Świat

Wiedeńskie rozczarowanie

Przekonanie, że problem narkotykowy dotyczy tylko garstki uzależnionych i garstki zarabiających na nich bandytów jest głęboko nieprawdziwy.

Jak wiadomo, podstawowymi instytucjami prowadzącymi politykę w dziedzinie narkotyków  są państwa narodowe. To państwa decydują, które psychoaktywne substancje są legalne, a które nie, czy karane powinno być samo ich posiadanie, czy tylko handel nimi, jakie formy leczenia osób uzależnionych otrzymują wsparcie z publicznych środków etc. Ale państwa nie prowadzą polityki w tej dziedzinie – tak jak w każdej innej – w próżni, nie są w niej całkowicie suwerenne. Ramy działań państw wyznacza system międzypaństwowy; instytucje międzynarodowe, konwencje i umowy, układ sił pomiędzy państwami i blokami państw, interesy wielkich potęg gospodarczych i politycznych.

Karać, karać, karać

Przez ostatnią dekadę lat ramy polityki antynarkotykowej wyznaczała deklaracja Zgromadzenia Ogólnego ONZ z 1999 roku. Dziesięć lat pod hasłem „świat wolny od narkotyków – możemy tego dokonać” państwa ONZ przyjęły na specjalnej sesji plan wspólnej polityki walki z narkotykami. Jej celem miało być „osiągnięcie znaczącego postępu na drodze do eliminacji upraw maku lekarskiego, koki i konopi indyjskich”. Uznano wówczas, że należy walczyć przede wszystkim z podażą nielegalnych substancji psychoaktywnych. Innymi słowy, ONZ uznało, że problem narkotyków to problem polityki karnej czy nawet wojskowej. Bo jak inaczej walczyć z podażą kokainy czy opiatów, jeśli nie za pomocą policji i więzień? Taki kształt deklaracji wynikał głównie z nacisku dwóch mocarstw – Rosji i Stanów Zjednoczonych. Oba państwa łączyło wówczas podobne podejście do problemu narkotykowego, postrzeganie go przede wszystkim jako wyzwanie dla systemu bezpieczeństwa, a także podobnie represyjne podejście do osób uzależnionych.

Program ONZ od razu spotkał się z krytyką – przede wszystkim ze strony organizacji pozarządowych (niedopuszczonych wówczas do obrad) zajmujących się problemami osób uzależnionych. Osoby pracujące z narkomanami wskazywały na nieskuteczność takiej polityki, na jej społeczne i ludzkie koszta, zagrożenia, jakie stwarza dla praw człowieka i najbardziej podstawowych praw obywatelskich.

Ostatnia dekada potwierdziła ich obawy. Zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych oraz w Azji Wschodniej i Południowo-Wschodniej. W imię walki z narkotykami obywatele amerykańscy (głównie najubożsi) poddawani są upokarzającym, naruszającym prywatność testom medycznym (odmowa ich podjęcia często wiąże się z wypadnięciem z rynku pracy, co grozi głównie najuboższym). Policja i inne siły bezpieczeństwa zwiększają w USA swoje uprawnienia, choć egzekwują je głównie wobec obywateli nie mieszkających w najbogatszych dzielnicach. Więzienia zapełniają się ludźmi skazanymi za posiadanie choćby niewielkich ilości zakazanych substancji (znów rekrutują się oni głównie z klas niższych i mniejszości etnicznych). Mimo to w USA ani podaż, ani spożycie narkotyków znacząco nie spada.

Nieplanowane ofiary

W Azji sytuacja wygląda o wiele gorzej. W marcu tego roku eksperci Programu Zdrowia Publicznego Instytutu Społeczeństwa Otwartego (Open Society Institute) opublikowali szczegółowy raport pokazujący brutalne przypadki łamania praw człowieka stale wpisane w model „wojny z narkotykami” w jego chińskiej, tajskiej, czy indyjskiej wersji. Zupełny brak pomocy aresztowanym osobom dotkniętym objawami wynikającymi z odstawienia narkotyków (Indie), rewizje osobiste w miejscach publicznych urządzane osobom podejrzanym o posiadanie nielegalnych substancji (Indonezja), wywlekanie z domu w kajdankach na przymusowe, kontrolne badania moczu na komisariatach policji osób, które kiedyś miały nieszczęście popaść w nałóg (Chiny) – to tylko niektóre przykłady z raportu.

Także wojna z producentami narkotyków okazała się przeciwskuteczna. Doskonałym przykładem jej klęski jest Meksyk. Brutalna, toczona przy użyciu właściwie wojskowych środków walka przeciwko świetnie zorganizowanym, producentom narkotyków nie przyniosła efektów. Nie tylko nie zmniejszyła podaży ich produktów w Ameryce Północnej i innych krajach rozwiniętych, ale wręcz zwiększyła towarzyszące produkcji narkotyków społeczne patologie, takie jak przemoc.

Organizacje przestępcze pełnią wobec rynków nielegalnych taką samą funkcję jak państwo wobec rynków legalnych: stabilizują je, regulują, eliminują zbędną, szkodzącą interesom przemoc towarzyszącą nielegalnej działalności gospodarczej. Walka z organizacjami przestępczymi nie musi eliminować samego rynku nielegalnego produktu. Zwykle rynek taki staje się raczej mniej stabilny, silniej naznaczony przemocą, której skutki odczuwa całe społeczeństwo.

Ten scenariusz dokładnie zrealizował się w ostatnich latach w Meksyku. Tamtejsze władze, pod naciskiem Stanów Zjednoczonych dążących do ograniczenia meksykańskiej kokainy na swoim rynku, prowadziły szczególnie intensywną wojnę przeciw baronom narkotykowym. Jej skutkiem była przede wszystkim eskalacja przemocy. Import kokainy do Stanów w zasadzie się nie zmienił, a koszta „wojny z narkotykami”, w postaci brutalnych wojen gangów, zamachów na urzędników państwowych etc. poniosło meksykańskie społeczeństwo.

Ofiarami takiej wojny z narkotykami nie padali wielcy producenci, ale np. chłopi z Peru czy Kolumbii (często wywodzący się z ludności rdzennej), uprawiający krzak koki nie dla masowej produkcji nielegalnej kokainy, ale na użytek swoich społeczności, w których żucie liści koki ma tradycję liczącą kilka tysięcy lat.

Model punitywny nie przyjął się w Europie (z wyjątkiem kilku krajów, takich jak Polska czy Szwecja, realizujących politykę „kraju wolnego od narkotyków”). Europejskie rządy wyszły z założenia, że „świat bez narkotyków” jest bardzo efektownym hasłem, ale raczej mało realnym postulatem i przyjęły politykę opartą na pragmatycznej redukcji szkód powodowanych przez nałóg i pomocy osobom uzależnionym. W skład takiej polityki wchodzą programy wymiany igieł, terapii substytucyjnej czy nawet dostarczania ciężkich narkotyków osobom uzależnionym (programy heroinowe w Niemczech). Większość krajów europejskich nie karze za posiadanie narkotyków na własny użytek. Holandia, jak wiadomo, poszła nawet krok dalej, tolerując de facto drobnotowarowy, komercyjny obrót miękkimi narkotykami.

Historia pewnej porażki

Po dziesięciu latach od specjalnej sesji z 1999 roku przedstawiciele państw członkowskich ONZ spotkali się w marcu tego roku, by ocenić skutki dotychczasowej polityki i przyjąć wytyczne na następne dziesięć lat. Tym razem do obrad dopuszczono (z głosem doradczym) przedstawicieli organizacji pozarządowych zajmujących się pracą z osobami uzależnionymi. Organizacje te, bardzo krytyczne wobec rozwiązań przyjętych przez ONZ dekadę temu, dążyły do tego, by nowe wytyczne ONZ opierały się także na programach „redukcji szkód”, a nie tylko na karaniu narkomanów czy wojnie z producentami nielegalnych substancji. Celem minimum organizacji było wpisanie „redukcji szkód” do końcowej deklaracji, uznanie jej za jeden z celów polityki antynarkotykowej. Innym, znacznie ambitniejszym celem było wpisanie do końcowej deklaracji zwalczania nadużyć dokonywanych w imię terapii. Pojęciem tym określa się przypadki łamania praw człowieka, do jakich dochodzi przy okazji leczenia narkomanów, w imię walki z nałogiem.

Organizacje pozarządowe miały nadzieję, że tym razem uda się im przekonać państwa członkowskie ONZ do swoich racji. Liczono zwłaszcza na nowego lokatora Białego Domu i zmianę stanowiska Stanów Zjednoczonych, które w czasie prezydentury Busha jr. sprzeciwiały się na arenie międzynarodowej nawet tak podstawowym środkom redukcji szkód jak wymiana igieł dla narkomanów. Podobno Biały Dom Obamy wysyłał w tej sprawie pozytywne sygnały na początku roku. Ostatecznie jednak w Wiedniu delegacja amerykańska zajęła stanowisko bardzo zbliżone do tego sprzed dziesięciu lat, zmniejszając jedynie swój sprzeciw wobec wymiany igieł.

Organizacje pozarządowe liczyły także na Unię Europejską. Większość krajów członkowskich przyjęła w swojej polityce wewnętrznej założenie o „redukcji szkód” jako o jednym z celów polityki narkotykowej. Przedstawiciele organizacji pomagających uzależnionym mieli nadzieję, że jeśli Unia zaprezentuje wspólne stanowisko, to uda się wpisać „redukcję szkód” do wytycznych ONZ na następne dziesięć lat. I faktycznie w pierwszych dniach obrad Unia mówiła w tej sprawie jednym głosem. Wspólne stanowisko UE rozpadło się jednak… po deklaracji Watykanu. Państwo Kościelne wydało oświadczenie, w którym sprzeciwiło się takim formom pomocy osobom uzależnionym jak np. wymiana igieł, uznając je za przejaw „cywilizacji śmierci”. Po oświadczeniu Stolicy Apostolskiej ze wspólnego stanowiska UE niemal natychmiast wycofały się Włochy, a zaraz po nich Szwecja, której delegacja od początku była sceptyczna wobec koncepcji „redukcji szkód”, niepraktykowanej w samej Szwecji. W końcu UE nie wypracowała wspólnego stanowiska, a opór Stanów Zjednoczonych i Rosji sprawił, że wpisanie redukcji szkód do końcowego dokumentu okazało się niemożliwe.

Delegacje opowiadające się za tym zapisem „na pocieszenie” dostały zapis o „dodatkowych formach wsparcia dla osób uzależnionych”, które powinny towarzyszyć wojnie z narkotykami. Większość krajów UE (w tym Polska), Australia, Boliwia i kilka innych państw wydała wspólne oświadczenie, w którym państwa zadeklarowały, że zapis ten będą interpretowały jako zobowiązanie do prowadzenia polityki „redukcji szkód”. Taka interpretacja zapisu wzbudziła sprzeciw Stanów i Rosji.

W rezultacie wytyczne polityki narkotykowej ONZ na następne dziesięć lat w zasadzie powielają wytyczne przyjęte w 1999 roku. A przecież większość ekspertów, organizacji pozarządowych, osób pracujących z uzależnionymi zgadza się, że polityka „wojny z narkotykami” nie zdaje egzaminu i łączy się z potężnymi nadużyciami w dziedzinie praw człowieka. Polityka redukcji szkód nie stała się celem wyznaczanym przez Narody Zjednoczone, ale z pewnością będzie realizowana na terenie rozwiniętych państw europejskich.

Na nielegalu

Dziś dostęp do rzeczywistej pomocy dla osób uzależnionych zależy w dużej mierze od tego, w jakim kraju osoba uzależniona mieszka. Nie jest przypadkiem, że programy „redukcji szkód” realizowane są głównie w zamożnych, stabilnych krajach europejskich. Mieszkańców ubogich peryferiów w razie kłopotów z nałogiem czeka raczej więzienie (Indie) albo obóz pracy (Chiny), a nie finansowana przez państwo terapia. W Stanach Zjednoczonych „wojna z narkotykami” jest przede wszystkim jednym z licznych narzędzi dyscyplinowania klas niższych i mniejszości etnicznych. Oczywiście, sam zapis w deklaracji ONZ nie zmieniłby tego stanu rzeczy, ale przynajmniej pokazałby, że Narody Zjednoczone dostrzegają ten problem.

Dlatego rezultaty konferencji są rozczarowujące. Brakowało głosów opowiadających się za legalizacją, a przynajmniej dekryminalizacją drobnotowarowego obrotu niektórymi narkotykami (np. marihuana). Tematyki tej w ogóle nie podejmowały delegacje rządowe, unikały jej również organizacje pracujące z narkomanami (co w ich przypadku jest zrozumiałym taktycznym wyborem). Od tej reguły były dwa wyjątki. Fundacja Berkeley’a przedstawiła raport sporządzony przez głównie brytyjskich ekspertów z dziedziny zdrowia publicznego i kryminologii, ostrożnie, z pewnymi zastrzeżeniami, ale jednak opowiada się on za holenderskim modelem polityki wobec konopi indyjskich, jako – przy wszystkich swoich wadach – przynoszącym najmniej szkód. Drugim wyjątkiem był boliwijski prezydent Evo Morales, walczący w Wiedniu o prawo do upraw koki przez rdzenną ludność Ameryki, dla której żucie liści tej rośliny to tradycja sięgająca kilku tysięcy lat.

Środowiska zwolenników legalizacji marihuany nie zostały dopuszczone do obrad. Zorganizowały więc demonstrację pod wiedeńską siedzibą ONZ, następnie urządziły przed jej wejściem mały targ, na którym można było dostać książki, ulotki, gazetki środowisk walczących o legalizację miękkich narkotyków, gadżety wykonane z konopi indyjskich. Niedopuszczenie do obrad tych środowisk to błąd, są one coraz bardziej rosnącym w siłę ruchem społecznym i ich głos powinien być uwzględniony.

Jak nie wiadomo, o co chodzi…

W Wiedniu starły się dwa sposoby myślenia o problemie polityki narkotykowej. Jeden traktuje ją jako część polityki zdrowotnej. Drugi jako część polityki karnej i bezpieczeństwa. Innymi słowy jedni problem medykalizują, inni go kryminalizują. Medykalizacja problemu narkotyków, której wyrazem jest europejska polityka „redukcji szkód” bez wątpienia przynosi mniej szkody niż kryminalizacja problemu i zamykanie ludzi do więzień za posiadanie drobnych ilości marihuany czy LSD, co praktykowane jest w Stanach albo w Polsce. Jednak należy zachować pewien dystans do tej strategii. Medykalizacja problemu również może wiązać się z nadużyciami wobec osób uzależnionych (praktyki medyczne i paramedyczne z samej swojej natury mocno uprzedmiatawiają tych, którzy są ich obiektem).

Poza tym dyskurs medykalizujący pomija samą istotę problemu, z którym walczy. Na nadużywanie wszelkich substancji psychoaktywnych (obojętnie czy będzie to alkohol, heroina, czy leki antydepresyjne) trzeba bowiem patrzyć w szerszym kontekście, jako na symptom tego, że to z całym naszym społeczeństwem jest coś głęboko nie tak. Nie tylko dlatego, że aby w nim normalnie funkcjonować, jednostka potrzebuje szeregu środków osłabiających poczucie rzeczywistości. Przede wszystkim rynki obsługujące narkotyki są dziś potężną gałęzią gospodarki, coraz lepiej zintegrowaną z jej głównym nurtem. Przekonanie, że problem narkotykowy dotyczy tylko garstki uzależnionych i garstki zarabiających na nich bandytów jest głęboko nieprawdziwy.

W Wiedniu miałem wrażenie, że dyskusja o problemie narkotyków zapoznaje problem tego, jak bardzo stały się one częścią głównego nurtu życia codziennego, a nawet gospodarki współczesnego świata.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij