Sami go sobie zafundowaliśmy.
Jest coś dziwnego w zmowie milczenia, która otoczyła w Polsce bilans „wojny z terroryzmem” i polskiego w niej udziału. Nawet w najbardziej samolubnym odruchu wąsko pojętego patriotyzmu można by domagać się jakiejś formy policzenia strat i zysków. Zadania sobie pytania: po co nam to było? Nic takiego jednak się nie dzieje, a pojedyncze głosy sprzeciwu wobec najbardziej oczywistych skandali związanych z polskim udziałem w tej operacji – takich choćby, jak dopuszczenie do powstania na terenie Polski eksterytorialnych więzień CIA, gdzie wedle wszelkich ustaleń zatrzymanych torturowano, by wymusić ich zeznania – zostają zagłuszone przez niosące się od dziesięciu lat przykazanie: „Tak było trzeba, bo sojusznicy… bo polska racja stanu”.
Gdy jednak porównamy sytuację na Bliskim Wschodzie przed rozpoczęciem operacji i dziś, ta logika wyższej konieczności zaczyna zawodzić. Jeśli trzeba było interweniować, aby w regionie nie rozprzestrzenił się niebezpieczny fundamentalistyczny islam, to jak to możliwe, że po pochłaniającej setki miliardów dolarów dziesięcioletniej wojnie ma on się tam lepiej niż kiedykolwiek?
Co stało się z wszystkimi pieniędzmi, które miały w Iraku zbudować stabilniejsze państwo i demokratyczne społeczeństwo?
Dlaczego dozbrajana i szkolona latami przez Amerykanów armia przegrywa dziś bitwę za bitwą z oddziałami pospolitego ruszenia i nie jest w stanie utrzymać terenów oddalonych o kilkadziesiąt kilometrów od irackiej stolicy?
Pytania o genezę ISIS nie są wcale tak trudne, jak mogłoby się wydawać. Regionalna polityczna, społeczna i etniczna układanka nigdy nie była zbyt stabilna i dziesięcioletnia wojna musiała ją zburzyć i doprowadzić do eskalacji przemocy. Nie bez winy były Stany Zjednoczone i ich sojusznicy, swoje zrobiły kolejne skorumpowane rządy – samolubne i nieskore do perspektywicznego myślenia. W wydanej właśnie po polsku książce Państwo Islamskie brytyjski dziennikarz i wieloletni korespondent „Financial Timesa” i „Independenta” na Bliskim Wschodzie Patrick Cockburn przedstawia kilka najważniejszych i decydujących czynników, które stworzyły grunt pod dzisiejszy krwawy spektakl upadku państwa obejmujący Irak i Syrię. Warto jego analizę przywołać, także dlatego, że zwięźle i trafnie odpowiada na pytania, których w Polsce nikt nawet jeszcze nie stawia. Na przykład: na ile ta katastrofa jest NASZĄ winą?
Ława oskarżonych
„My” to w książce Cockburna oczywiście państwa koalicji, a w szczególności przewodzące jej Stany Zjednoczone. Przede wszystkim przeprowadziły inwazję na Irak – relatywnie stabilne (choć niezbyt demokratyczne) państwo, zszywające jakoś etniczny i religijny patchwork między Eufratem a Tygrysem. Jednak to jeszcze nie sama inwazja, która miała obalić dyktaturę Saddama, była tu najbardziej znacząca.
Upadek reżimu dokonał się właściwie bez klęski armii. Amerykańskie bombardowania Bagdadu rozbiły struktury władzy i pozwoliły szybko wkroczyć do samej stolicy, a Husajna zrzucić z fotela, ale ofensywa nie wymagała wielu potyczek. Oblężenie Faludży przez marines było raczej wyjątkiem niż regułą.
W efekcie, gdy Husajn upadał, dysponował jeszcze całkiem liczną i zdyscyplinowaną, nawet jeśli nie najnowocześniejszą armię. Amerykanie szybko postanowili ją rozwiązać (w tym elitarne jednostki Gwardii Narodowej), a na jej miejsce powołać nowe struktury oraz zmilitaryzować policję w okupowanym państwie. Wielu oficerów, którzy wcale nie odnieśli klęski na polu bitwy, zostało zdemobilizowanych. Dla członków rządzącej za czasów dyktatury Saddama partii Baas przewidziano procedurę weryfikacyjną – ci, którzy jej nie przeszli, musieli szukać sobie pracy poza armią. Ale pracy dla doświadczonych wojskowych wcale nie było tak wiele – kontrakty obronne dostawały amerykańskie firmy, wiele zadań wojska przejęli prywatni ochroniarze z Blackwater.
Część z tych pozbawionych szans na pracę wojskowych utworzy później „korpus oficerski” ISIS.
Nie obejmą najważniejszych stanowisk – te znajdą się w rękach powstańców, renegatów i bliskiego otoczenia samozwańczego kalifa – ale swoim doświadczeniem będą „z drugiego rzędu” służyć rebeliantom właściwie na każdym etapie antyamerykańskiego i antyszyickiego powstania.
Nową – to jest, powołaną po upadku Husajna – armię Iraku będą za to Amerykanie ciągle dozbrajać i nieustannie szkolić. Nic dobrego z tego nie wyniknie – ta wyposażona w nowiutki sprzęt armia rozpierzchnie się lub podda bez walki, gdy zobaczy na horyzoncie nawet kilkukrotnie mniejsze siły ISIS. Morale było i jest fatalne – także ze względu na brak jakiegokolwiek ideowego przywiązania do skompromitowanego rządu i amerykańskich okupantów jako zwierzchników – a w armii można było awansować dzięki łapówkom i dla łapówek się w niej zostawało. Gdy w ubiegłym roku, po wybuchu wojny domowej w Syrii, ofensywa ISIS zaczęła się rozpędzać, w każdym zdobytym mieści na islamistów czekały setki ton zdobycznego sprzętu – tego samego sprzętu, który Amerykanie ufundowali Irakijczykom, by ci nie dopuścili u siebie do zbrojnej rebelii.
Geopolityka i lokalne tarcia
Asekurowany przez Amerykanów bagdadzki rząd Al-Malikiego (szyity) był nie tylko skorumpowany, ale zwyczajnie szowinistyczny. Nominacje i awanse były rozdawane z klucza etnicznego, nigdy nie udało się osiągnąć choćby proporcjonalnego udziału sunnitów, szyitów i Kurdów we wspólnym projekcie państwa. Antyszyickie nastroje rosły, a kolejne dowody zbrodni rządu czy tortur w kontrolowanych przez rząd i Amerykanów więzieniach, także niesławnym Abu Ghraib, tylko te nastroje podsycały. Zbrojne powstanie, zanim jeszcze zaczęliśmy je nazywać ISIS, wzięło się także z etnicznej i religijnej nienawiści, którą radykalni sunnici w poczuciu własnej krzywdy zaczęli żywić do wszystkich pozostałych grup zamieszkujących Irak.
Tarcia w Iraku nie były jednak tylko wynikiem wewnętrznych sporów – konflikt sunnici kontra szyici rozgrywały na swoją rzecz także państwa Zatoki Perskiej. Arabia Saudyjska, największy być może państwowy sponsor wahabizmu – radykalnej interpretacji zasad islamu, która w saudyjskim wydaniu nierzadko potępia szyitów jako heretyków i „politeistów” – nie wahała się zainwestować w ten konflikt swoich pieniędzy. Wszystko działo się nieoficjalnie – oficjalnie przecież Saudowie są sojusznikami USA – ale dostawy broni dla ISIS i dyplomatyczna woltyżerka prowadzona przez to państwo nie umknęły uwadze amerykańskiej dyplomacji.
W jednej z ujawnionych przez Wikileaks depesz Hillary Clinton przyznaje, że Saudowie zajmują się walką z Al-Kaidą i innymi organizacjami tylko na własnym terytorium, równocześnie wspierając je poza granicami, gdy widzą w tym szansę na destabilizację sąsiadów.
Także Pakistan – inny sojusznik USA – nigdy (delikatnie mówiąc) „nie poradził sobie” z kryjówkami radykalnych organizacji bojowych na swoim terenie i podwójną postawą własnego wywiadu wojskowego i służb. Cockburn w Państwie Islamskim stawia sprawę wprost: to dzięki wsparciu lub przy biernej zgodzie Pakistanu i Arabii Saudyjskiej kwitła ideologia bojowego islamu. Nie Afganistan i nie Irak były – wbrew zapewnieniom Amerykanów – platformą dla organizacji skłonnych do podjęcia zbrojnej walki w regionie, nie tam szkolili się czy organizowali dzisiejsi bojownicy.
Także Turcja ma na swoim sumieniu niemało. To przez jej ośmiusetkilometrową granicę z Irakiem przepływają bojownicy, broń i zaopatrzenie. Erdogan niespecjalnie spieszył się z jakimkolwiek bojowym wsparciem przeciwko ISIS, czego oblężenie Kobane było najlepszym przykładem. Z punktu widzenia Turcji cokolwiek, co wzmacnia Kurdów – w Turcji i w jej bezpośrednim sąsiedztwie – jest groźniejsze niż nawet najkrwawsze starcia i wzajemne etniczne czystki sunnitów i szyitów w Iraku i Syrii. Większość politycznych ugrupowań kurdyjskich to w oczach Ankary po prostu terroryści, więc politycy znad Bosforu nie widzą powodu, by wspierać jednych terrorystów przeciwko innym. Byli gotowi nawet przeczekać rzeź przygranicznego Kobane, byleby tylko nie pomóc, choćby pośrednio, sprawie kurdyjskiej. To, że w końcu przepuścili siły kurdyjskich peszmergów do oblężonego miasta, stało się możliwe dosłownie za pięć dwunasta. Raz tylko podjęli się bojowej wyprawy na teren Iraku – by ochronić znajdujące się tam na prawach enklawy tureckie mauzoleum. Zaostrzanie się sytuacji i ryzyko – właściwie już się realizujące – sąsiadowania z państwem upadłym nie mobilizuje tureckich polityków do działania, nawet gdy już widzą, że ich bierność i kiepski refleks pomogły w powstaniu ISIS.
Długi pat
Ryzyko, które niesie ze sobą dalsze trwanie ISIS, to nie tylko kolejne mordy, gwałty i krwawe starcia. Na dłuższą metę – przy względnym społecznym poparciu i przy braku propozycji alternatywnej – „państwo islamskie” przestanie być państwem tylko z nazwy. Już teraz kontroluje spore tereny Iraku i jedną prowincję Syrii. Infrastruktura jest niszczona przez setki amerykańskich nalotów, siły irackie podejmują od marca kontrofensywę i odnoszą pewne sukcesy, ale na poziomie polityki, zdaje się, że już przegrały.
Dziś, gdy nawet wielkie miasta padają łupem ISIS, a pozbawieni wyboru młodzi Irakijczycy dołączają do rebelii, bo nie mają już nic do stracenia, co jawi się jako możliwe wyjście? Fizyczna eksterminacja całego pokolenia i jakaś forma nowej „wojny z terroryzmem”? Podział państwa? Kolejna już próba jego odbudowy (tym razem bardziej inkluzywna)? Wszystkie te scenariusze – jakkolwiek beznadziejne – i tak wydają się bardziej prawdopodobne niż rozbicie dotychczasowych sojuszy (Arabia Saudyjska, Pakistan, USA), które – jak przypomina Cockburn – od początku zwiastowały, że coś takiego jak ISIS się wydarzy.
„Mądry Polak po szkodzie” – mówimy czasem. Jak widać, często stać nas – wszystkich aktualnych i byłych członków Bushowskiej koalicji – na mądrość tylko w sytuacjach beznadziejnych.
Patrick Cockburn, Państwo Islamskie, przeł. Martyna Bielik, Dom Wydawniczy PWN, Warszawa 2015
Czytaj także:
Jakub Dymek, ISIS, USA i upadek Iraku
Jakub Majmurek, Koniec Bliskiego Wschodu, jaki znamy?
Patrycja Sasnal, Irak. Rozpad państwa? [rozmowa Michała Sutowskiego]
**Dziennik Opinii nr 174/2015 (958)