Unia Europejska chętnie umożliwi migrantom przemieszczanie się. W jedną stronę: z powrotem do Afryki.
Wielka Brytania nie zaangażuje się w ratowanie i poszukiwanie migrantów na Morzu Śródziemnym. Na wodach pomiędzy Afryką i Europą zginęło od początku 2014 roku ponad 3000 osób, które próbowały przepłynąć z jednego kontynentu na drugi. Brytyjscy politycy podjęli tę decyzję, by odstraszyć potencjalnych migrantów od pomysłu wyruszenia na północ. Dziwię się, że nie nakazali od razu zdemontować we wszystkich samochodach pasów bezpieczeństwa. Bo to – zgodnie z logiką, która stoi za decyzją z zeszłego tygodnia – również powinno natychmiastowo obniżyć skłonność kierowców do ryzykownej jazdy i zmniejszyć ilość ofiar wypadków drogowych. Przecież to absurd
„Topiąc imigrantów, ratujesz imigrantów” – w ten sposób podsumował nową politykę migracyjną Zjednoczonego Królestwa Dan Hodges z „The Telegraph”. Jego gorzki komentarz rzeczywiście mógłby posłużyć jako oficjalna maksyma polityczna, w świecie gdzie „zarządzanie” morską migracją powoli staje się po prostu zarządzaniem liczbą zgonów.
„Nigdy więcej”
Spójrzmy jednak nie tydzień, a cały rok wstecz, na włoską wyspę Lampedusa z października 2013 roku. Wtedy w okolicach Lampedusy miały miejsce dwie katastrofy morskie, ale również pojawiła się nadzieja na nowe podejście Europy w zakresie kontroli migracji. „Nigdy więcej”, zarzekali się politycy, w chwilę po tym jak pochylili się z żalem nad trumnami zmarłych. Dzięki operacji Mare Nostrum, uruchomionej przez włoski rząd niemalże natychmiast po tragedii na Lampedusie, udało się uratować tysiące osób.
Zgodnie z doniesieniami prasowymi z zeszłego tygodnia operację Mare Nostrum zakończono 1 listopada 2014 roku, ale włoska marynarka już zapowiedziała, że nie przestanie ratować przybyszów z południa. Natomiast Frontex, agencja zajmująca się strzeżeniem granic Unii Europejskiej, dla kontrastu zapowiedział zmniejszenie liczby morskich patroli. Tak mniej więcej rysuje się kontekst, w którym Wielka Brytania odmawia jakiegokolwiek udziału w misjach ratunkowych, bo według niej prowadzą one tylko do „przyciągania” nowych uchodźców i migrantów. Najnowsza odpowiedź UE na kryzys granic to w skrócie: więcej wyrywkowych kontroli i mniej akcji ratunkowych.
Bądź liberałem, wybierz bezpieczeństwo
U podstaw tej reakcji leży szereg zjawisk, pozornie ze sobą sprzecznych. Z jednej strony docierają do nas informacje o niewyobrażalnej przemocy i cierpieniu, które mają miejsce na granicach. Drugie tyle słyszymy o humanitarnym nastawieniu i poszanowaniu praw człowieka. Problem w tym, że obydwie narracje są prawdziwe.
Kiedy włoska marynarka robiła naprawdę dużo, żeby skutecznie przeprowadzić niełatwe akcje ratownicze, hiszpański rząd wzmacniał w tym samym czasie ogrodzenie swojej północnoafrykańskiej enklawy, Melilli, nową porcją drutu kolczastego. Służby graniczne Hiszpanii robiły na dodatek to samo, co Włosi kilka lat temu – nie pozwalały na dopłynięcie imigranckich łodzi do brzegu i z użyciem siły spychały je do innego kraju, do Maroka – i podjęły nawet kroki, które miałyby zalegalizować te działania. Komisja Europejska domaga się wprowadzenia łatwiejszych procedur występowania o azyl, a kraje członkowskie zachowują się jakby nie słyszały tych wezwań i bez skrupułów zamykają uchodźców w ośrodkach lub przetrzymują ich w nieskończoność na wybrzeżu – jak dzieje się to na Malcie, czy w hiszpańskich enklawach, Ceucie i Melilli. Kolejny przykład paradoksalnej polityki UE: Dimitris Awramopulos, komisarz ds. migracji, spraw wewnętrznych i obywatelstwa w Komisji Europejskiej wyszedł ostatnio z propozycją wydawania wiz humanitarnych, a niemalże w tym samym czasie włoski rząd – wykorzystując przy tym to, że właśnie objął unijną prezydencję – rozpoczął operację Mos Maiorum, czyli zakrojone na skalę całej Europy represyjne kontrole wobec migrantów poruszających się bez dokumentów.
Na każdą najmniejszą próbę zliberalizowania reżimu granic UE przypada znacznie bardziej brutalna próba jego zaostrzenia.
Wszyscy zdają się wierzyć, że represyjna polityka jest w stanie „odstraszyć” kolejnych migrantów i uchodźców od podejmowania ryzyka przeprawy przez Morze Śródziemne.
Korzyści na morzu wątpliwości
Jest jednak jakaś korzyść płynąca z takiego postawienia sprawy migracji przez Wielką Brytanię. Publiczne i otwarte odcięcie się od akcji ratunkowych doprowadziło przynajmniej do wybuchu moralnego oburzenia wobec bezdusznej i nieskutecznej polityki migracyjnej, którą uprawiamy od lat. Warto zauważyć, że to, co robi teraz Wielka Brytania jest kopią reakcji australijskiego rządu, który również wpadł w antyimigracyjną panikę. Dzięki zauważeniu tego faktu wielu komentatorów przynajmniej domaga się w bardziej zdecydowany sposób humanitarnego traktowania uchodźców. Cześć z nich z większą odwagą krytykuje cyniczne podejście wobec umierających codziennie na Morzu Śródziemnym – ostatnie teksty publicystyczne są właściwie odbiciem wezwań, które do rządów krajów frontowych od dawna kierują Amnesty International i Human Rights Watch.
Debata na temat migracji wyraźnie się ożywiła. Może to dobra szansa, żeby dokładnie jej się przyjrzeć?
Musimy skonfrontować się z tym, że europejska polityka migracyjna jest oparta z jednej strony na liberalnych nakazach poszanowania praw człowieka, a z drugiej na retoryce skupionej wokół bezpieczeństwa granic. I być może stanie się jasne, że nie są to – wbrew temu, co opowiadają politycy – dwie konkurujące ze sobą wizje, tylko raczej dwa aspekty tej samej polityki.
Może zobaczymy dwie strony medalu, których nie sposób od siebie odróżnić analizując ostatnie reakcje Europy na napływ migrantów przekraczających granice bez odpowiednich zezwoleń.
Janusowa twarz Europy
Humanitarne inicjatywy współegzystują z brutalnymi kontrolami migrantów – w ostatnich latach stało się to codziennością. Przykładem może być tutaj sprawa z Mellili, która miała miejsce na początku października tego roku. Jeden z imigrantów został tam pobity do nieprzytomności przez strażników, a później przerzucony przez płot do Maroka. W tym samym czasie personel Czerwonego Krzyża udzielał pomocy wielu migrantom, którzy mieli na tyle szczęścia, że udało im się przez szczelną granicę UE przecisnąć.
W poprzedniej dekadzie politykę masowych deportacji łagodziły specjalne umowy zapewniające wsparcie i pomoc tym afrykańskim państwom, które decydowały się przyjmować deportowanych, oraz oczywiście przez aktywność organizacji zajmujących się pomocą humanitarną.
Liberalne okresy w polityce migracyjnej i humanitarne akcje pełnią od zawsze jedynie rolę plastra, który ma zakryć głębokie i rozległe rany – fizyczne, psychiczne, symboliczne – zadawane migrantom przez władze Europy oraz współpracujące z nimi państwa Afryki.
System unijnych granic to po prostu mechanizm wybitnie dwulicowy.
Współzależność opieki i kontroli jest najwyraźniej widoczna wokół morskich granic UE. Humanitarne obietnice nie są tutaj nawet plastrem, tylko kluczowym – prawnym, moralnym, politycznym – uzasadnieniem dla przechwytywania imigranckich łodzi. Hiszpańska straż graniczna wykorzystuje bardzo zaawansowane narzędzia kontroli i nadzoru, które pozwalają jej na zlokalizowanie łodzi z migrantami, zanim jeszcze w ogóle zbliżą się do europejskich wybrzeży.
Po zauważeniu niechcianego „obiektu” hiszpańscy strażnicy informują swoich marokańskich lub algierskich kolegów o wypływających imigrantach, żeby można było szybko ich „uratować”. Taki ratunek sprowadza się najczęściej do szybkiego zawrócenia imigranckiej łódki z powrotem do afrykańskiego brzegu, oczywiście prawie zawsze wbrew woli samych zainteresowanych. To nic nowego. Przez wiele lat wzdłuż wybrzeży zachodniej Afryki pływały regularnie europejsko-afrykańskie patrole, które zapobiegawczo „ratowały” migrantów i uchodźców prawie od razu po tym jak odbijali od brzegu.
