Jak dotąd Stany Zjednoczone uniknęły cięć budżetowych. Jednak zanosi się na to, że ta sytuacja niedługo może ulec zmianie.
Co się stanie, jeśli Europa i Stany Zjednoczone uspójnią swoją politykę gospodarczą? Co będzie, jeśli połączą te ich aspekty, które w obu przypadkach przyniosły najgorsze skutki, tzn. europejską politykę cięć budżetowych z amerykańską obniżką dochodów pracowników? Biorąc pod uwagę polityczne realia po obu stronach Atlantyku, to jak najbardziej możliwe.
Jak dotąd USA uniknęły cięć budżetowych, które wepchnęły dużą część Europy w stan recesji. Oczekiwany wzrost po tej stronie Wielkiej Wody wynosi około 2,4 procenta. Miejsca pracy zaczynają powstawać na nowo, choć strasznie powoli.
Potężna fala cięć budżetowych może nadejść już w ciągu sześciu miesięcy. Pozapartyjne Biuro Budżetowe Kongresu ostrzegło w zeszłym tygodniu, że jeśli Bushowskie ulgi podatkowe wygasną zgodnie z planem na początku roku 2013, a zarazem automatycznie obowiązywać zaczną cięcia budżetowe na wysokość 100 miliardów dolarów (będące warunkiem uzgodnionego przez Demokratów i Republikanów w sierpniu zeszłego roku podniesienia progu zadłużenia publicznego), USA wpadną w recesję w pierwszej połowie przyszłego roku.
Nawet jeśli te posunięcia miały zredukować łączny dług publiczny, recesja zwiększy jego wielkość w stosunku do PKB – czyniąc złą sytuację jeszcze gorszą. Na tym właśnie polega pułapka cięć, w którą wpadła obecnie spora część Europy.
W tym samym czasie płace realne w USA wciąż spadają. Nowy „World Outlook” opublikowany w zeszły piątek przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy wskazuje, że choć w ciągu trzech lat od najgłębszego dołka kryzysu w roku 2009 całkowity dochód narodowy w większości krajów Europy i w Stanach Zjednoczonych odbił się w górę, to jednak udział dochodu narodowego, który trafia do pracowników, gwałtownie spadł w USA, podczas gdy w Europie wzrósł.
Tendencja ta jest jeszcze bardziej uderzająca, jeśli mierzyć ją od początku recesji. Kiedy kryzys się zaczynał, zyski spadały szybciej niż zarobki pracowników, ponieważ firmy niechętnie zwalniały pracowników, a nie mogły po prostu obniżyć płac ze względu na umowy zbiorowe bądź groźbę uzwiązkowienia.
Wciąż tak się dzieje w Europie, dzięki silniejszym związkom i regulacjom rynku pracy. Nie jest to jednak regułą w USA. Od początku recesji udział zysków przedsiębiorstw w całkowitym dochodzie narodowym USA rósł, podczas gdy udział dochodów pracowników leciał w dół. Zyski w sektorze przedsiębiorstw w USA są dziś najwyższe od 45 lat.
Amerykańscy pracownicy byli skłonni ustalić pensje na niższym poziomie po to, żeby utrzymać dawne miejsca pracy, bądź zabezpieczyć stworzenie nowych. W tym samym czasie amerykańskie korporacje, chcąc zwiększyć swoje zyski, dokonywały bardziej agresywnego outsourcingu za granicę, zastępowały zatrudnienie etatowe pracą na umowach zleconych i czasowych, a pracowników – komputerami i oprogramowaniem.
Udział pracowników w całkowitym dochodzie obejmuje zarobki menadżerów i ludzi wolnych zawodów, jak również pozapłacowe dochody dyrektorów generalnych spółek i finansistów, otrzymujących zyski z kapitału, a „wyrównania” w papierach wartościowych.
Poszerzający się rozdźwięk pomiędzy kosmicznymi pakietami wyrównawczymi tych ostatnich a zarobkami większości pozostałych Amerykanów pokazuje, dlaczego mediana płac spada, jeśli wziąć pod uwagę inflację, i to bez względu na gospodarczy wzrost i tworzenie nowych miejsc pracy.
Tendencja ta jest tym bardziej zauważalna, jeśli wziąć pod uwagę, że część dochodu narodowego trafiająca do pracowników była w USA znacznie większa niż w Europie, ponieważ Amerykanie zmuszeni są kupować to, co większość Europejczyków otrzymuje za darmo – jak choćby edukację uniwersytecką czy opiekę zdrowotną.
Dwanaście lat temu, według MFW, 64 procent dochodu narodowego USA trafiało do pracowników – w Europie było to 56 procent. Dziś te wielkości zaczynają się do siebie zbliżać – w USA 58 procent, w Europie 57. Realia polityczne w Europie mogą jednak popychać decydentów w tym samym kierunku. Kanclerz Angela Merkel zaczęła wreszcie mówić o stymulowaniu wzrostu. W sytuacji coraz większej presji na swoim własnym podwórku chyba zaakceptowała potrzebę uzupełnienia unijnego traktatu dotyczącego dyscypliny fiskalnej właśnie o instrumenty wspierania wzrostu.
Pani Merkel i jej konserwatywni sojusznicy nie odstąpili jednak od „ekonomii cięć”. Wciąż odmawiają wspierania wzrostu za pomocą zwiększenia wydatków, upierając się, że to tylko pogorszyłoby europejskie problemy z zadłużeniem. Zamiast tego, pragną stymulować wzrost poprzez „reformy strukturalne”, przez które najprawdopodobniej rozumieją stworzenie firmom większego pola manewru do zwalniania pracowników, ułatwienia w kwestii zlecania pracy ludziom zatrudnionym na zlecenie i ogólnie ograniczenie regulacji.
To oczywiście oznacza model amerykański – napędzający zyski przedsiębiorstw przy jednoczesnym dławieniu płac. Jeśli Europa miałaby zmierzać w stronę reform strukturalnych, które stworzyłyby rynek pracy podobny do amerykańskiego, kontynuując jednocześnie cięcia budżetowe, a zarazem Ameryka dokonałaby cięć poprzez obniżanie zatrudnienia przez amerykańskie korporacje – po obu stronach możemy uzyskać te same rezultaty. Płace realne spadną, zmniejszy się poczucie ekonomicznego bezpieczeństwa, a usługi publiczne zostaną okrojone. Nie da się tego utrzymać na dłuższą metę – ani gospodarczo, ani politycznie.
przeł. Michał Sutowski
Robert Reich – ekonomista, profesor Public Policy na uniwersytecie w Berkeley, były sekretarz pracy w gabinecie prezydenta USA Billa Clintona. Magazyn „Time” uznał go za jednego z najbardziej efektywnych członków amerykańskiego rządu w XX wieku.