Porządny teatr obyczajowy to nie lada rzecz, ale od nazwiska „Warlikowski” oczekiwałabym czegoś więcej. No to dostałam, choć tak jakby nie do końca.
Zapowiadało się co najmniej poważnie. No bo Krzysztof Warlikowski, no bo Nowy Teatr, no bo Hanoch Levin. Nawet na zaproszeniu moje nazwisko było wydrukowane, a nie, jak zwykle, wypisane. A przy kasie były zapisy do kolejki po wejściówki. Naprawdę! Przypomniały mi się stare, dobre czasy spod znaku dziekanatu i konsultacji profesorskich. Tylko osób ze śpiworami drzemiących pod kasą nie widziałam, ale może za późno przyszłam.
A jednak Wyjeżdżamy, czyli premiera, którą Nowy Teatr z przytupem finiszuje dobiegający końca sezon teatralny, poważna wcale nie była. Raczej… wprawiająca w lekką konsternację. Bo chociaż upłynęło już kilka dni, odkąd widziałam spektakl, nadal ciężko mi odpowiedzieć, na ile mi się podobał.
czytaj także
Żydzi cierpią na zaparcia
Stosunkowo najłatwiej mówić, o czym spektakl jest. Akcja Wyjeżdżamy osadzona jest w nieodlegle przeszłym, współczesnym i lekko przyszłym Izraelu, co raczej nie dziwi, zważywszy, że to adaptacja sztuki Pakujemy manatki Hanocha Levina. Towarzysząca przedstawieniu nuta emocjonalna przywodzi na myśl Trzy siostry Czechowa – wszyscy chcą wyjechać, czy, mówiąc mniej dosłownie, coś zrobić ze swoim życiem, ale mało komu to wychodzi. Choć bywa, że i owszem.
Droga z Izraela wiedzie w dwóch kierunkach. Jednym z nich jest symboliczna zagranica – to nieważne, czy chodzi nam o Londyn, czy o Szwajcarię – ważne, że są tacy, którym udało się stąd wyjechać. Ci, którym się nie udało, opuszczają Izrael, żeby udać się na tamten świat. I to jest właśnie ten drugi, chyba bardziej kluczowy, kierunek.
Ale wróćmy na moment do samego świata przedstawionego. Bohaterami są mieszkanki i mieszkańcy nieokreślonego, ale raczej niewielkiego obszaru na terenie Izraela, połączeni ze sobą więzami rodzinnymi i sąsiedzkimi. Jedyną przybyszką z zewnątrz jest Amerykanka Angela Hopkins (Magdalena Cielecka), ale jej obecność na zasadzie kontrastu jeszcze bardziej podkreśla izraelski grajdołek, w którym zanurzona jest przedstawiona społeczność.
A teraz akcja. Otóż w spektaklu nic specjalnie się nie dzieje, a to nic przerywane jest raz po raz faktem, że ktoś umiera lub wyjeżdża. Jako pierwsza następuje śmierć. Umiera Szabtaj Szuster (Zygmunt Malanowicz), a co najgorsze czyni to, nie zdoławszy się wypróżnić, podobnie jak ojciec bohatera Kompleksu Portnoya, co nasuwa skojarzenie, że zaparcie musi być dla Żydów jakoś endemiczne.
Później następują kolejne śmierci, przez co pogrzeby stają się ważnymi punktami zwrotnymi, dzielącymi akcję na kolejne etapy. Wygląda to trochę jak żywcem skopiowane z genialnego serialu Sześć stóp pod ziemią, zwłaszcza zabieg, który reżyser stosuje na sam koniec. Nie podejmuję się jednak rozstrzygać, kto u kogo co podpatrzył.
Pomiędzy pogrzebami dzieje się życie. Raczej marne, smutne i bezsensowne, ale przesiąknięte codziennymi absurdami i czarnym humorem, więc do przełknięcia.
czytaj także
Nic do stracenia i nic do zyskania
Krzysztof Warlikowski jest dyrektorem artystycznym Nowego Teatru i patrząc na scenografię, którą przygotowała dla niego Małgorzata Szczęśniak, zaczynam rozumieć zasadę estetyczną rządzącą całym teatrem. W spektaklu dominuje coś, co nazwałabym „znaczącym minimalizmem”. Mamy bardzo dużą, pustą przestrzeń. Na środku sceny rzadko się coś dzieje. Przeważnie akcja rozgrywa się pod ścianami. Pogrzeby – na wprost widzów, w wydzielonej szklaną taflą przestrzeni, nad którą wyświetla się imię, nazwisko i lata życia nieboszczyka. Bardziej codzienne sprawy – po bokach.
Fakt, że ludzie w tym spektaklu są przyciśnięci do ścian, nasuwa skojarzenia z jakąś nieznośnością, nieporadnością, nieumiejętnością właściwego wykorzystania przestrzeni życiowej. I rzeczywiście, ciężko tu znaleźć kogoś szczęśliwego, kto by wiedział, gdzie ma się podziać. Nie wie tego Munio Globczik (Wojciech Kalarus), który, zanim umrze nad talerzem zupy, cały pochłonięty jest myśleniem, jak pozbyć się z domu własnej matki (rewelacyjna Jadwiga Jankowska-Cieślak). Ona chyba też tego nie wie, skoro cały czas uparcie powraca tam, gdzie nie chce jej nikt poza wnukiem Zigim (Piotr Polak). Nie wie też garbaty Avi (jeszcze raz Zygmunt Malanowicz), który ciągle pomieszkuje u brata Motkego (Marek Kalita), choć żona brata Cypora (Maja Ostaszewska) wyraźnie sobie tego nie życzy. A kiedy wreszcie się wyprowadza, to właściwie od razu odbiera sobie życie. A już chyba najmniejszą wiedzę na ten temat ma Dani (Jacek Poniedziałek), który najbardziej ze wszystkich chce wyjechać, ale zamiast tego wikła się w toksyczne relacje z kobietami – matką (Ewa Dałkowska) i prostytutką (Agata Buzek).
Może najlepiej wiedzą, o co w życiu chodzi, nobliwe matrony (Dorota Kolak, Monika Niemczyk, Małgorzata Hajewska-Krzysztofik), które spotykają się, by grać w brydża. Potraciły mężów, zostały wyrolowane przez kochanka (Andrzej Chyra), więc nie mają złudzeń. Aha – i w przeciwieństwie do swoich synów i córek – nie planują wyjazdów. Wiedzą, że nie mają nic do stracenia ani nic do zyskania. Zostają.
Dodajmy jeszcze, że pojawia się tu też wątek Marca 1968, wątek utajonych żydowskich korzeni, Holocaustu itp. Dostajemy więc do wglądu społeczność z całym historycznym balastem, który na niej ciąży i nie pozostaje bez wpływu na indywidualne odczuwanie szczęścia.
czytaj także
Queerowy kwiatek do mieszczańskiego kożucha
Gdyby poprzestać na powyższym, to byłby to kawał poprawnego teatru obyczajowego. Na całe jednak szczęście dla widzów o niemieszczańskich potrzebach estetycznych w spektaklu dzieją się rzeczy, o jakich śniło się co prawda filozofom, ale tylko tym głęboko postmodernistycznym.
Pojawiają się na przykład motywy queerowe. Bardzo w tym stylu jest grana przez Agatę Buzek prostytutka. Ale to jeszcze nic w porównaniu z rolą, jaką w spektaklu odgrywa Maciej Gąsiu Gośniowski. Oscyluje pomiędzy byciem poważnie ubranym i zachowującym się grabarzem, a, mówiąc nieco uproszczonym językiem, „przegiętym” barmanem. Sam jeden jest walką postu z karnawałem, bezwstydnym, libidalnym życiem i śmiercią, z którą akurat w tym przedstawieniu są żarty, niemniej sama w sobie jest faktem dość ponurym. Najlepiej jest jednak wtedy, kiedy ta dwójka – barman i prostytutka – tańczą razem obłędny, erotyczny danse macabre.
czytaj także
Odczytuję ich jako wyekstrahowaną esencję życia, w przypadku którego śmierć nie stanowi przeciwieństwa, ale jest jego integralnym składnikiem. Życia niepodlegającego ocenie etycznej, nieuginającego się pod kulturowym pręgierzem, będącego fenomenem wymykającym się jakimkolwiek narzędziom badawczym i interpretacyjnym. Jeśli takie było zamierzenie, że wbrew historiom bohaterów spektakl ma być paradoksalną pochwałą tego właśnie życia, to ja jestem bardzo na tak, choć nie wiem, czy nie popełniam tutaj grzechu nadinterpretacji.
Być może – a nie stoi na przeszkodzie nic, by tak twierdzić – ten wątek queerowy był tutaj przypadkowym kwiatkiem do kożucha. Może miał tylko złagodzić motyw obśmianej homonormy, który pojawił się w postaci związku Zigiego i Alfonsa (Rafał Maćkowiak).
Do końca też nie wiem, która z tych opcji jest korzystniejsza. Porządny teatr obyczajowy to nie lada rzecz, ale od nazwiska „Warlikowski” oczekiwałabym czegoś więcej. No to mi dał, choć tak jakby nie do końca. Queerowy wilk syty, mieszczańska owca cała?
*
Wyjeżdżamy, reż. Krzysztof Warlikowski, Nowy Teatr w Warszawie