Wybitny socjolog, filozof i mentor środowiska „Krytyki Politycznej” zmarł w wieku 91 lat w Leeds. Publikujemy nietłumaczony wcześniej na język polski wywiad prof. Baumana, udzielony włoskiej gazecie „La Repubblica” w czerwcu 2016 roku.
Vlodek Goldkorn: Kiedyś myśleliśmy, że reakcyjne, albo lepiej „wsteczne” utopie to charakterystyczna cecha „islamu politycznego”. To znaczy: kiedy teraźniejszość przedstawia się jako odarte z jakości życie „bez sensu”, kiedy ludzie stają się zbędni, a przyszłość budzi strach bądź w najlepszym wypadku odziera z nadziei, wymyślamy sobie lepszą przeszłość. Ale czy w ten sam sposób można zinterpretować np. wyniki referendum w Wielkiej Brytanii? Czy w chęci opuszczenia UE nie zawiera się silny element nostalgii – jak wszystkie nostalgie będący efektem naszej wyobraźni – za miłą, ucywilizowaną Anglią? Taką, jak ją opisywał Orwell, jako gentle way of living, nawet jeśli ojcowie i dziadkowie tych, którzy są podmiotami nostalgii, wówczas w Anglii nie żyli?
Zygmunt Bauman: Trafiłeś w sedno! Kryzysów namnożyło się dziś na kopy, a i z wszystkich szpalt gazetowych, głośników i ekranów leją się wieści o nowych, o jakich zaistnieniu jeszcze wczoraj niewielkie mieliśmy, jeśli w ogóle jakieś, pojęcie. Podejrzewam jednak, że za wszystkimi tymi kryzysami (a przynajmniej znaczną ich większością), czai się pewien meta-kryzys, z którego kiełkują one i się rozrastają; kryzys samego sposobu bycia-w-świecie, jaki władał nami (przynajmniej w naszej „nowoczesnej” części globu) of kilku ostatnich stuleci. Mam na myśli „życie ku przyszłości” – przyszłości lepszej niż teraźniejszość, która koniec końców jest tylko momentem stawania się przyszłości; przyszłości która nieuchronnie nadejdzie drogą utartą przez ludzki wprawdzie wysiłek i dokonania, ale wytyczoną zawczasu i nieodwołalnie przez spiżowe prawo postępu: ruchu od stanu mniej wygodnego do bardziej, od życia bardziej kłopotliwego do mniej zmartwień przysparzającego, od świata mniej ludzkim pragnieniom gościnnego do bardziej im przychylnego.
Otóż ta właśnie ufność w dobroczynność przyszłości stopniowo, lecz niebłaganie się dziś ulatnia. Nasi współcześni przekonali się już, i to wielokrotnie, na własnej skórze, że gorliwie wyczekiwana przyszłość z chwilą gdy się przeradza w teraźniejszość obdarza nas drobną tylko cząstką tego, czegożeśmy się radośnie spodziewali – a za to obficie raczy nas nowymi, przedtem nam nieznanymi bolączkami i troskami. A jeśli już o postępie mowa, to ze strachem raczej niż nadzieją się nam kojarzy: strachem przed własną ignorancją, niezaradnością, nieumiejętnością wspięcia się na poziom nowych wymagań i im sprostania – a więc przed pozostaniem w tyle i odtrąceniem, przed stratą w ciężkim trudzie nabytych kwalifikacji, poziomu życia i społecznej pozycji. Angelus Novus Paula Klee i Waltera Benjamina, jeszcze do niedawna popychany tyłem do przodu przez niedomagania przeszłości, dziś popychany jest przodem do tyłu koszmarem degeneracji i upadku, jaką groźna przyszłość zwiastuje. O ileż bardziej łatwe do zniesienia jawią się nam dalekie od doskonałości, ale przytulne, bo znane doznania przeszłości, niż strach budzące, bo nieznane i nieprzewidywalne odkrycia i wynalazki przyszłości!
Czy ucieczka do utopii wstecznej jest też porażką elit? Chodzi mi o dość prostą sprawę. Kiedyś, jeszcze wczoraj – wystarczy pomyśleć o Blairze, Clintonie, Prodim, albo o Havlu i Mazowieckim – elity polityczne były elitami między innymi dlatego, że miały wizje przyszłości i, przedstawiając te wizje, potrafiły zmobilizować elektorat. Elektorat z kolei nie był amorficzną masą, klientelą na rynku ofert politycznych, lecz miał swoje interesy i własne nadzieje na lepszą przyszłość. A elity pomagały w organizacji tych interesów, w ich przekształceniu w wolę polityczną. A dziś? W Ameryce wzrasta siła Trumpa; w Anglii jest Farage, we Francji Le Pen, w Polsce Kaczyński – ludzie, którzy mówią: interpretując wasze utajone myśli i uczucia, zgadzamy z waszą koncepcją tego, co dla was dobre. Nie chcemy was przekabacać, tylko dostarczyć wam tego, co sami chcecie. Innymi słowy, czy ucieczka do tożsamości i nostalgii oznacza potrzebę silnego wodza? I czy jest to klęska elit, czy też zmiana elit?
Ostatnie lata przyniosły jeśli nie zerwanie, to poważne nadwyrężenie komunikacji między polityczną elitą a hoi polloi. Ta pierwsza, w swym myśleniu (jeśli nie w czynach) coraz bardziej zglobalizowana, bo zmuszona do konfrontacji z eksterytorialnymi, nie poddającymi się jej zarządzaniu mocami zglobalizowanej planety, przejęta jest innymi sprawami niż te, co dręczą na co dzień ludzi, których interesy ma ona reprezentować; a też innym niż oni językiem ona przemawia. Nie łatwo te dwa języki poddają się wzajemnemu przekładowi. O ileż łatwiej sięgnąć do uczuć hoi polloi Trumpom, Borisom Johnsonom, Orbanom, Le Penom czy Kaczyńskim (ta lista z dnia na dzień rośnie, jak dotąd niepohamowanie!) – mającym tę przewagę, że wykładają kawa na ławę, rąbią prosto z mostu, opisy rzeczywistości przykrawają do pola widzenia i ram myślowych swych adresatów, przemilczając cokolwiek poza nie wykracza – a wszystko to w mowie, w jakiej ci adresaci po paru kuflach piwa dzielą się z kumplami swymi kłopotami, gniewem, jakie one budzą i nienawiścią do tych, których winą za nie obciążają, tym samym utwierdzając się nawzajem w swych wizjach świata…
Ale to tylko cząstka sprawy, i co więcej, ta mniej bodaj istotna. Druga część – znacznie istotniejsza – to fakt, że Trump i jemu podobni znajdują tak licznych i rosnących w liczbę wdzięcznych odbiorców.
Dlaczego tak wielu naszych współczesnych strzyże czujnie a w upojeniu uszami, gdy się do nich zwracają?
Tu wracamy poniekąd do pierwszego twojego pytania: nader ścisłe wszak pokrewieństwo łączy zagadnienia, jakich te dwa pytania dotyczą! Otóż odwrócenie się plecami do ortodoksyjnych autorytetów politycznych z wszystkimi ich nieodrodnymi przyległościami, a twarzą do demagogów wzywających do ich przepędzenia, uważam za spowodowane głównie, i to nie bez kozery, nawykowymi już doświadczeniami nieprawdomówności zastanych/odziedziczonych organów państwowej władzy i ogólnie rzecz biorąc niemożliwości polegania na ich słowie: z reguły jedno te organy obiecują, a czego innego dostarczają. Są więc podstawy po temu, by – jak to w demagogów zwyczaju czynić, ręce zacierając – przypisywać tę nieudolność skorumpowaniu, tchórzliwości, nieuctwu czy wręcz złej woli politycznej elity i jej (kto wie?) nikczemnym zamiarom. Wedle coraz bardziej rozpowszechnionych przekonań, zastana elita z tego czy innego powodu nie jest zdolna pójść za swym słowem. Wedle tychże przekonań, to demokracja (bo do takiej wszak kategorii układów politycznych ta elita sama się zalicza) nie zdała egzaminu i zdradziła swe powołanie. Jest niewydajna i niewydolna. Jest słaba – niezdolna do czynu. Krótko mówiąc, jest do chrzanu: i fakt, że usadza w urzędach państwowych podobnych ślamazar i niezgułów, jest tego koronnym dowodem.
A więc, jak i w wielu innych sprawach, wracamy do mętnych, a przez upływ czasu podkolorowanych wspomnień. W tym przypadku – do postaci mocarnego wodza i jego głównego waloru: rządów silnej ręki. Do takiej władzy, co to zrobi, co obieca i weźmie odpowiedzialność za skutki na swoje barki, zdejmując ją z naszych. Wracaj zatem, wodzu! Wszystko ci i tobie podobnym zapomniane; a jeśli nie zapomniane, to wybaczone. Powiedziałby Nietzsche: a kysz Apollo z twym nieszczęsnym upodobaniem do harmonii różnorodności; wracaj z wygnania Dionizosie na czele tabunu łaknącego stąpania noga w nogę!.
Lekceważyć czy pogardą zbywać to zjawisko możemy tylko na własną, a także zarówno świadomych jak i mimowolnych aktorów dramatu zgubę. Nie jest ono bowiem wytworem marginesu pomyleńców (o byciu skutkiem przyrodzonych wad demokracji już nie wspominając), ale przewidywalnym i niemal niemożliwym do zapobieżenia następstwem po wielekroć przeze mnie sygnalizowanego rozwodu między mocą a polityką: konfrontacji zglobalizowanej mocy, wyzwolonej spod politycznej kontroli, z po dawnemu zlokalizowanej polityki, cierpiącej na chroniczny niedobór mocy…
Były włoski minister Tremonti powiedział kiedyś na wiecu: „jesteśmy ludźmi, którzy rzadko czytają książki”. On akurat czyta i pisze książki. Pytanie zatem: dlaczego ignorancja stała się wartością?
Kiedyś (do względnie niedawna) znaczna a niepisząca większość ludzi czytała to, co inni czytający pisali. Ten podział pracy został, dzięki Facebookowi, Twitterowi czy im podobnym, zniesiony – a to przy pomocy prostego w gruncie rzeczy zabiegu: gwałtownego obniżenia poprzeczki w skokach do pisania i publikowania. Nie jest to posunięcie o negatywnych tylko skutkach: miliony mają dziś dzięki niemu niezagrodzony, niestrzeżony, bezpośredni i znikomego wysiłku wymagający dostęp do wytwarzania i dostarczania innym materiałów do czytania. Ale za to, w transakcji wiązanej, pisanie przestało zakładać konieczność czytania: człek dziś piszący nie ma na czytanie czasu ani, co ważniejsze, nie poczuwa się do bezwzględnej potrzeby czytania. Jak w słowach, które rosyjski osiemnastowieczny poeta Fonwizin włożył w usta bohatera swej sztuki przezwanego przezeń Niedorostkiem, który – pytany czy czytał to i owo – odpowiedział: „Ja nie czytuję, ja sam się drukuję”… Teraz wszyscy możemy (choć Bogu dzięki nie wszyscy jeszcze jak dotąd chcemy) stać się Fonwizinowymi „niedorostkami”. Tremonti (słusznie czy zbyt pochopnie) oskarżył Włochów o nieczytanie książek; ale czyżby nie zauważył, iż równolegle do upadku czytelnictwa książek liczba Włochów piszących i publikujących wzrosła tysiąc- lub może i milion-krotnie?
To chyba nieprawda że, jak powiadasz, „ignorancja stała się wartością”. Prawdą jest natomiast, że przestała być zawadą w dążeniu do rozgłosu, sławy i schlebienia swej próżności (a w rojeniach wielu także i w dążeniu do przyziemnych zysków, jakie się z nimi wiążą lub związać mogą). Pokłosiem najczęściej omawianym i opłakiwanym jest gwałt dokonywany codziennie, masowo i bezkarnie na języku do niedawna uznawanym za znamię kultury – na jego ortografii, składni i stylu.
Zauważa się często, że wulgaryzacja języka pociąga za sobą zubożenie myśli, a ta znów odbija się ujemnie na kształcie osobowości, stylu życia i międzyludzkich stosunków. Mniej jednak często, a niesłusznie, dostrzega się i wyciąga na powierzchnię inny jeszcze skutek, w moim mniemaniu bardziej jeszcze naganny i alarmujący, bo potencjalnie patogenny dla standardów moralnych: upadek odpowiedzialności za słowo – a w jego wyniku wątlenie kultury życia publicznego pospołu z szansami toczących się w tym życiu debat na wzajemne zrozumienie, nie mówiąc już o porozumieniu. Legalizacja grubiańskiego, gruboskórnego i obelżywego języka stwarza nieustającą pokusę zastępowania dogadywania się wzajemnym się dobijaniem – czy wręcz zaniechania argumentacji nastawionej na przekonywanie i nawrócenie rozmówcy na własną wiarę. Wypadły z łask prozelityzm ląduje na śmietnisku zbankrutowanych strategii. Bo przecież od nawróconego przeciwnika zalatuje własną porażką bardziej niż triumfem! Czai się w akcie nawrócenia ryzyko postrzegania wroga nie jako upadłego raz na zawsze stworu nie do zbawienia, ale osoby zabłąkanej wprawdzie, lecz nadającej się do naprawy – a przeto potrzebującej argumentów (na które ulegającego pokusie nie stać), a nie obelg (których ulegający pokusie ma nieograniczany zapas, rosnący w miarę tej pokusie ulegania). Obniżenie wspomnianej uprzednio poprzeczki sprawia, że posiadanie pełnej obelg (i obelg tyko) skrzynki narzędziowej jest dostateczną przepustką do areny publicznej; a ostateczną tegoż konsekwencją jest przeniesienie nawrócenia przeciwnika z kategorii zwycięstwa do kategorii porażki, zaś chęci owego nawrócenia z kategorii wierności sprawie do jej zdrady.
Wynik referendum w Wielkiej Brytanii oznacza też, ze sławetne lobbies nie zawsze wygrywają. Czy to też porażka elit, w tym sensie elit finansów, informacji itd.? A może jednak młodsi ludzie tych elit się nie boją….
„Lobbies” dla konszachtów w kuluarach parlamentów i gabinetach ministerialnych były stworzone i tam czuły się i były chez soi, i wraz z parlamentami tracąc zęby i moc ustalania przebiegu zdarzeń, nadwyrężają swą rację bytu. Tradycyjne „lobbies” podążały tam, gdzie posyłali je najmujący je mocodawcy – czyli tam, gdzie faktycznie lub domyślnie mieściła się moc decydowania w kwestiach dla ich mocodawców istotnych (zyskownych lub grożących skurczeniem zysków). W momentach, gdy owa moc wędruje na place miejskie i ulice, lobbies dla zachowania racji bytu muszą tamże za mocą podążyć.
I czy tak już się nie dzieje? Wiele wskazuje na to, że uwaga ich najemców, zdalnie lobbystami zawiadujących, ogniskuje się coraz bardziej na kupnie łask, przychylności, kumoterstwa lub uległości rozgłośni radiowych i telewizyjnych, opiniotwórczej prasy, i w coraz większym stopniu internetowych portali blogowych. Elity finansowe są od porażek ubezpieczone; stać je na to, by się do nowego układu sił dostosować i wymieniać ekipy najemnych speców zależnie of fluktuacji układu sił i wpływów.
**
Wywiad wydrukowany na łamach „La Repubblica” w czerwcu 2016 roku.