Zmiana systemu wyborczego? Publiczne finansowanie partii? Demokracja deliberacyjna? Panele obywatelskie? Co może uratować amerykańską demokrację?
Jak wygrać mimo przegranej
System wyborczy w Stanach Zjednoczonych jest intrygujący – wybory prezydenta kraju może wygrać osoba, która otrzymała mniejszą liczbę głosów. W listopadowych wyborach Hillary Clinton zdobyła ich 47,75%, tymczasem Donald Trump 47,30%. To jednak nie kandydatka Demokratów zostanie prezydentem, ale kandydat Republikanów. Nie jest to pierwszy tego typu przypadek. W historii Stanów Zjednoczonych już pięć razy zdarzyło się, że prezydentem zostawała osoba, która otrzymała mniej głosów. Ostatnim razem w 2000 roku, gdy większość głosów zdobył Al Gore, a prezydentem został George W. Bush.
Dzieje się tak, bo Amerykanie i Amerykanki nie głosują na prezydenta w sposób bezpośredni. Wybierają elektorów, którzy następnie dokonują wyboru spośród kandydatów i kandydatek na urząd prezydenta. Skąd taki pomysł? Część uczestników Konwencji Konstytucyjnej w Filadelfii w 1787 roku obawiała się głosowania powszechnego. Brano je pod uwagę, jednak nie zyskało ono wystarczającego poparcia. Delegat z Północnej Karoliny stwierdził wówczas, że przy głosowaniu powszechnym – zakładając, że obywatele głosowaliby na kandydata ze swojego stanu – Pensylwania czy Nowy Jork mogłyby wybrać na prezydenta państwa swojego pretendenta. Przy takim sposobie głosowania głosy wyborców z Karoliny Północnej miałyby mniejszą siłę, bo znaczną część ludności stanowili tam niewolnicy, którym nie chciano przyznać prawa głosu.
Rozważano także wybór przez parlament, jednak tu pojawiły się obawy, że wówczas głowa państwa byłaby od niego zależna. Dlatego pojawiła się propozycja, by prezydenta wybierali specjalnie w tym celu wyłonieni elektorzy. Ich liczba miałaby uwzględniać wielkość populacji każdego ze stanów. Dzięki takiemu rozwiązaniu siła głosów Południa byłaby duża, mimo że czarni niewolnicy nadal nie braliby udziału w wyborach. Pomysł z elektorami zyskał akceptację Konwencji i został wpisany do Konstytucji USA. I tak Amerykanie i Amerykanki od ponad dwustu lat męczą się z Kolegium Elektorów, choć wyniki sondażu przeprowadzonego jeszcze w 1981 roku pokazują, że jego likwidację popierało 75% respondentów. W historii Stanów Zjednoczonych było już wiele prób zlikwidowania Kolegium, jednak żadna z nich nie zakończyła się powodzeniem.
Człowiek głosuje, system głosy nosi
Wyniki wyborów w Stanach Zjednoczonych pokazują, jak ogromne znaczenie ma sam system wyborczy – a nie tylko spoty telewizyjne, programy wyborcze, debaty czy wystąpienia kandydatów i kandydatek. Metoda głosowania, podział na okręgi, mechanizm finansowania kampanii czy równy dostęp kandydatów i kandydatek do mediów to kwestie zupełnie podstawowe.
Mogłoby się wydawać, że jeżeli w danym stanie część głosów zdobywa Hillary Clinton, a część Donald Trump, to część głosów elektorskich przypada dla niej, a część dla niego. Tymczasem prawie wszystkie stany – oprócz dwóch – stosują zasadę, że zwycięzca bierze wszystko. Dla przykładu, w stanie Kolorado Hillary Clinton zdobyła 46,91% głosów, a Donald Trump 44,80%. Pomimo tak niewielkiej różnicy wszystkie dziewięć głosów elektorskich przypadło Clinton, a kandydat Republikanów został z niczym. I w drugą stronę – w stanie Michigan Trump zdobył poparcie 47,60% wyborców, a Clinton 47,33%. Różnica była minimalna, jednak to on zdobył wszystkie 16 głosów elektorskich, a kandydatka Demokratów zero.
W tym roku o stanowisko prezydenta USA ubiegało się sześć osób. Jak wielu z was słyszało o pozostałych kandydatach i kandydatce?
W tym roku o stanowisko prezydenta USA ubiegało się sześć osób. Jak wielu z was słyszało o pozostałych kandydatach i kandydatce? Organizowanie debat telewizyjnych z udziałem jedynie dwojga z nich jest znaczącym naruszeniem demokratycznego charakteru wyborów. Nie ma znaczenia, że ich szanse na wygraną są niewielkie. Ich program nie jest gorszy, a umiejętnościami i doświadczeniem dorównują przedstawicielom Demokratów i Republikanów. Ich szanse są mniejsze, bo tak został zaprojektowany system.
Kampania wyborcza w USA jest niezwykle kosztowna, a wydatki na nią poszczególnych kandydatów sięgają setek milionów dolarów. Nie jest ona jednak finansowana z budżetu państwa. Potrzebne są środki od prywatnych darczyńców, którzy po wyborach zgłaszają się do wybranego prezydenta z pomysłami na zmiany w prawie. Jest to jeden z powodów, dla których współczesne Stany Zjednoczone zostały zaklasyfikowane przez badaczy jako oligarchia. Co więcej, w USA kampanie wyborcze mogą być bez ograniczeń finansowane przez firmy, i to nawet międzynarodowe. Zmiana tego stanu rzeczy była jednym z głównych postulatów ruchu Occupy Wall Street.
Wyniki wyborów w USA byłyby inne, gdyby zastosowano w nich zasady obowiązujące chociażby w Polsce. Ani Hillary Clinton, ani Donald Trump nie zdobyli bowiem połowy głosów. W takiej sytuacji mielibyśmy w Polsce drugą turę, z udziałem dwójki kandydatów.
Tymczasem w USA to już koniec. Witaj Donaldzie, żegnaj Hillary.
Ciekawą analizę przeprowadził Peter Emerson z The de Borda Insitute w Irlandii Północnej. Gdyby w wyborach startowała tylko ta dwójka, to nawet gdybyśmy pozostawili Kolegium Elektorów i obecne zasady liczenia głosów, Hillary Clinton zdobyłaby zdecydowaną większość głosów elektorskich – nawet 308, a Donaldowi Trumpowi przypadłoby ich wówczas tylko 230.
Wynik głosowania byłby również bardziej precyzyjny, gdyby zastosować głosowanie preferencyjne, w ramach którego wskazuje się kandydatów i kandydatki w kolejności swoich sympatii – 1, 2, 3 itd. Dzięki temu nie trzeba się martwić o to, że głos się zmarnuje, a obliczając wynik, można wybrać osobę, co do której jest w społeczeństwie największy konsensus. Służy do tego na przykład metoda Bordy. Głosowanie preferencyjne powoli zyskuje na świecie na popularności, także w USA. Przy okazji wyborów prezydenckich organizowanych było wiele lokalnych referendów. Zamiast głosowania jednym krzyżykiem powyższą metodę postanowili wprowadzić u siebie obywatele i obywatelki stanu Maine.
Grecka alternatywa
Nawet jednak najlepiej przygotowany system wyborczy nie zapewnia świadomego głosowania i przemyślenia przez obywateli wizji rozwoju kraju. Nie eliminuje także myślenia polityków jedynie w kontekście kampanii. Jak zauważa David Van Reybrouck, autor książki Against Elections, wybory niekoniecznie są dobre dla demokracji . Skoro więc nie one, to co pozostaje? Jest jeszcze jedna demokratyczna opcja, przetestowana już w starożytnych Atenach – losowanie obywateli i obywatelek do udziału w zgromadzeniach, czyli panele obywatelskie.
Oczywiście, potrzebujemy osób, które będą na co dzień zajmowały się sprawami państwa czy lokalnych społeczności. Zatrudnienie burmistrzów czy ministrów to istotna kwestia. Powinno się to jednak wiązać z rozmową kwalifikacyjną i z debatą dotyczącą priorytetów polityki. A tego nie robi się dziś w wyborach powszechnych.
Przykładem tego, jak mogłyby wyglądać wybory w ramach demokracji deliberacyjnej, jest sposób wyłonienia kandydata na burmistrza miasta Marousi w Grecji, spośród członków i członkiń partii PASOK. Wylosowano w tym celu grupę 160 mieszkańców i mieszkanek Marousi, z uwzględnieniem kryteriów demograficznych, organizując panel obywatelski. Jego uczestnicy i uczestniczki mieli okazję poznać osobiście kandydatów i kandydatki na burmistrza, a także porozmawiać o istotnych dla miasta sprawach w aż 19 obszarach. Jak się okazało, przeprowadzone w ten sposób prawybory wygrał kandydat, który był najmniej znany ze wszystkich.
Wyobraźmy teraz sobie, że losowo wyłoniona grupa tysiąca Amerykanów i Amerykanek spotyka się, by ustalić, jakie są najważniejsze sprawy dla ich kraju, a następnie rozmawia o tym ze wszystkimi kandydatami i kandydatkami na prezydenta, przepytując ich przez wiele dni na wszystkie strony. Bardzo byłbym ciekaw wyniku tak przeprowadzonych wyborów i tego, kto wyszedłby z nich zwycięsko.
Czytaj także:
Wszystkie nasze komentarze wyborów w USA w jednym miejscu: Graff, Grudzińska-Graff, Sutowski, Warufakis i inni
**Dziennik Opinii nr 331/2016 (1531)