Świat

Masakra w Buczy to ostrzeżenie na przyszłość

W oczach opinii publicznej XIX-wiecznej Europy podboje kolonialne zawsze były starciem cywilizowanego imperium z niewdzięcznymi dzikusami. Dziś w Ukrainie Rosja widzi siebie tak samo. Masakra w Buczy nie stanowi upiornego podzwonnego dla upadającego imperium, ale może być zapowiedzią przyszłości.

Kilka lat po II wojnie światowej niemiecki filozof Theodor W. Adorno napisał słynne zdanie, że po Auschwitz nie można już tworzyć poezji. Zdjęcia z miejsc rosyjskich masakr w Buczy i Irpieniu zmuszają do przywołania słów współautora głośnej Dialektyki oświecenia. Tym razem jesteśmy jednak bogatsi o doświadczenie masowej przemocy, a także historię literatury po Auschwitz. Czy obie te rzeczy podważają wagę słów Adorna? Nie do końca.

Niemieckiemu filozofowi nie chodziło dosłownie o możliwość pisania wierszy po odkryciu horrorów Holokaustu – z którymi zresztą zawsze zestawiał on horror Hiroszimy. Zagłada miała raczej zmienić wszystko w naszym sposobie myślenia o europejskiej kulturze, jej historii, ideałach i przyszłości. Dziś wiele osób w podobnym tonie zdaje się oceniać zbrodnie popełnione przez armię rosyjską w Ukrainie. Z pewnością jest to słuszne podejście. Moralne oburzenie, odraza i potępienie, to zdecydowanie za mało w momencie, gdy niemal na naszych oczach dokonuje się masakra. Jej oceny nie można pozostawić jedynie śledczym, bo skazanie winnych, o ile kiedykolwiek do niego dojdzie, nie zatrzyma tego, co dzieje się dziś, i niekoniecznie zapobiegnie powtórce w przyszłości. Wyroki sądów ukraińskich, międzynarodowych czy może nawet rosyjskich nie zwolnią nas z obowiązku zmierzenia się z historycznymi i strukturalnymi źródłami trwających wciąż zbrodni.

Bucza jako mord założycielski [rozmowa]

Wśród reakcji na Buczę dominują dwa zasadnicze sposoby interpretacji. Pierwszy wskazuje na podobieństwo do innych masowych zbrodni w ostatnich dekadach. Bucza przywołuje skojarzenia z Rwandą, eksterminacją ludu Rohingja w Birmie czy z oblężeniem syryjskiego Aleppo – a zestawienie to skłania do refleksji nad wszechobecnością i banalnością zła. Widzimy, że historia uczy nas jedynie tego, że jeszcze nigdy nikogo niczego nie nauczyła, a hasło „nigdy więcej” jest najczęściej łamanym zobowiązaniem moralnym ludzkości.

Inne spojrzenie wskazuje na wyjątkowość tego, co dzieje się w Ukrainie. Zbrodnie rosyjskie nie dadzą się porównać z innymi, bo wyrosły na zupełnie odmiennym gruncie. Zarówno historycznie, jak i kulturowo mają swoją nieredukowalną specyfikę.

Co się stało w Buczy?

Każde z tych podejść jest na swój sposób słuszne, ale koniec końców obu powinniśmy unikać. Pierwsze słusznie uniwersalizuje zbrodnię w Buczy, ale zarazem nieintencjonalnie rozwadnia odpowiedzialność bezpośrednich sprawców, wskazując, że takie masakry nie są ani szczególnie wyjątkowe, ani szczególnie rzadkie. Czyni ją wynikiem moralnej skazy natury ludzkiej, a zatem symptomem czegoś nie do uniknięcia. W jakimś sensie to chciał powiedzieć papież Franciszek, sugerując, że wszyscy jesteśmy dziś winni.

Drugie podejście robi z Buczy absolutny wyjątek, coś anormalnego. Usiłując ustalić sprawców, sugeruje, że nie da się tej zbrodni wytłumaczyć i zrozumieć inaczej, niż szukając jej źródeł w osobliwościach rosyjskiej kultury, naturze rosyjskiej władzy i patologiach rosyjskiego społeczeństwa, z którego wywodzą się sprawcy mordów, grabieży i gwałtów. Internet i media pełne są podobnych twierdzeń. Składają się one z mieszanki orientalistycznych fantazji o azjatyckim okrucieństwie i wschodnim barbarzyństwie, a ich wątpliwą wartość dobrze ilustruje fakt, że w polskiej kulturze – szczególnie w jej „kresowym” wydaniu, od Sienkiewicza po Smarzowskiego – podobnie opisuje się Ukraińców.

Pozornie te podejścia się wykluczają, ale paradoksalnie oba przynoszą ten sam efekt. W obu przypadkach jedyne, co możemy zrobić, to rozłożyć ręce – natura ludzka czy natura Rosji, obie pozostają równie niezmienne i odporne na naszą interwencję. Dlatego wydaje się, że wybór między tymi podejściami byłby najgorszą możliwą reakcją na ludobójcze działania Rosjan w Ukrainie. Poza wszystkim dlatego, że obie opcje pozostawiają nam jedynie moralne oburzenie i konieczność pamiętania oraz ewentualnego pociągnięcia winnych do odpowiedzialności. Tymczasem potrzeba dziś czegoś znacznie więcej, a mianowicie uchwycenia znaczenia tych zbrodni. Jakkolwiek brzmi to przerażająco, ich znaczenie jest kluczem do towarzyszącego im kontekstu politycznego, a jedynie ustalając jedno i drugie, możemy skutecznie przeciwstawić się eksterminacyjnym praktykom rosyjskiej armii w przyszłości.

Słowo klucz

Otóż ani natura ludzka, ani rosyjska dusza, ale coś mniej abstrakcyjnego i bardziej historycznego zarazem będzie tu słowem kluczem. Tym słowem jest kolonializm. W istocie bowiem wojna, którą Rosja narzuciła Ukrainie, jest próbą rekolonizacji tego kraju, a popełniane w jej trakcie zbrodnie wpisują się w długą historię kolonializmu. Warto w tym miejscu przypomnieć, że od końca XVI wieku Rosja zajmowała w niej poczesne miejsce. Na tle kolonializmu zachodnioeuropejskiego rosyjska odmiana miała swoją specyfikę. Wiązała się z podbojem i przyłączaniem ziem krajów sąsiednich, osadnictwem ludności metropolii na terenach zdobytych i rugowaniem lub eksterminacją „tubylców”. W tym sensie przypominała kolonizację ziem ukraińskich przez polską szlachtę po Unii Lubelskiej.

Inaczej niż w Rzeczypospolitej kluczową rolę w rosyjskim projekcie kolonialnym odgrywała jednak armia i administracja państwowa. To różniło Rosję także od innych mocarstw, a może raczej od niektórych z ich przedsięwzięć kolonialnych. Bo o ile rosyjska kolonizacja nie przypominała działań Kompanii Wschodnioindyjskiej w XVIII-wiecznym Bengalu, o tyle już z kolonizacją Ameryki Północnej w XVIII wieku i zdobywaniem „Dzikiego Zachodu” sto lat później miała sporo punktów stycznych.

Ostolski: Rosję Putina wyhodowało szacowne centrum zachodnioeuropejskiej polityki

Z pewnością zaś od strony militarnej podboje imperialne Moskwy przebiegały wedle wzorców bliskich angielskiej pacyfikacji Irlandii przez Armię Nowego Wzoru Cromwella w latach 1649–1653 i francuskiemu podbojowi Algierii w latach 1830–1848. Za obiema tymi operacjami stała ekonomia polityczna – chęć przejęcia ziemi, proletaryzacji i/lub zniewolenia lokalnej populacji oraz osadzenia na podbitych terenach nadwyżek własnej ludności. W obu przypadkach podjęte środki miały charakter eksterminacyjny. Anglicy w niespełna pięć lat zabili ponad pół miliona mieszkańców Irlandii, Francuzi przez dwie dekady wymordowali ponad 300 tys. Algierczyków.

W trakcie francuskiego podboju Algierii Rosja prowadziła swoją wojnę kaukaską zakończoną dopiero w latach 60. XIX wieku. Walki, które objęły m.in. Czerkiesję, Dagestan i Czeczenię, toczyły się wedle wzorca analogicznego do działań w Algierii. W obydwu przypadkach bilans był przerażający – w Czerkiesji wojna przekształciła się w ludobójstwo, w którym zginęło 200 tys. osób, pół miliona deportowano do Imperium Osmańskiego, a około połowy tej liczby w głąb Rosji. Dziś w Ukrainie Rosjanie nie osiągnęli takiego rozmachu, ale warto przywołać to klasyczne kolonialne ludobójstwo, jeśli chcemy poznać historyczne źródła nie tylko pogardy dla życia ludności cywilnej, ale także działań takich jak przymusowa ewakuacja w głąb Rosji prawie 150 tys. osób z terenów ukraińskich zajętych przez agresorów.

Rosyjski żandarm Europy

Co ciekawe, Rosja realizowała tę wczesną wersję „operacji specjalnej” na Kaukazie nie jako wschodnia despotia brodatych bojarów, ale jako żandarm i gwarant europejskiego ładu politycznego ustalonego na kongresie wiedeńskim w 1815 roku. Jako taka była wówczas przedmiotem bezlitosnej krytyki ze strony paru ekstremistów politycznych w rodzaju Karola Marksa, ale przygniatająca większość poważnej europejskiej opinii kibicowała imperium w jego wojnach z dzikusami.

Historia rozbiorów Rzeczypospolitej i szlacheckich powstań w XIX wieku dostarcza całkiem sporo dowodów, że w owym czasie Imperium Romanowów nie tylko aspirowało do europejskich standardów, ale pod pewnym względem stanowiło ich istotne wcielenie, w przeciwieństwie do widzianej z Zachodu jako coraz bardziej orientalna Rzeczypospolitej.

Świetnie uchwycił to Juliusz Machulski w niesłusznie zapomnianym filmie Szwadron. Opowieść o oddziale rosyjskich dragonów tłumiących powstanie styczniowe dobrze ukazuje tę wypieraną dziś zachodniość imperium w czasach liberalnego cara Aleksandra II. Efektowne mundury tytułowego szwadronu kontrastują z – na poły cywilnymi, po trochu chłopskimi – ubraniami powstańców, niczym wygląd amerykańskiej piechoty morskiej w zestawieniu z talibami. Cywilizowani oficerowie rosyjskich dragonów prowadzą towarzyską konwersację po francusku, czytają po niemiecku, czarują dobrymi manierami. Dzielą swój czas między nieco wymuszonymi obiadami w szlacheckich dworach a walką z oddziałami obdartych radykałów politycznych przemieszanych z grupami religijnych fanatyków.

Machulski wydobył tu mało popularną prawdę o tym, że polskie powstania były w oczach większej części opinii XIX-wiecznej Europy niczym innym jak starciem niewdzięcznych dzikusów z cywilizowanym imperium. Nie tylko ówczesna Rosja uważała się za centrum cywilizacji i Trzeci Rzym. Widziała ją tak Europa. Zrozumie to z łatwością każdy, kto zna wyrafinowaną estetycznie, a zarazem dość przerażającą afirmację jej potęgi ukazaną w filmie Aleksandra Sokurowa Rosyjska arka (akurat ten film polecam obejrzeć przed zbojkotowaniem, bo choć jest niemy i stanowczo za długi, to aż nadto mówi o naturze imperialnego projektu rosyjskiego i współczesnej nim fascynacji podzielanej przez sporą część tzw. liberalnej inteligencji w Rosji).

Otóż dziś w Ukrainie Rosja widzi siebie tak samo, a rosnące w siłę zachodnie ugrupowania prawicy nacjonalistycznej solidaryzują się z nią tak, jak czyniły to domy panujące w Paryżu, Wiedniu czy Londynie w pierwszej połowie XIX wieku.

Geografia przemocy kolonialnej

Przy okazji porównania z wojną algierską istotne jest także pewne nawiązanie ideologiczne. Podbój Algierii miał miejsce w czasach, gdy konflikty w Europie usiłowano prowadzić wedle bardziej cywilizowanych reguł. Jakkolwiek nie znaczyło to zbyt wiele, to bardzo charakterystyczne, że wojnę w kolonii oficjalnie i z całą premedytacją wyjęto spod wszelkich praw, a jej celem uczyniono eksterminację cywilnego zaplecza przeciwnika. Stało się to za sprawą rekomendacji zawartych w raporcie przygotowanym przez znanego liberalnego myśliciela i deputowanego Alexisa de Toqueville.

Wprawdzie raport parlamentarny w dużej mierze dostarczał jedynie legitymizacji działaniom prowadzonym od kilkunastu lat, ale zastosowano w nim kluczową dla europejskiego kolonializmu geografię. Polegała ona na rozróżnieniu dwóch rodzajów terytoriów. Po pierwsze ziem metropolii, gdzie obowiązywały prawa chroniące własność, a także podmiotowość polityczną męskich właścicieli, po drugie obszarów kolonialnych, gdzie lokalnej ludności odmówiono wszelkich praw niezależnie od płci i stanu posiadania. Tę zasadę wcielano w życie w kolejnych wojnach kolonialnych, których właśnie z tego powodu często nie nazywa się wojnami, ale „wyprawami” lub bardziej nowocześnie „ekspedycjami” (a oddziały je przeprowadzające korpusami ekspedycyjnymi).

Kłamstwa w majestacie

czytaj także

Kłamstwa w majestacie

George Monbiot

Cywilizująca się pod wpływem ruchów robotniczych Europa chętnie sięgała do eufemizmów, by skuteczniej wyprzeć postępującą brutalizację jej polityki w koloniach. Używając współczesnego określenia, prowadzono wówczas bardzo skuteczną akcję dezinformacji. Bazowała ona na założeniu, że okrucieństwa stają się mniej okrutne, gdy nadać im neutralną nazwę. Są się jeszcze mniejszym problemem, jeśli ich ofiarom nie przysługuje ten status co nam, a ich obcość wiąże się z niezbywalnymi rzekomo cechami tożsamości – rasowej, religijnej czy kulturowej. Nic dziwnego, że w naszej europocentrycznej pamięci wciąż pokutuje wiara we wspaniałe, pełne wynalazków, pokojowe czasy belle époque (przełomu XIX i XX wieku), choć dla większości populacji Ziemi były one jednym z najbardziej ponurych okresów w historii.

Wojna kolonialna zawsze stanowiła zwierciadło prawdy o postępie dokonującym się w kolonialnych metropoliach. W połowie XIX wieku ukazywała istotę projektu politycznego francuskiej burżuazji, jednym tchem głoszącej wolność rynku i wojnę totalną w Algierii. Dziś w Buczy może przejrzeć się rosyjska klasa średnia bolejąca nad odcięciem od Netflixa.

Akt oskarżenia przeciwko Federacji Rosyjskiej

Kolonializm nie wynalazł masowej przemocy, ale ją zracjonalizował, podporządkował racjonalnej celowości i ekonomii politycznej kapitalizmu. Wpisał przemoc w proces modernizacji lub niszczenia jej alternatywnych postaci, przy okazji wynajdując jej nieznane wcześniej formy – obozy koncentracyjne, nowoczesną wojnę totalną, niewolnictwo atlantyckie, rasizm strukturalny, deportacje, głód jako narzędzie dostosowania populacyjnego, zagładę całych społeczeństw. Jak zauważa Achille Mbembe w książce Polityka wrogości. Nekropolityka, „kolonie stanowią par excellence miejsca, gdzie kontrole i gwarancje porządku prawnego można zawiesić – sferę, gdzie przemoc stanu wyjątkowego ma działać na rzecz cywilizacji”.

Świat operacji specjalnych

Dziś w tę tradycję wpisują się różne „misje stabilizacyjne”, jak w Iraku czy Afganistanie, „działania antyterrorystyczne” w Palestynie czy tureckim Kurdystanie albo „operacje specjalne” – takie jak rosyjska w Ukrainie. W każdym wypadku za użytym eufemizmem kryje się brutalizacja. Wszędzie też widzimy tę samą tendencję do rozmywania granicy między działaniami wojennymi a pacyfikacją niepokornej ludności oraz między ludnością cywilną a wrogimi oddziałami. Tam gdzie trwa „operacja specjalna”, trudno jednoznacznie oddzielić cywili od wrogiego wojska, a samo wojsko zlewa się z wrogimi bojownikami lub po prostu terrorystami (albo, jak chce Mbembe, niemożliwe jest rozróżnienie między „wrogiem” a „kryminalistą”). Zwykle prowadzi to do tego, że sama ludność uznawana jest za ukrytych lub co najmniej potencjalnych terrorystów i stosownie do tego traktowana.

Najcichsza ze zbrodni wojennych

Już w pierwszych dniach wojny izraelski dziennikarz Gideon Levy zwrócił uwagę na podobieństwa rosyjskiej narracji wojennej do dyskursu produkowanego przez nacjonalistyczne elity izraelskie. W ujęciu Putina i jego ideologów aspiracje Ukrainy są nieprawomocne, bo nigdy nie istniała ona jako państwo, a jak zauważa Levy, dokładnie to samo od dawna twierdzili rządzący Izraelem o Palestynie, wyprowadzając z tego wniosek, że Palestyńczycy nie są okupowani – wszak okupowane mogą być tylko państwa – a co za tym idzie, nie chroni ich konwencja genewska. Konwencja odnosi się do narodów okupowanych, a Palestyńczycy nie są wspólnotą narodową, a jedynie arabskimi mieszkańcami terenów między Jordanem a Morzem Śródziemnym. Tak samo elity rosyjskie widzą Ukraińców – wyjęty spod prawa nie-naród, bez prawowitej państwowości. Ich także formalnie nie można okupować ani stosować do nich konwencji genewskiej.

Ten tok myślenia ma swoje konsekwencje praktyczne. Wystarczy zestawić opisy masakry w Buczy z manifestem Timofieja Siergiejcewa z RIA Nowosti. W tekście tym odnajdujemy stare kolonialne tropy, a zarazem autor zbiera w nim różne wątki rozwijane od lat na intelektualnym zapleczu reżimu putinowskiego – od pisarza Aleksandra Prochanowa przez filozofa Aleksandra Dugina, po artykuły i deklaracje samego Putina oraz tweety Dmitrija Miedwiediewa.

Nie należy ich lekceważyć, bo pozwalają one umieścić politykę Kremla zarówno w długiej tradycji rosyjskiego imperializmu, jak i w kontekście, jaki dla jego rewitalizacji tworzy koniunktura międzynarodowa naznaczona imperialnymi wojnami ostatnich dwóch dekad (Afganistan, Irak, Jemen, Donbas, Libia, Mali). Członkowie Klubu Izborskiego – założonego przez Prochanowa ultrakonserwatywnego think tanku latami lobbującego za agresją Moskwy w Ukrainie – czytają i twórczo rozwijają koncepcje zderzenia cywilizacji Samuela Huntingtona. Inspiracja ta wskazuje na wspólne źródła antagonistycznych wizji rywalizacji we współczesnym świecie.

Żeby nigdy więcej nie było za późno

Tekst Siergiejcewa kreśli strategię wykluczenia kolonizowanych z cywilizowanego uniwersum. W tym przypadku uniwersum to nosi nazwę Ruskiego Miru, ale nie powinno to zaskakiwać, bo przecież idea ludzkiego uniwersum narodziła się jako narzędzie partykularyzmu męskich białych posiadaczy i dopóki nie napotyka na opór, nieustannie wraca do swych partykularnych form. Ukraińcom odmawia się prawa do samookreślenia. Skoro zaś rzekomo nie potrafią się reprezentować, muszą być reprezentowani przez Moskwę. Ta zaś uznaje ich za nazistów.

Od islamofaszyzmu do ukrainonazizmu

Te zabiegi nie są rosyjskim wynalazkiem. Od lat 90. widzimy, jak pod wpływem koncepcji Huntingtona i neokonserwatyzmu na całym świecie rozwija się tendencja do przepisywania konfliktów z kategorii historycznych, ekonomicznych i politycznych na tożsamościowe. Różne aspekty tożsamości zostają w jej ramach upolitycznione, uznaje się je za źródło antagonizmu politycznego, a zarazem za to, co zmienia jego naturę. O ile każdy konflikt o zasoby, terytorium czy władzę polityczną ma swoją historię, a zatem podlega zmiennej trajektorii, a jego rozstrzygnięcie może zostać osiągnięte na drodze negocjacji i kompromisów, o tyle antagonizm zakorzeniony w starciu niezmiennych, pozahistorycznych tożsamości można zakończyć tylko przez zastosowanie przemocy niszczącej jedną stronę.

Klasycznym przykładem „tożsamościowego przepisania” jest koncepcja konfliktów i słabości demokracji na Bliskim Wschodzie spopularyzowana przez amerykańskich neokonserwatystów. W ujęciu takich autorów jak Bernard Lewis czy Richard Perle tamtejsze konflikty i dyktatury nie są wynikiem dziedzictwa kolonialnego, walki o ropę i szczupłe zasoby oraz ingerencji mocarstw w regionie. Ich zdaniem wynikają one ze specyfiki islamu, który rzekomo determinuje wszystkie aspekty życia tamtejszych społeczeństw. W ten sposób amerykańscy neokonserwatyści dokonali zabiegu, który można określić jako islamizację muzułmanów. W ich interpretacji prawdziwą naturą i przeznaczeniem Araba, niezależnie od jego pochodzenia, przynależności narodowej, języka, statusu i pozycji klasowej, jest być muzułmaninem, a przeznaczeniem muzułmanina jest islamizm – ideologia zagrażająca amerykańskim wartościom. Podczas wojny z terrorem sam George W. Bush poszedł jeszcze dalej i zaczął mówić o islamofaszyzmie. Koncept ten stał się dziś inspiracją dla idei ukrainonazizmu, o którym w tekście dla Nowosti pisze Siergiejcew.

Funkcją praktyczną opisanych powyżej zabiegów dyskursywnych jest dehumanizacja populacji typowanej na przedmiot imperialnej agresji, stworzenie dystansu do niej albo po prostu wyjęcie jakiejś grupy spod prawa. Właśnie ten drugi wariant obserwujemy w polityce polskiego rządu wobec uchodźców na Podlasiu. Jak zauważyła Judith Butler w książce Ramy wojny, napisanej po ujawnieniu zdjęć i filmów z amerykańskiego więzienia w irackim Abu Ghraib, w ten sposób wytwarza się życie, które nie jest godne opłakiwania i które można bezkarnie odebrać (a także torturować, lub porzucić w mroźnym lesie).

Islamofobia, czyli rasizm niekontrowersyjny

Pogląd Butler należałoby uzupełnić twierdzeniem, że to niegodne życie jest też zagrożeniem dla życia godnego naszych łez. Dlatego nie tylko bezkarnie można, ale też koniecznie należy je zniszczyć. Nic dziwnego, że ataki zbrojne na poddanych dyskursywnej islamizacji muzułmanów właściwie zawsze były prezentowane przez agresorów jako forma obrony koniecznej. Już samo istnienie muzułmańskiej ludności było traktowane jako akt agresji wobec naszych wartości, niezależnie, czy chodziło o serbskie dziedzictwo w Bośni i Kosowie, czy zachodnie wolności w Iraku i Palestynie. Dokładnie ten sam schemat odczytujemy w dyskursie wielkoruskim: Ukraińcy nie są w nim wielonarodowym, wielojęzycznym i wieloreligijnym społeczeństwem, ale synonimem nazizmu. Ukraińskość została zredukowana do nazizmu. Dlatego też denazyfikacja w ostateczności oznacza deukrainizację.

W ujęciu Putina, Prochanowa i Siergiejcewa ukraińskość stała się synonimem wrogiej organizacji politycznej, której samo istnienie stanowi zagrożenie egzystencjalne dla „trójjedynego narodu rosyjskiego”. A to pociąga za sobą dwojakie konsekwencje. Po pierwsze ten „zagrożony w swym istnieniu” naród musi się bronić. Po drugie, broniąc się, nie powinien się ograniczać prawem humanitarnym. Praktyka wojny z terrorem przyzwyczaiła nas do odmawiania praw ludzkich i jenieckich członkom wrogich organizacji i społeczności uznanych za ich bazę społeczną. Zgodnie z tą logiką każdy, kto przyznaje się do tożsamości ukraińskiej, deklaruje wrogość wobec Rosji, stanowi dla niej zagrożenie i jako taki podlega potencjalnej eliminacji. Status Ukraińca w myśli Putina i jego zaplecza w rodzaju Klubu Izborskiego równa się statusowi Palestyńczyka w optyce izraelskiej prawicy nacjonalistycznej. Od Strefy Gazy do Mariupola nie jest tak daleko, jakby się mogło wydawać.

Ostrzeżenie na przyszłość

Kolonialny charakter wojny i zbrodni rosyjskich w Ukrainie wskazuje, że w Buczy i Kramatorsku nie objawiła się jakaś archaiczna niszczycielska siła, którą da się zapędzić tam, skąd przyszła. To raczej zapowiedź przyszłości, jaką rysują nam elity globalnego kapitalizmu wraz z powrotem do rywalizacji imperiów o zasoby, monopole surowcowe i strefy wpływów. Kołem napędowym tego zjawiska jest zmierzch amerykańskiej dominacji po 11 września 2001 i wyczerpanie się neoliberalnego modelu kapitalizmu w całej serii kryzysów od 1997 po 2020 rok.

Marks i Engels nie byli pacyfistami

W debacie o przyczynach obecnej wojny i jej barbarzyńskim charakterze często pojawia się porównanie historii Rosji po 1991 roku do ewolucji Niemiec po roku 1918.  Wydaje się jednak, że to zbyt wąskie – i rosyjskocentryczne – ujęcie. W rzeczywistości pod wieloma względami współczesny świat przypomina ten w przededniu wybuchu I wojny światowej w 1914 roku, a ówczesne analizy imperializmu autorstwa Róży Luksemburg nabierają niepokojącej aktualności. Globalne Południe od dwóch dekad poznaje skutki tego swoistego „powrotu do przeszłości”: Afganistan, Irak, Jemen, Syria, Mali, Czad, Peszawar, Kaszmir, Kiwu, to tylko niektóre z miejsc, które od pewnego czasu płacą za to zdecydowanie zbyt wysoką cenę.

Dziś skutki powrotu imperializmu, militaryzacji stosunków międzynarodowych, podkopywania autorytetu prawa międzynarodowego i organizacji stojących na jego straży, dotarły do Europy na skalę niewidzianą tu od wojny w Jugosławii. Analogie są zawodne, a historia nigdy się nie powtarza (no chyba że jako farsa), ale trudno nie zauważyć, że tak jak w roku 1914 masowa ludobójcza przemoc stosowana w koloniach powróciła rykoszetem do metropolii kolonialnych, tak dziś wojna światowa zapoczątkowana serią interwencji na globalnym Południu wraca na Północ. Jeśli ta diagnoza jest prawdziwa, to masakra w Buczy – a także Kramatorsku czy Irpeniu – nie stanowi upiornego podzwonnego dla upadającego imperium, ale raczej ostrzeżenie na przyszłość. Podobne jak iracka Haditha, syryjska Gutha, czy jemeńska Saada są okrutnym przejawem nowej fali imperializmu.

Jak zerwać z rojeniami o „strefach wpływów” i odzyskać lepszy świat

Czy jednak wpisując to, co dzieje się w Ukrainie, w szeroki kontekst, nie rozwadniamy problemu? Przeciwnie, możemy go wreszcie sprecyzować. Co prawda dziś stawką jest powstrzymanie imperializmu Rosji, ale nie uda się tego zrobić, ożywiając imperializm jej geopolitycznych rywali.

Nie oznacza to oczywiście, że Ukraińcy powinni dziś odrzucić pomoc z Zachodu i przestać kupować tureckie drony. Siły antykolonialne zawsze wchodziły w sojusze  z konkurentami „swoich” kolonizatorów – jak amerykańscy rewolucjoniści z XVIII wieku wspierani przez absolutystyczną Francję, albo kraje Afryki i Azji w drugiej połowie XX wieku balansujące między frontami zimnej wojny – ale nie oznaczało to nigdy, że były skazane na los ich marionetek. Koniec końców ich siła brała się zawsze z podważania samej idei kolonialnych stref wpływów. Także doświadczenia ostatnich dekad sugerują, że odpowiedzią na barbarzyńskie próby rekolonizacji Ukrainy przez Rosję powinien być konsekwentny antykolonializm.

**
Przemysław Wielgosz – dziennikarz, wydawca i kurator. Redaktor naczelny polskiej edycji „Le Monde diplomatique” oraz serii książkowych: Biblioteki „Le Monde diplomatique” i Biblioteki alternatyw ekonomicznych. W wydawnictwie RM jest redaktorem merytorycznym serii Ludowa historia Polski. Publikował m.in. w „Trybunie”, „Przekroju”, „Piśmie”, „Guardianie”, „Aspen Review” i „Freitagu”. Autor książek: Opium globalizacji (2004) i Witajcie w cięższych czasach (2020), a także redaktor i współautor Dyktatury długu (2016), Pandemii kapitalizmu (2021) i Ekonomii przyszłości (2021). Kurator cykli Ekonomie przyszłości w Biennale Warszawa, Ludowa Historia Polski w Strefie WolnoSłowej oraz Historie ludzi bez historii w Teatrze Ósmego Dnia. Jego najnowsza książka, Gra w rasy. Jak kapitalizm dzieli, by rządzić, ukazała się w 2021 roku.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij