla wszystkich, to musisz się liczyć z uwagami typu: „Co tu robisz?”, „Czemu nie jesteś w swojej części?”. Z tego powodu część kobiet jeździ przedziałami ogólnymi, żeby egzekwować swoje prawo do wspólnej przestrzeni. Ja też uważam, że w gruncie rzeczy segregacja nie jest dobrym pomysłem, bo wszyscy powinni mieć możliwość podróżowania i w tej wspólnej przestrzeni powinni mieć zapewnione bezpieczeństwo i komfort. Ale to w dzisiejszej sytuacji brzmi utopijnie. Na ten moment dla wielu kobiet to jest najlepsze rozwiązane, szczególnie gdy wracają do domu wieczorami czy w nocy.

Z tego, co mówisz, można wysnuć wniosek, że przez te czterdzieści lat niewiele się zmieniło.

To nieprawda. Dziś na ulicach Delhi zobaczysz dużo więcej kobiet niż w moich czasach studenckich. To głównie przedstawicielki klasy średniej. Widać, że podejmują się zawodów, które wcześniej były dla kobiet niedostępne. Są nie tylko sprzedawczyniami, ale pracują w ochronie, w policji czy jako taksówkarki.

Jeśli więc mnie pytasz, co się przez ten czas zmieniło, odpowiedź jest prosta: kobiety. Kobiety się bardzo zmieniły.

Urvashi Butalia – indyjska feministka, historyczka i założycielka Kali for Women pierwszego w Indiach feministycznego wydawnictwa. Autorka książek i opracowań o historii ruchu kobiecego i literatury pisanej przez hinduskie kobiety.

Tekst pochodzi z 37/38 numeru Krytyki Politycznej, który ukaże sie już wkrótce.

Przypisy:

  1. 19 marca indyjski parlament przyjął zalecenia stworzonej w odpowiedzi na gwałt w Delhi komisji specjalnej (Verma Commette) i zdecydował m.in. o zaostrzeniu kary dla oskarżonych o gwałt (w przypadkach szczególnego okrucieństwa dopuszczono karę śmierci) oraz wprowadzeniu kar dla policjantów, którzy odmówią przyjęcia zgłoszenia o gwałcie. Do kodeksu karnego wprowadzono również pojęcie stalkingu. Zdecydowano, że sprawy oskarżenia o gwałt sądy będą rozpatrywać w „przyspieszonym” trybie.
  2. Dla porównania w Stanach Zjednoczonych do gwałtu czy jego próby dochodzi co 2 minuty. Szacuje się, że w USA zgłasza się na policę około 40 proc. pokrzywdzonych kobiet, w Indiach ok. 10 proc. [za: RAINN – Rape, Abuse & Incest National Network za State Department of Justice]
  3. Chodzi o protesty, które wybuchły w 2006 roku, gdy po siedmiu latach śledztwa sąd uniewinnił, z powodu braku dowodów, głównego podejrzanego w sprawie zabójstwa modelki i kelnerki Jessici Lall. Przez kraj przetoczyła się wtedy fala protestów. Dziewięć miesięcy później dowody jednak się znalazły, a oskarżony usłyszał wyrok dożywocia. Historia stała się kanwą fabuły głośnego filmu „No One Killed Jessica” (2011) w reżyserii Raja Kumar
  4. W 1993 roku zatwierdzono poprawkę do indyjskiej konstytucji, która rezerwowała dla kobiet co najmniej jedną trzecią miejsc w pańćajatach – lokalnych władzach i radach zarządzających wioskami. W 2009 roku część indyjskich stanów rozszerzyła te kwoty do połowy miejsc w radach.

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij