Sprawa Davida Mirandy to komunikat: jesteś dziennikarzem, dysponujesz ważnymi informacjami ‒ licz się z tym, że zostaniesz potraktowany jak terrorysta.
Nieczęsto przetrzymanie na londyńskim lotnisku pojedynczej osoby i skierowane wobec niej groźby funkcjonariuszy mają tak dalekosiężne konsekwencje. W końcu tego rodzaju zatrzymania zdarzają się na Wyspach codziennie. I choć niełatwo o precyzyjne statystyki dotyczące liczby osób przetrzymywanych na lotniskach lub zawróconych na granicach, to raport Obserwatorium Migracji Uniwersytetu w Oxfordzie przypomina, że samych centrów zatrzymań przy terminalach lotnisk jest na Wyspach Brytyjskich prawie 30. Większości zatrzymań dokonuje się w oparciu o precyzyjnie zdefiniowaną podstawę prawną: wjeżdżająca na teren Zjednoczonego Królestwa osoba ma nieważne dokumenty lub nie można zweryfikować jej tożsamości. W przypadku Davida Mirandy było inaczej. Ujawniony właśnie dokument, na podstawie którego zatrzymano Brazylijczyka, mówi o zatrzymaniach coś zupełnie nowego: jesteś dziennikarzem, masz w swoim posiadaniu ważne informacje ‒ licz się z tym, że zostaniesz potraktowany jak terrorysta. Trwająca sądowa i dziennikarska walka z taką interpretacją prawa jest bezpośrednim skutkiem zatrzymania Mirandy.
Ale w tej sprawie chodzi o coś jeszcze: rozszerzającą się i coraz mniej precyzyjną definicję terroru.
Dlaczego to właśnie zatrzymanie Mirandy ustanowiło precedens? 28-letni Brazylijczyk jest życiowym partnerem i współpracownikiem Glena Greenwalda, amerykańskiego dziennikarza, którego nazwisko w trakcie krótkiej współpracy z brytyjskim „Guardianem” stało się niemalże synonimem walki z rządową obsesją szpiegowania, zarówno amerykańską, jak i brytyjską. Greenwald w ciągu ostatnich lat konsekwentnie wydobywał na jaw nadużycia rządów obu tych państw ‒ korzystając z materiałów, jakie, podobno jako jedyny, otrzymał od przebywającego obecnie w Rosji na prawach azylu Edwarda Snowdena. To właśnie posiadanie zaszyfrowanych dokumentów, określanych ogólnikowo jako „wycieki Snowdena”, było bezpośrednią przyczyną aresztowania Mirandy, lecącego z Berlina przez Londyn do Rio de Janeiro, gdzie mieszka z Greenwaldem.
David Miranda został zatrzymany 18 sierpnia, przez 9 godzin przetrzymywano go na lotnisku, gdzie ‒ jak relacjonował ‒ przesłuchiwało go sześciu agentów, domagając się, pod groźbą więzienia, haseł dostępu do komputera, telefonu i wreszcie zaszyfrowanych dysków. Dwa pierwsze mógł udostępnić, ale i tak postanowiono mu skonfiskować wszelkie urządzenia elektroniczne. Trzeciego nie, bo dokumenty nie były zabezpieczone kilkuznakowym kodem, jak login do poczty ‒ ale raczej skomplikowanym kluczem dostępnym tylko odbiorcy plików, prawdopodobnie Greenwaldowi. A Miranda w tej konkretnej sytuacji, w układzie, do którego należałoby dopisać jeszcze mieszkającą w Berlinie brazylijską dokumentalistkę Laurę Poitras, pełnił raczej rolę kuriera lub powiernika.
Wypuszczony bez postawionych zarzutów Miranda doleciał do Brazylii i odpowiedział pismem do Home Office, w którym domaga się uznania przetrzymania za bezprawne i naruszające postanowienia Europejskiej Konwencji Praw Człowieka. Żąda także zwrotu skonfiskowanych urządzeń i przedstawienia podstaw zatrzymania i przesłuchiwania według zasad zapisanych w niesławnym siódmym załączniku do ustawy Terrorist Act of 2000. Ustawy, która postała w celu umożliwienia przetrzymywania osób „popełniających, (…) zlecających, przygotowujących lub prowokujących akty terroru”.
List do brytyjskich służb i policji wysłany przez kancelarię prawną Mirandy można odczytywać jako pytanie, czy jej klient aby na pewno jest podejrzany o terroryzm, a nawet jeśli tak ‒ to dlaczego brytyjskie służby łamią własne prawo zobowiązujące je do zwrotu skonfiskowanych przedmiotów w ciągu 7 dni i podania powodu, dla którego zatrzymuje się osobę jedynie przelatującą przez brytyjskie lotnisko, a nie ‒ jak oryginalnie przewidywała ustawa ‒ wkraczającą na teren Wielkiej Brytanii.
Służby na pytania Mirandy odpowiedziały, ale w sposób, który nie odnosi się bezpośrednio do przypadku z 18 sierpnia, ale do dziennikarstwa, dokumentalistyki i działalności na rzecz przejrzystości ‒ zrównując je z terroryzmem.
W dokumentach brytyjskiej policji, które wpłynęły do sądu, możemy przeczytać: „W naszej ocenie Miranda świadomie przewoził materiały, których upublicznienie naraziłoby ludzkie życie. Dodatkowo ujawnienie [materiałów] lub groźba ujawnienia były planowane z zamiarem wywarcia wpływu na rząd i w celu osiągnięcia lub promowania ideologicznego lub politycznego celu. Jako takie działanie to mieści się w definicji terroryzmu i z tego powodu żądamy przesłuchania w trybie przewidzianym w załączniku 7”.
Wiele można o tej ocenie powiedzieć, ale na pewno nie to, że jest przejrzysta i skonstruowana według standardów prawa. Już sam Terrorist Act i załącznik 7 budzą wiele kontrowersji z powodu szerokiej definicji terroryzmu i niemalże nieograniczonych uprawnień, jakie dają służbom. O przesłuchiwanych i zatrzymywanych nie mówi się w tym akcie jako o „podejrzanych” i „oskarżonych”, bo podejrzanym należy powiedzieć, o co się ich podejrzewa, a oskarżonym ‒ za jakie przestępstwo odpowiadają. Domniemanych terrorystów, wśród nich także Mirandę, po prostu się przesłuchuje, konfiskuje komputery i wydala z kraju. Na to właśnie pozwala status terrorystów „domniemanych”.
Stanowisko mówiące, że „przewożenie materiałów i groźba ich upublicznienia” jest równoznaczne z terroryzmem, nie tylko nie pomaga w skutecznej walce z faktycznymi terrorystami, ale jest kolejnym krokiem rozszerzającym definicję terroryzmu wobec i tak drakońskiego Terrorist Act.
Także w tym sensie, że jeszcze bardziej rozcieńcza prawo, które z zasady powinno być jak najbardziej precyzyjne ‒ ponieważ zakłada pozbawienie, choćby czasowe, konstytucyjnych wolności obywateli.
Mnożą się pytania, które należałoby postawić po przedstawieniu tej interpretacji terroryzmu i dziennikarstwa. Czym są informacje, „których upublicznienie naraziłoby ludzkie życie”? Jak wiemy ‒ nie tylko dzięki Chelsea Manning ‒ żołnierze koalicji w Iraku i Afganistanie obchodzą się z wojskowymi informacjami mniej ostrożnie niż z hasłem do prywatnego Iphone’a. A nie zdarzyło się jeszcze, by któregokolwiek skazano za terroryzm. Czym jest „przewożenie informacji” w epoce, w której załadowanie dysku pełnego danych do sieci trwa krócej niż lot z Londynu do Rio? Komputer Mirandy został skonfiskowany, jak gdyby dane z twardych dysków mogły podróżować jedynie samolotem, a przecież Barrett Brown stoi przed wyrokiem więzienia za wklejenie linka przez kanał czatowy. I, co być może najważniejsze, czy upublicznienie informacji „z zamiarem wywarcia wpływu na rząd” powinno być traktowane jako terroryzm? Bo jeśli tak, to już dziś powinno się zamknąć wszystkie brytyjskie dzienniki.
Jak to ocenić?
Dotychczasowa praktyka opierała się na wierze w zdolność rządów i agencji bezpieczeństwa do oceny zagrożenia. Ufano, że jest ktoś, kto potrafi trafnie ustalić, czym jest bezpieczeństwo narodowe, a czym ‒ na przykład ‒ nieposłuszeństwo obywatelskie.
Zakładano, że ludzie z wieloletnim doświadczeniem w służbach i wywiadach będą w stanie odróżnić tykającą w walizce bombę od budzika. Dziś wiemy, że nie potrafią. Źle skonstruowane definicje, dowolnie interpretowane prawo i przede wszystkim nadmiar złej woli trwale uszkodziły zdolność odróżniania. Dobitnie pokazały to wycieki w sprawie masowej inwigilacji, które w kręgach rządowych nie zostały uznane za obnażenie paranoidalnej logiki „wojny z terrorem”, ale za powód do jej rozszerzenia.
Ale jak oczekiwać, że te różnice będą widoczne dla kogoś, kto nie odróżnia dziennikarza od terrorysty?
Czytaj także:
Jakub Majmurek, Rozum z laptopem