Niestety, nie da się tego zrobić, przekazując datki na wskazaną fundację. Ja nie wiem, jak pomóc. Może wy?
Kilka dni temu obiecałam sobie uroczyście, że w żadnym tekście nie wspomnę już, nawet aluzyjnie, o Klątwie. Biorąc jednak pod uwagę, że zakończenie sezonu świętowałam w tym roku z Teatrem Powszechnym, który na kolację postanowił zaserwować Upadanie, jestem zmuszona złamać tę obietnicę. Bo nawet jeśli pominęłabym wszystkie mniej dosłowne skojarzenia z najgorętszą premierą minionych miesięcy, to spektakl Árpáda Schillinga tak demonstracyjnie wchodzi z nią w dialog, że nie mam wyboru.
czytaj także
Oto kolejny, po Frljiciu, nie-Polak, który bierze pod lupę nasz naród wybrany. Co prawda nie Chorwat, tylko Węgier, a wiadomo, że Polak i Węgier to dwa bratanki, zwłaszcza ostatnio, ale jednak. Czerwona lampka po prawej stronie powinna się była zapalić. Zapalić i po angielsku zgasnąć, bo Schilling zrobił spektakl tak przewrotny i jednocześnie tak bezwzględny, że zarówno ci z prawej, jak i ci z lewej, a już zwłaszcza ci z centrum, mogą się poczuć nieswojo.
The Addams from Poland
Schilling na pierwszy rzut oka opowiada nam historię obyczajową. Z wyraźną fabułą, bohaterami, splątanymi relacjami i pogłębionymi rysami psychologicznymi. Ponieważ jesteśmy w teatrze współczesnym, w dodatku bardzo postępowym, liczne są tu przykłady burzenia iluzji scenicznej. Liczne, ale nie przytłaczające. Tak tylko od czasu do czasu, żeby widz się tą wciągającą przecież fabułą za bardzo nie zachłysnął. Postaci noszą więc imiona odgrywających je aktorów i aktorek, a jedna z bohaterek (Klara Bielawka), ciskając zakupami o ścianę, wskazuje na puste opakowanie po jajkach, mówiąc, że to tylko rekwizyt.
Zasadniczo jednak historia toczy się jak w przyzwoitym polskim serialu – coś się dzieje między mężem i żoną, stop-klatka, coś się dzieje między córką i jej narzeczonym, stop-klatka, wracamy do męża, który tym razem rozmawia z kochankiem itd. Jakże inaczej niż w Klątwie, w której zburzona iluzja była podstawowym tworzywem spektaklu, a aktorzy w tradycyjnie rozumiane role wchodzili tylko od czasu do czasu. A jednak to właśnie Klątwa przywoływana jest w Upadaniu jako TEN spektakl, który zaraz zdejmą z afisza, a przecież każdy inteligent / każda inteligentka musi go zobaczyć! Nie pełni to tylko funkcji teatralnego gagu, a nawet jest kluczowe dla interpretacji przedstawienia, ale o tym za chwilę.
Mamy więc w spektaklu taką polską rodzinę Addamsów – czyli trochę śmieszną, trochę straszną. Jest podstawowa komórka społeczna – żona (Ewa Skibińska), mąż (Arkadiusz Brykalski) i dorosła córka (Anna Ilczuk). Oprócz tego jest jeszcze brat żony (Michał Jarmicki), jego dorosła córka (Klara Bielawka) i jej chłopak (Wiktor Loga-Skarczewski). Oraz kochanek męża (Julian Świeżewski). Arek jest wykładowcą akademickim, Julek – jego studentem, Ewa – nie do końca wiadomo, ale chyba businesswoman. Michał jest bezrobotnym nieudacznikiem życiowym, wyciągającym pieniądze od Ewy. Wiktor to dobry chłopak, ale nie do końca wie, czego chce. Ania to niedobra dziewczyna, której rodzice kupują auto na urodziny, a ona ćwiczy jogę na macie i wygłasza miks prawicowo-neoliberalnych komunałów. Klara jest w ciąży. A wszystko, co się dzieje, dzieje się pomiędzy białym pianinem po lewej a czerwonym fotelem po prawej stronie sceny. Polska-inteligencka-biało-czerwoni!
Kontrrewolucja u bram
Spektakl przywołuje dwa dyżurne, rozpalające zbiorową wyobraźnię tematy – aborcję i homoseksualizm. Niech nas to jednak nie zmyli, bo są one zasłoną dymną dla najistotniejszego według mnie problemu poruszonego przez Schillinga. Nie przez niego pierwszego, że przywołam Berlin Alexanderplatz Korczakowskiej i G.E.N Jarzyny. Tym problemem jest bezradność w obliczu przetaczających się przez Polskę, Europę i świat przemian, tej zdumiewającej, bezlitosnej kontrrewolucji. Schilling interpretuje ją przez pryzmat klasowy – bezradnej, zgnuśniałej, hermetycznej inteligencji (Ewa, Arek), bezradnego i zrozpaczonego prekariatu (Michał, Klara, Wiktor, Julek) oraz przechodzącej do ofensywy nowej warstwy społecznej – synusiów i córuś bogatych mamuś i tatusiów, wyposażonych przez nich w pieniądze i nieufność, rozpaczliwie szukających czegoś, czego można się złapać. I łapiących się na populistyczne hasła, w których „aborcja to zło” miesza się z „j…ć biedę” (Ania).
czytaj także
Gdy patrzymy na naszą rodzinę Addamsów z daleka, widok jest, jak u Sasnalów, całkiem ładny. Małżeństwo chodzi do teatru, wyposaża córkę, wygłupia się niczym para uroczych podlotków i wybacza sobie drobne przewinienia. Tak przynajmniej chce to widzieć Arek (mąż), o tym chce przekonać Julka (kochanka). Oczywiście, stary, że moja rodzina cię zaakceptuje, jesteśmy postępowi i inteligenccy. Ta iluzja oczywiście nie trwa długo. Ewa (żona) raczej nie jest zachwycona romansem męża, a już na pewno nie jest nim zachwycona Ania (córka). Coraz szerzej otwiera oczy na gładkie frazesy płynące z ust ojca, który, jak się okazuje, sam w nie nie wierzy, choć bardzo by chciał.
Oczywiście, stary, że moja rodzina cię zaakceptuje, jesteśmy postępowi i inteligenccy.
Druga odsłona dramatu – Ewa wspiera brata w potrzebie, daje mu pieniądze, znajduje mu pracę i przekonuje Klarę (córkę Michała) i Wiktora (chłopaka Klary) do skrobanki. Tylko że Michał (brat) nie bardzo umie pracować, pieniądze topi w chybionym pomyśle na biznes, chciałby mieć wnuka, a jego główny problem polega na tym, że czuje się nikomu niepotrzebnym gównem. Czary goryczy dopełnia fakt, że nie ma nawet stu złotych, żeby pożyczyć córce.
Wobec tych wszystkich problemów w Wiktorze narasta irracjonalna agresja, Klara zamienia się w bezwolne popychadło, Arek nie potrafi wyrwać się z pułapki własnych frazesów, a Ewa kapituluje w histerii. No a Michał rzeczywiście jest nikomu niepotrzebnym gównem. Z twarzą wychodzi z tego chyba tylko Julek, choć do końca nie wiadomo, bo być może obił mu ją Wiktor, którego generalna wściekłość przerodziła się w nienawiść do homoseksualistów.
I wreszcie Ania, Anna, ta cholerna Anka. Ta jedyna, która ma odwagę powiedzieć matce, że próbowała za pieniądze kupić sobie spokój od problemów brata, legitymizując jego wyuczoną bezradność. Ma oczywiście niepodważalną rację, dzięki czemu łatwiej nam łyknąć jej kolejne tezy. O tym, że Michał to bezużyteczne gówno, które potrafi tylko żreć czekoladki, a Klara jest morderczynią, która zabiła własne dziecko.
Słuchamy więc Anki, wygłaszającej swoją populistyczną tyradę, widzimy całą resztę, która nie ma pojęcia, jak się do tej tyrady odnieść i mimowolnie zaczynamy się zastanawiać, czy może w tym, co mówi Janusz Korwin-Mikke nie ma odrobiny racji. I tak, w linii prostej, dochodzimy do tego, dlaczego rządzi nami Kaczyński, a Ameryką – Trump. Żarty żartami, ale to wbrew pozorom bardzo celna diagnoza. Populiści wkładają nogę między drzwi tam, gdzie są one najsłabsze, a szpara najszersza i trzeba tylko chwili, żeby rzeczywistość z Opowieści podręcznej stała się naszą rzeczywistością.
czytaj także
Najciekawsze jednak dzieje się na końcu, bo to spektakl w kategorii „mocny finał”. Michał, którego superego przemawia głosem Ani, postanawia się powiesić. W końcu nic mu się w życiu nie udało, a na koniec zabrakło jeszcze tej stówy dla córki. Widzimy więc Michała z paskiem okręconym wokół szyi i przytwierdzonym do klamki. Teraz Ania wchodzi w rolę naszego superego i pyta – kto pomoże Michałowi? No właśnie, kto?
Trzeba tylko chwili, żeby rzeczywistość z „Opowieści podręcznej” stała się naszą rzeczywistością.
Z tego punktu widzenia Klątwa to przedstawienie jakby odrobinę chybione. Co nam po transgresjach i przesuwaniu granic wolności artystycznej, dla kogo to? Ewa i Arek chodzą na Klątwy, jakoś nie uchroniło ich to od wychowania Anki tak, że stała się tym, kim się stała. Michał na Klątwy raczej nie chadza, ma, mówiąc delikatnie, trochę inne problemy. Winien jest sobie sam, jak by chciała Anka, lub wszyscy jesteśmy winni. Dopóki nie wymyślimy, jak pomóc Michałowi, globalna dobra zmiana będzie trwać.
Upadanie, reż. Árpád Schilling, Teatr Powszechny w Warszawie