Teatr

Tło białego tła [„Nic” Garbaczewskiego]

Zazwyczaj bawi mnie zadawane z oburzeniem pytanie: „czy to jeszcze jest teatr?”. Tym razem życzyłbym sobie, żeby przed premierą zadał je sobie sam reżyser.

Z Krzysztofem Garbaczewskim nie zawsze łatwo się współpracuje, nie zawsze łatwo się rozmawia, ale wbrew stereotypowym memowym złośliwościom trzeba przyznać, że jest piekielnie inteligentny i oczytany. Inspiracji do swych spektakli szuka w najrozmaitszych tekstach, których wystawianie na scenie może się wydawać początkowo zadaniem karkołomnym.

Druga płeć teatru

W trakcie swojej trwającej już ponad dekadę kariery zaproponował widzom – oprócz oryginalnych odczytań dzieł powszechnie wystawianych autorów, jak Szekspir, Gombrowicz czy Wyspiański – chociażby Roberta Robura według powieści Mirosława Nahacza, a ostatnio Nietotę Tadeusza Micińskiego. Dwa lata temu odniósł wielki sukces, wystawiając Chłopów – zapowiedź tej adaptacji wzbudziła spore zaciekawienie, a nawet zaskoczenie, ale chyba nie z powodu nieprzekładalności tej powieści na scenę, a raczej ze względu na nieoczywiste skojarzenie reżysera tak radykalnie nowoczesnego z powieścią, która w obiegowej opinii nie najlepiej się zestarzała.

Garbaczewski nie poprzestaje jednak na dramatach i powieściach z wyraźnie zarysowanymi fabułami i bohaterami, sięga również poza wąsko rozumianą literaturę piękną. W zeszłym roku wystawił Ucztę Platona – dzieło niby filozoficzne, ale ze względu na dialogiczną formę właściwie stworzone dla teatru.

Reżyserskie starcia z Platonem i Bernhardem

Gdybym miał wskazać najmniej oczywiste – i tym samym najbardziej ambitne – inspiracje dla spektakli Garbaczewskiego, pomyślałbym najpierw o Tybetańskiej księdze umarłych (na jej podstawie powstała Nirvana) oraz Życiu seksualnym dzikich Bronisława Malinowskiego. Warto również wspomnieć o Kronosie – Gombrowiczowski dziennik (brudnopis?) intymny posłużył za pretekst do równie intymnych, autobiograficznych opowieści aktorów. Nawet jeśli można zakwestionować autentyczność niektórych z nich, trzeba przyznać, że były wciągające.

Tomasik: „Kronos”, czyli skandal na miarę książki telefonicznej

Wydawać by się mogło, że pod względem oryginalności tekstu trudno będzie wyprzedzić buddyjski rytuał, legendarne dzieło antropologiczne czy enigmatyczne notatki Gombrowicza. A jednak się udało – tym razem Garbaczewski przeszedł samego siebie. Nic, jego najnowsza premiera w Starym Teatrze, to „medytacja teatralna inspirowana Czarnym kwadratem na białym tle Kazimierza Malewicza, poezją Bolesława Leśmiana, książkami Nic-nic Janusza Palikota, Kairos Cezarego Wodzińskiego, Mount Analogue René Daumala i myślą U.G. Krishnamurtiego”. Ta imponująca lista, a przede wszystkim paradoksalnie pojemny tytuł i tajemnicza klasyfikacja gatunkowa gwarantują, że na spektakl przychodzi się bez konkretnych oczekiwań.

Niezwykła podróż w głąb oka

Zanim widzowie zajmą swoje miejsca, na fotelach znajdują tajemnicze przezroczyste sześciany przyozdobione futerkiem. Z głośników dochodzą fragmenty powieści René Daumala. Po chwili na scenę wchodzi Mikołaj Kubacki, ubrany w kostium skonstruowany z niewielkich trójkątnych lusterek, od których odbijają się lasery hologramu. Roman Gancarczyk gra na fortepianie i recytuje Orfeusza i Eurydykę Miłosza. Zakapturzone postaci w błyskawicznym tempie zapełniają stojące w centrum białe płótno dziesiątkami cyfr… Nie sposób nie zachwycić się tą błyskawiczną ucztą dla zmysłów, ale po zachwycie równie szybko doznaję „synestetycznego” przebodźcowania, napięcie spada, a „medytacja teatralna” okazuje się niestety monotonnym seansem.

Wspomniane białe płótno to niby tło czarnego kwadratu Malewicza. Czerni jednak nie ma – w jego miejscu jest kwadratowa pustka. Tę „ramę” z syzyfowym uporem ciągnie wte i wewte Krzysztof Zawadzki, jako – nietrudno się domyślić – Orfeusz. Za ramą stoi Eurydyka w pasiaku (w tej roli zamiennie Olga Belinskaia i Magda Grąziowska), nieruchoma i niema prawie do końca spektaklu. Wokół Orfeusza i cienia Eurydyki – dosłownie i w przenośni – koncentrują się pozostali aktorzy, ich słowa i ruchy. Garbaczewski, poważny jak nigdy, zaglądając do Hadesu, pyta nie tylko o śmierć, ale i o miłość. Niestety, wybierając sobie aż tylu przewodników – Leśmiana, Miłosza, Palikota, Wodzińskiego, Celana, Heideggera, Malewicza, Daumala i Krishnamurtiego – idzie tak powoli, że po drodze gubi uwagę widzów.

Ofiarą ambitnych filozoficzno-poetyckich założeń reżysera stało się przede wszystkim aktorstwo. Jest to zarzut, który pada przy okazji niemal każdej premiery Garbaczewskiego, ale do tej pory wydawał mi się komiczny. Niestety, tym razem w nadmiarze pomysłów gubi się czynnik najbardziej ludzki – aktorzy. Nie wierzę, że jest to efekt bezradności reżysera. Raczej konsekwencja takich, a nie innych wyborów intelektualnych. Trudno jednak przejść nad tym gestem do porządku dziennego, widząc, jaką obsadę miał do dyspozycji. Niektórzy z aktorów przez cały spektakl nie mówią chyba ani słowa – a jednocześnie tekstu jest ewidentnie za dużo. Chwilowa bliskość i piękno poezji Leśmiana gwałtownie niknie, gdy wykonawcy pogrążają się w przydługich zdaniach z książki Palikota. Niekiedy ma się wrażenie, że tekst nie pochodzi od nich, że są jedynie jego tłem. A momentami nawet tłem białego tła od Malewicza.

Wyspiański w San Escobar

Wśród aktorów Starego, którzy właśnie u Garbaczewskiego pokazali swoje najlepsze role ostatnich kilku sezonów, bez wahania wymieniłbym Pawła Kruszelnickiego (w Hamlecie był Poloniuszem, w Kosmosie Kulką). Tym razem jednak perfidnie przeszkodzono mu w pokazaniu swoich możliwości. Jego Heideggerowski monolog, choć nieco nużący, mógłby autentycznie poruszać, gdyby nie towarzyszące mu nieznośne mlaskanie dobiegające z głośników. Nie udało się również w pełni wykorzystać zdolności Romana Gancarczyka, któremu Kosmos zawdzięczał przypuszczalnie najdoskonalsze momenty. Gancarczyk – nie tylko wybitny aktor, ale i świetny pianista – choć fizycznie obecny na scenie prawie cały czas, po Orfeuszu i Eurydyce jak gdyby znika. Trzeba się autentycznie postarać, żeby zmarnować potencjał artysty tego formatu.

Nie chcę sugerować, że Nic jest kompletnie chybionym projektem. W końcu w znacznej mierze opiera się na geniuszu Leśmiana i jego poezji zawdzięczam to, że kilkakrotnie zostałem wyrwany z letargu. Najpierw przez Macieja Charytona – jego wykonanie Matyska ma w sobie nieporównywalnie więcej energii niż reszta spektaklu. Drugie przebudzenie zawdzięczam Pogrzebowi Don Żuana – jedyna „nazywalna” sytuacja sceniczna daje wreszcie aktorom (z Grzegorzem Grabowskim na czele) pole do popisu. Nie przekonała mnie rapująca Myszka Miki, zabieg ewidentnie obliczony na efekt. Podobnie można by zresztą wyrazić się o rozpikselowanym ogniu piekielnym, ale akurat ten pomysł sprawił mi dużo radości.

Sam na sam z naszym wewnętrznym Hitlerem

Nie raz myślałem, że spektakl dobiega końca – czasem miałem wrażenie, że wynika to z kompozycji, czasem po prostu miałem dość. Gdy światła w końcu zgasły, a z głośników dobiegł wiersz Dziewczyna Leśmiana w przepięknej interpretacji Magdy Grąziowskiej, stało się jasne, że to już prawdziwy koniec i to właśnie te ostatnie minuty przyniosły wreszcie niekwestionowany zachwyt, na który czekałem ponad dwie godziny. W ten oto sposób objawił się przekorny geniusz Garbaczewskiego – Nic ostatecznie i niespodziewanie zatryumfowało, gdy na kilku poziomach „nic nie było oprócz głosu!”.

Zazwyczaj bawi mnie zadawane z oburzeniem pytanie: „czy to jeszcze jest teatr?”. Tym razem życzyłbym sobie, żeby przed premierą zadał je sobie sam reżyser. Pamiętam, jakie wrażenie robiły na mnie, zwłaszcza na samym początku, scenografia i światła Jana Strumiłły i Roberta Mleczki czy muzyka Jana Duszyńskiego. Żałuję, że ta mnogość rewelacyjnych pomysłów została rozwodniona trudnym do zniesienia tempem spektaklu, a Garbaczewskiemu zabrakło odwagi, by Nic nazwać inaczej niż „medytacją teatralną”.

W tym miejscu nie mogę się powstrzymać przed niewielką dygresją. To oczywiście żadne odkrycie, że miejsce, z którego oglądamy spektakl, ma wielki wpływ na jego odbiór, jednak niekiedy banał ten ma szczególne znaczenie. Z własnego doświadczenia wiem, że Chłopi oglądani z daleka w wielkiej sali krakowskiego centrum kongresowego ICE nie dorównują Chłopom granym „u siebie”, w Teatrze Powszechnym, zwłaszcza kiedy ogląda się ich ze sceny, a dokładniej z porozstawianych zaledwie parę metrów od aktorów pufów.

W przypadku najnowszej premiery prosta opozycja „z bliska dobrze, z daleka źle” nie wyczerpuje problemu. Wierzę, że dopiero radykalnie inny pomysł na organizację widowni pozwoliłby mnie i innym sceptycznym widzom na dużo większe zaangażowanie i być może zaowocowałoby ono autentycznym zachwytem nad dziełem sztuki, którego wyjątkowości nie sposób podważyć. Brakowało mi odrobiny wolności, którą daje widzom chociażby Magda Szpecht, czy nieinwazyjnej bliskości, kojarzącej mi się z Weroniką Szczawińską. Te dwie wartości znalazły się zresztą wśród założeń poprzedniego spektaklu Garbaczewskiego, Nietoty w Teatrze Powszechnym. Widzowie (uczestnicy?) medytacji teatralnej w Starym, uwolnieni z ciasnych ram rzędów foteli, bez konsekwencji opuszczający przestrzeń artystycznych działań i do niej wracający, mogliby w pełni poświęcić się chociaż wybranym fragmentom – zamiast stopniowo pogrążać się w nudzie.

Hakujemy korporacyjne technologie, żeby tworzyć performans

Istnieją spektakle tak nieudane, że chce się o nich jak najszybciej zapomnieć. Tymczasem Nic od kilku tygodni nie daje mi spokoju – i zupełnie mi to nie przeszkadza. Wbrew temu, co mogłoby się wydawać, szczerze polecam Nic każdemu, kto szuka w teatrze formalnych eksperymentów czy emocjonalnych niespodzianek – wiem o kilku osobach, które płakały ze wzruszenia w trakcie, a nawet po zakończeniu „medytacji”. A im więcej czasu mija od momentu, w którym ze zniecierpliwieniem wierciłem się w fotelu na widowni Starego Teatru, tym bardziej w mojej pamięci przeważają wspomnienia małych zachwytów, sporych zaskoczeń i jeszcze większych – choć pięknych – niezrozumień. Takie właśnie jest Nic – bywa męczące jako doświadczenie (a raczej d o ś w i a d c z a n i e), ale fascynuje jako wspomnienie.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Krzysztof Juruś
Krzysztof Juruś
Publicysta Krytyki Politycznej
Analityk AML, absolwent prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pisze o Wielkiej Brytanii, teatrze i serialach.
Zamknij