Jeden ze strażników powiedział mi kiedyś wprost: „Musisz uniemożliwić im wypłynięcie, wtedy na pewno nie wpakują się w kłopoty”. Zupełnie nie widział problemu w tym, że często właśnie ze względu na kłopoty w swoich krajach pochodzenia imigranci i uchodźcy zmuszeni są z nich wypływać, a już całkowicie poza jego wyobraźnią leżało to, że międzynarodowe prawo po prostu nie pozwala na odsyłanie ludzi do krajów, w których grozi im krzywda (zasada non-refoulement).
Migranci przeciwko Włochom, państwa przeciwko migrantom
W czasie gdy Hiszpania „ratowała” migrantów, przed Europejskim Trybunałem Sprawiedliwości toczyła się głośna sprawa „Hirsi Jama i inni przeciwko Włochom”. Włoskie służby graniczne i wojsko odsyłały regularnie łodzie z migrantami do Libii. Później, przed trybunałem Włochy broniły się przedstawiając swoje operacje jako sposób na ratowanie migrantów. Trybunał nie przyjął tej pokrętnej argumentacji i potępił akcje przeprowadzane przez włoską marynarkę. Były one wymierzone przeciwko „nielegalnym migrantom”, a więc – jak mówili sędziowie – muszą podlegać pod europejskie prawo migracyjne, które wyraźnie zabrania zbiorowych wydaleń. Jedna z opinii prawnych wskazywała na to, że Europa wciąż może kontynuować politykę „humanitarnego” zawracania ludzi – tak długo, jak przestrzega zasady non-refoulement i nie odsyła łodzi w miejsca, gdzie migrantom grozi śmierć. To pokazuje, że polityka Wielkiej Brytanii jest nie tylko bezduszna, ale i wadliwa prawnie, co w ogóle ogranicza możliwość wypracowania wspólnego planu działania Unii wobec migrantów w przyszłości.
Na szczęście, podczas akcji Mare Nostrum tego rodzaju „humanitarne” akcje jak spychanie łodzi do rejonów ogarniętych konfliktem nie miały miejsca. Godne pochwały wysiłki marynarki wojennej z zeszłego roku należy postrzegać jednak w znacznie szerszym kontekście polityki granicznej UE.
Jeżeli politycy autentycznie przejęli się dramatyczną liczbą utonięć na Morzu Śródziemnym i szczerze pragną ją zmniejszyć, to dlaczego nie robią nic z uzbrojonymi ogrodzeniami wokół unijnych granic lądowych?
Coraz bardziej pilnie strzeżone punkty graniczne zmuszają migrantów do wybierania bardziej niebezpiecznych i ryzykownych morskich tras, na których albo giną albo trafiają w ręce „humanitarnego” aparatu bezpieczeństwa UE.
Nie możemy jednak pozwolić sobie na nadmierną naiwność. Obecny system ratunkowy jest wadliwy, ale musimy postrzegać go w kontekście wzrastającego poparcia dla skrajnej prawicy. A to może poskutkować przyzwoleniem na dalsze zaostrzanie polityki wobec migrantów. Bardziej precyzyjne regulacje operacji morskich i próba wypracowania wspólnego systemu azylowego to istotne kroki, a ograniczony wpływ Unii Europejskiej na kraje członkowskie jest zawsze lepszy niż żaden wpływ. Nie zmienia to faktu, że Bruksela powinna walczyć o realną sprawczość na kontynencie.
Mobilność, ale w jedną stronę
Próba wyjścia poza współzależność między humanitarnymi działaniami i brutalnymi akcjami kontrolnymi nie jest łatwym zadaniem. Widać to dobrze na przykładzie Komisji Europejskiej, usytuowanej w trudnej pozycji między krajami członkowskimi nieskłonnymi do jakiegokolwiek kompromisu, a swoimi własnymi liberalnymi odruchami. Chociaż trzeba też zauważyć, że urzędnicy z Komisji Europejskiej również dołożyli swoje do obrazu migracji jako zagrożenia.
Starania mające na celu zadowolenie wszystkich stron to nie tylko domena unijnych komisarzy. UE podpisała ostatnio „partnerstwa mobilności” z kilkoma krajami, między innymi Marokiem. Te umowy zawierają typowo liberalne fragmenty o poszanowaniu praw człowieka, biorą pod uwagę specyfikę migracji zarobkowej, ale już kilka linijek dalej zapowiadają jeszcze surowsze kontrole na terenach krajów, które ją podpisały. A także otwierają drogę do tego, by obywatele krajów nie będących sygnatariuszami umowy musieli ponownie ubiegać się o status czy prawo pobytu, co już dzieje się na przykład w Turcji. Przez lata próbowano wymóc na krajach takich jak Libia zbudowanie sprawnego systemu azylowego, ponieważ europejskie służby mogłyby wtedy deportować na ich teren uchodźców, omijając tym samym nakaz przyjęcia osób ubiegających się o azyl.
Współpracę na zasadzie „partnerstw mobilności” wspiera między innymi Wielka Brytania i przedstawia ją jako alternatywę dla morskich misji ratunkowych. Rzeczywistość pokazuje jednak, że nie ma praktycznie gorszego pomysłu na migracyjną politykę, niż tego rodzaju „współpraca”. Dla północnoafrykańskich rządów migracja staje się w ten sposób kartą przetargową, dzięki której mogą się wzbogacić. Natomiast sami migranci stają się w tych krajach bardzo łatwym celem ataków – widzimy to już po marokańskiej panice przed „czarnym zagrożeniem”, czy po chaosie w Libii, gdzie Afrykańczycy subsaharyjscy są obecnie rutynowo aresztowani przez policję i umieszczani w obozach detencyjnych, wspieranych przez UE.
Trzymani są w nich dopóki nie zapłacą wysokiej opłaty za możliwość wyjścia na wolność. Nie sposób dziwić się, że po tych wszystkich nękaniach migranci są wystarczająco „zmotywowani”, żeby wyruszyć w desperacką podróż przez morze.
Ale i tak słyszymy od polityków, że to akcje ratunkowe zachęcają do migracji i to one są największym problemem, a nie pozbawione jakiejkolwiek kontroli represje.
Kontrola lub kontrola z ludzką twarzą
Obecna, dwulicowa polityka graniczna Europy jest również idealnym środowiskiem dla rozwoju przemysłu kontroli. Im więcej powstaje nowych środków nadzoru, patroli i płotów, tym sposoby na przekraczanie granic stają się bardziej niebezpieczne. Wtedy wydatki na wzmacnianie nadzoru i kontroli uprawnia się humanitarnymi celami, przechwytywaniem i ratowaniem tonących łodzi. W ten sposób właśnie finansowany jest system kontroli granic „Eurosur”.
Ratunek i nadzór stają się powoli tym samym.
Jeden z migranckich działaczy zażartował ostatnio, że kontrola granic przez Europę przypomina raczej teologię, niż politykę, bo najbardziej istotną rolą pełnią w niej milcząco i bezkrytycznie akceptowane założenia – to one określają ramy, w których wskazywane są problemy, możliwości ich rozwiązania i główne miejsca sporów. Dzisiaj założenia, które mamy do wyboru są albo liberalne, albo nacjonalistyczne.
Możemy jedynie być za bardziej „twardymi” lub bardziej „humanitarnymi” kontrolami. Często umyka nam to, że obydwa powyższe stanowiska traktują obecne granice Europy jako jedyny punkt odniesienia. A przecież migracja zaczyna się poza nimi, w miejscach pogrążonych w chaosie przez konkretne polityczne decyzje. Skupienie na kontroli granic można byłoby zastąpić polityką łagodzącą skutki politycznego chaosu poza Europą, włącznie ze wsparciem krajów leżących poza bezpośrednim wpływem Zachodu, które mimo swoich ograniczonych środków są miejscem życia większości uchodźców na świecie.
Poza zmianą perspektywy warto skupić się również na wyraźnym sprzeciwie wobec tego, co promuje obecnie Wielka Brytania, czyli współpracy spod znaku „partnerstw mobilności”. Jak dotąd prowadzą one jedynie do wzrostu poczucia beznadzei wśród migrantów przebywających w ośrodkach przypominających więzienia, dla których morska droga ucieczki jest jedyną możliwą drogą ucieczki.
Nie wyjdziemy z tego impasu kontroli, jeśli najpierw nie skonfrontujemy się z faktem, że humanitarne idee stały się nieodzowną częścią systemu brutalnych represji – są z nim nierozłącznie splecione.
Ruben Andersson – jest antropologiem współpracującym z London School of Economics and Political Science oraz autorem książki „Illegality, Inc.”. Pisze także na http://rubenandersson.com.
przeł. Dawid Krawczyk
Tekst ukazał się na stronach OpenDemocracy, tytuł pochodzi od redakcji. Artykuł publikujemy na licencji Creative Commons CC BY-NC 3.0.
Czytaj także:
Stefano Liberti: Współczucie dla uchodźców to za mało
Agnieszka Zakrzewicz, Ofiary numer 288 i 289
Bleri Lleshi, Na polityce imigracyjnej UE zyskują tylko przemytnicy ludzi
Dawid Krawczyk, Dziennikarz w (anty)imigracyjnym systemie
Jan Opielka, Nowi gastarbaiterzy
Katarzyna Szymielewicz, Uszczelnianie granic
Maciej Gdula: Ile wart jest nasz spokój?
***
Serwis >>WYBORY EUROPY jest współfinansowany ze środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych