Przygotowaną przez Andrzeja Szczerskiego wystawę można potraktować jako zapowiedź nadchodzących obchodów stulecia polskiej niepodległości. Przede wszystkim jest to jednak manifestacja pozycji krakowskiego muzeum, które jak do tej pory jest największym muzealnym beneficjentem „dobrej zmiany”.
Gdy w listopadzie ubiegłego roku oficjalnie rozpoczęły się obchody Roku Awanagardy, zdania na temat tego wydarzenia były podzielone – sceptycyzm mieszał się z nadzieją, głosy krytyczne z tymi bardziej zdroworozsądkowymi, wskazującymi na Rok Awangardy jako narzędzie być może trudnego, ale koniecznego przecież dialogu środowiska artystycznego z obecną klasą rządzącą. Więcej, teoretyczną stawką Roku Awangardy było dowartościowanie polskiej sztuki awangardowej i zaznaczenie jej roli w budowaniu narodowego dziedzictwa. Biorąc pod uwagę lewicowy rodowód awangardy, taki projekt faktycznie mógłby być wybuchowy; w praktyce oznacza jednak dosyć instrumentalne użycie tego pojęcia, a sam program jubileuszu, tak poprawny politycznie, jak to tylko możliwe, wieje po prostu nudą (wyjątkiem jest tu może Muzeum Sztuki w Łodzi, które przygotowało na jubileusz kilka spektakularnych wystaw). Gdy zaś przychodzi co do czego, okazuje się, że narracją najbardziej perferowaną przez władzę i tak jest ta, która z awangardą nie ma nic wspólnego i służyć ma tylko dowartościowaniu polskich zasług, zwycięstw i sukcesów. Taką opowieść o Polakach znajdziemy właśnie na wystawie #dziedzictwo w Muzeum Narodowym w Krakowie, którą pod koniec czerwca oficjalnie otworzył prezydent Andrzej Duda (on też jej patronuje).
Przygotowaną przez Andrzeja Szczerskiego wystawę można potraktować jako zapowiedź nadchodzących obchodów stulecia polskiej niepodległości. Przede wszystkim jest to jednak manifestacja pozycji krakowskiego muzeum, które jak do tej pory jest największym muzealnym beneficjentem „dobrej zmiany”. Równolegle do #dziedzictwa na pierwszym piętrze muzeum trwa przecież uroczysty pokaz Damy z gronostajem Leonarda da Vinci, którą rząd polski zakupił, razem z resztą kolekcji Fundacji Książąt Czartoryskich, za 100 mln euro (wartości kolekcji wynosiła 10 mld złotych). Z kolei przechadzając się z po #dziedzictwie, w pewnym momencie jesteśmy zaproszeni do zajrzenia przez niewielkie okienko, z którego widać hotel Cracovia – kolejny zakup Ministerstwa Kultury dla muzeum, gdzie powstać ma jego nowoczesna odnoga.
czytaj także
Na samej wystawie znajdziemy tylko prace i artefakty z kolekcji MNK – na co ostatnio w „Polityce” utyskiwał Piotr Sarzyński, ale taki wybór kuratora nie wydaje się przypadkowy. Chodzi w końcu o pokazanie jak ważne jest właśnie to krakowskie muzeum i że to właśnie w jego zbiorach znajdują się bezcenne dla polskiego dziedzictwa przedmioty. Dotychczasowe wsparcie ministerstwa było więc zasadne, a i dalsza pomoc muzeum powinna być ważnym elementem polityki historycznej PiS-owskiego rządu. Co więcej, kolekcjonowanie i przekazywanie darów to też piękny polski obyczaj, o czym przypomina otwierająca wystawę #dziedzictwo Księga Darów Muzeum Narodowego w Krakowie. To dzięki pierwszemu darowi – Pochodniom Nerona Henryka Siemiradzkiego – mogło powstać muzeum, dlatego też obok księgi znajdziemy statut muzeum i akt erekcyjny. Znaczenie gestu przekazywania dzieł sztuki dla muzeum i jego kulturotórcza rola są tu trudne do podważenia.
Jeśli ktoś jednak nadal miałby wątpliwości, czy faktycznie zapomoga w postaci 100 mln euro z pieniędzy publicznych jest muzeum potrzebna, niech spojrzy na samą wystawę. Jak przyznaje sam Szczerski, w tworzeniu tej ekspozycji ważna była dla niego inna wystawa pokazywana niegdyś w krakowskim muzeum – konkretnie Polaków portret własny z 1979 roku, której organizatorem był Marek Rostworowski. Koncentrująca się na prezentacji historycznych portretów Polaków i zaczynająca od wielkiego lustra, w którym każdy zwiedzający mógł zobaczyć siebie, miała działać krzepiąco i przypominać o utraconej tożsamości. #dziedzictwo również krzepi, ale nie tylko za pomocą portretów artystokacji i intelektualnych elit, ale także dzięki bezmiarowi pamiątek przywołujących najważniejsze momenty z polskiej historii. Wygrzebane z magazynów, zwykle niepokazywane pobliczności, teraz wracają do nas jako patriotyczne wota, które mają zadziwiać i wzbudzać zadumę nad losami kraju.
Podzielona na pięć segmentów wystawa (kolejno, opatrzone stosownym hasztagiem: #geografia, #język, #obywatele, #obyczaj, #sztukawspółczesna) rozpoczyna się od wiekowych map, na których możemy podziwiać Polskę, co ciekawe – raczej tą z czasów największej świetności. Jest więc mapa Polski przedrozbiorowej z 1772 roku, powstała z inicjatywy „oświeconego Sarmaty” księcia Józefa Aleksandra Jabłonowskiego, a o roli Rzeczypospolitej jako przedmurza chrześcijaństwa przypomina mapa Dniepru, na której zauważyć możemy chrześcijańskie bastiony i ich muzułmańskie odpowiedniki. Są mapy i widoki ważnych gospodarczo i symbolicznie miast, jak Gdańsk, Kraków, kopalnia soli w Wieliczce czy XIX-wieczny widok Wadowic; o pięknie polskiego pejzażu przypomniają obrazy Wyczółkowskiego, Witkiewicza czy Szwarca; wreszcie są tu liczne przedstawienia miejsc słynnych bitew – Smoleńsk, Jasna Góra, Trembowla czy Samosierra. W tym zestawie brakuje co prawda mapy rozbiorów Polski (czy jej nie było w archiwach?), możemy za to zapłakać nad wielką, przedrozbiorową Rzeczypospolitą, wyhaftowaną włosami przez pannę Filipinę Pełczyńską lub nad kasetką z pamiątkami narodowymi, zawierającą ziemię z miejsc ważnych dla historii Polski.
Burzliwe dzieje RP komentują też dwa dzieła współczesne – obraz Kolebka chrześcijaństwa i tygiel demokracji Włodzimierza Pawlaka oraz Ukrzyżowanie Leszka Sobockiego. Na tym pierwszym widzimy Polskę we wszystkich jej granicach, a rozpostartemu na pół Europy krajowi towarzyszą wizerunki jego władców i bohaterów, od Mieszka I i Dobrawy do Lecha Wałęsy. Obecność Sobockiego to znowu odniesienie do wystawy Polaków portret własny, gdzie prace artysty odgrywały dużą rolę. Pokazywane na #dziedzictwie kiczowate Ukrzyżowanie odsyła do męczeństwa Polaków pod okupacją radziecką (Chrystusem narodów byliśmy w końcu nie tylko za czasów Mickiewicza) i bezpośrednio odnosi się do protestów sierpniowych w 1980 roku.
Wspomniane burzliwe dzieje przekładały się na dużą mobilność Polaków i na wystawie możemy prześledzić liczne wyprawy i przemieszczenia naszych krajanów. Australia, Ameryka Północna, Afryka, Kamczatka, Indie i Celjon, a nawet Haiti – gdzie to my nie byliśmy, czegośmy w tych krainach nie robili (gwoli przypomnienia, zajmowaliśmy się np. tropieniem grubego zwierza lub zdobywaniem gór)! Spektakularnym podsumowaniem sekcji polskich eskapad jest wyeksponowane na samym środku wystawy, jako święty Graal polskiego #dziedzictwa, tzw. monumentum zygmuntowskie, czyli egzemplarz O obrotach sfer niebieskich Mikołaja Kopernika z biblioteki Zygmunta II Augusta. A więc, szanowni państwo, tak! – Polakowi nawet kosmos niestraszny.
Dzieło Kopernika to nie tylko osiągnięcie geograficzne, ale także drukarskie, stanowi więc istotną część literackiej sekcji wystawy, na której muzeum chwali się zbiorem rękopisów i wydań dzieł wybitnych. O głębokich korzeniach kultury słowa w Rzeczypospolitej przypominają więc dokumenty polityczne i religijne (np. Statut Wielkiego Księstwa Litewskiego, Biblia Ostrogoska z 1581 roku) oraz dzieła wielkich poetów, wieszczy i narodowych narratorów – Jana Kochanowskiego, Juliana Ursyna Niemcewicza, Henryka Sienkiewicza (na wystawie pokazano dość niezwykłą, „cyberpunkową” okładkę Ogniem i mieczem wykonaną przez Juliusza Kossaka) czy Stanisława Wyspiańskiego; zaakcentowana została również państwowtórcza rola języka – zasady ortografii polskiej spisano w końcu już w 1513 roku i nawet po zniknięciu Polski z mapy Europy wydawano polskie elementarze. Co ciekawe, do obowiązującej na wystawie narracji o polskiej innowacyjności wpisane zostało także esperanto Ludwika Zamenhofa, dzięki któremu opowieść o języku zyskała międzynarodowego sznytu. Jednak dla bardziej krytycznego widza będzie to jeden z wielu zgrzytów na wystawie, która uwodzi sympatycznym obrazkiem Polski wielokulturowej i otwartej, a całkowicie pomija jej drugą, dużo mniej tolerancyjną twarz. Dziwnie w końcu podziwiać obraz Władysława Strzemińskiego z cyklu Moim przyjaciołom Żydom czy zdjęcia cerkwi świętego Jura we Lwowie, kiedy wiadomo, że w II Rzeczpospolitej szerzył się antysemityzm, a we współczesnej Polsce kwitnie rasizm i ksenofobia, a debatę w polityce nakręca strach przed uchodźcami. Esperanto Ludwika Zamenhofa powstało jako odpowiedź na obserwowane przez niego nieprzyjazne stosunki między Polakami, Żydami, Rosjanami i Niemcami, które pomimo upływu lat i dramatycznych rewolt historycznych nie poprawiły się ani na jotę – na #dziedzictwie ten problem jednak w ogóle się nie pojawia. Sam kurator natomiast w wywiadzie dla „Plusa Minusa” z zadowoleniem podkreślał, że: „(…) w czasach, kiedy w Niemczech wybijano szyby w żydowskich sklepach i profanowano synagogi, państwo polskie kolekcjonowało świadectwa żydowskiej obecności w Polsce”.
czytaj także
Dziwność wystawy w MNK nie wynika jednak tylko z idealizującej Polaków kuratorskiej narracji, ale także z samej specyfiki zbiorów muzeum. Ciężko bowiem oczekiwać, że w kolekcji MNK znajdziemy np. pamiątkę z Auschwitz czy wspominki na temat pogromów Żydów w Polsce. Przyglądając się #dziedzictwu, pomyślanemu jako opowieść o Polakach, szybko także zdajemy sobie sprawę, że jest to opowieść tylko o niektórych Polakach, którzy do kreowania oficjalnej narodowej narracji byli przez wieki dopuszczeni. Dosyć dobitnie świadczy o tym dział #obywatele, gdzie w przeważającej większości znajdziemy wizerunki przedstawicieli polskiej arystokracji i inteligencji. Więcej, #obywatele to w optyce muzeum przede wszystkim rządzący, politycy i bohaterowie – Mieszko I, Władysław Jagiełło, Jan III Sobieski, Hugo Kołłątaj, Emilia Plater, Józef Piłsudski; czasem wielkie gwiazdy teatru, jak Helena Modrzejewska, lub te niedoszłe, jak Karol Wojtyła. Co ciekawe, #obywatelami mogą być także (i chyba są przede wszystkim) darczyńcy MNK, jak Erazm Borącz. Reprezentanci innych grup społecznych – mieszczanie, chłopi, robotnicy, Żydzi – funkcjonują tu raczej aninimowo i w formie wyestetyzowanej, czyli tak, jak ich mogły elity odmalować. Weźmy na przykład chłopstwo – przyjazne, kolorowe, zastygłe w rozmodlownych pozach. Wśród tych rumianych oblicz próżno szukać twarzy Jakuba Szeli czy jakiegokolwiek innego reprezentanta powstań chłopskich.
Biorąc pod uwagę specyfikę zbiorów muzeum, mniej dziwi także dział #obyczaj, koncentrujący się na zwyczajach szlacheckich, ubiorze kleru i gładko przechodzący w militaria (artystokratyczne obyczaje to w końcu także rycerstwo, pamięć o zwycięstwach Sobieskiego i walce o niepodległość Polski). Frapujący jest tutaj z pewnością wątek kobiecy – kobiety w Rzeczypospolitej to nie tylko cnotki haftujące z włosów mapę Polski, ale także modnisie, wprowadzające nad Wisłę zachodnie zwyczaje, obce hołdującym szlacheckiej tradycji partiotom. Na jednym z obrazów pokazywanych na wystawie zobaczymy więc karykaturalną scenę golenia wąsów, do czego zmusza męża-sarmatę żona modna i chyba trochę głupia; dwuznacznych wrażeń dostarcza także portret Tekli Kościuszkowej, nieszczególnie pięknej matki Tadeusza, ubranej za to w szykowną francuską suknię, z malutkim pieskiem na kolanach. Podążanie za modą zachodnią – co przecież nie wiąże się tylko z ubiorem, ale przyjmowaniem zachodnich obyczajów i propagowaniem określonych nurtów intelektualnych, wreszcie mecenatem artystycznym, czym często zajmowały się kobiety – na dobrą sprawę na #dziedzictwie nie zaistniało jako interesujący temat.
W wszystkich działów najsłabiej prezentuje się jednak ten dedykowany sztuce współczesnej. To, że sztuka współczesna zaistniała na #dziedzictwie jako temat autonomiczny, jest samo w sobie warte uwagi i świadczy o ambicjach kuratora wystawy. Andrzej Szczerski jest w końcu współcześnikiem, specjalistą od modernizmu Europy Środkowo-Wschodniej i jego narodowych konotacji. Brak sztuki współczesnej w tej wielkiej opowieści o polskim dziedzictwie w jego przypadku nie wchodził w grę, tym bardziej, że przecież trwa Rok Awanagardy. Na poziomie realizacyjnym wychodzi to jednak średnio – na #dziedzictwie powracają niczym zły sen narodowi kiczyści, jak wspomniany Sobocki czy Tadeusz Boruta – bo takich artystów współczesnych, którzy zajmowaliby się chwaleniem zasług Polaków nie ma znowu aż tak dużo. Szczerski nie jest też aż takim dysydentem artystycznym jak Piotr Bernatowicz, były dyrektor poznańskiego Arsenału a obecnie kurator-freelanser, który nauki swojego mistrza Piotra Piotrowskiego przekuwa na prawicową narrację i zaprasza do współpracy „artystów wyklętych”. Model instytucji preferowany przez Szczerskiego to raczej muzeum bezpieczne i jak on sam deklaruje: „Muzeum narodowe nie może być polem konfliktu, ale przestrzenią spotkania i debaty”. Z braku materiału Szczerski skupił się więc na innym swoim koniku, czyli dizajnie. Dział współczesny to zatem przede wszystkim osiągnięcia polskiego współczesnego projektowania – Mapy (tych w końcu nigdy za wiele) Aleksandry i Daniela Mizielńskich, współczesne polskie kroje pism (które wykorzystano też w tytule wystawy), porcelanowy zestaw Marka Cecuły czy manekiny populacji polskiej wykonane przez Jakuba Gołębiewskiego, w skali 1:5 (w parach chłopak-dziewczyna).
Do tego zestawu dodano jeszcze kilku artystów, których prace w mniejszym lub większym stopniu odwołują do kolekcji MNK. Zobaczymy tam więc obraz Sytuacja się zmieniła Marcina Maciejowskiego z 2010 roku, wplatający się zgrabnie w narrację o sukcesie polskiej sztuki i przedstawiający wnętrza krakowskiego muzeum; Jakub Woynarowski, artysta celebrowany w środowisku krakowskim, przygotował z kolei wykres inspirowany postacią Feliksa „Mangghi” Jasieńskiego. Najciekawiej na tym tle wypada Robert Kuśmirowski, który na samą wystawę przygotował nieszczególnie spektakularną instalację złożoną z artefaktów muzeum, ale daje czadu przed gmachem, gdzie stoi aktualnie jego Tężnia. Monumentalna, złożona z bogatej kolekcji przedmiotów artysty i obliczona na zniszczenie, stanowi uzupełnienie, ale i zaprzeczenie #dziedzictwa.
Instrumentalne użycie sztuki współczesnej na #dziedzictwie – w którym artyści to co najwyżej podnajęci chałturnicy robiący laurki swojemu mecenasowi, w tym wypadku instytucji – dobrze podsumowuje ogólną atmosferę Roku Awangardy. Jest to paradoks tego jubileuszu, który z jednej strony ma akcentować rolę sztuki we współtworzeniu narodowego dziedzictwa, ale takie jej zdefiniowanie automatycznie cofa ją przedawangardowych, rzemieślniczych metod produkcji artystycznej. Być może jest to też najciekawszy wniosek płynący z #dziedzictwa: awangarda, jakbyśmy tego nie pragnęli, narodowym dziedzictwem do końca być nie może, przynajmniej nie w Polsce Anno Domini 2017. Jej zadaniem jest w końcu stawianie trudnych pytań i wywoływanie konfliktów, a za takie brewerie Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego raczej nie zapłaci. Może za to obiemia rękami podpisać się pod wstecznictwem intelektualnym i nieetycznym samozadowoleniem, jakie propaguje wystawa w Muzeum Narodowym w Krakowie.
Chodząc po #dziedzictwie, czułam się jak w komedii Barei: otoczona narodowymi pamiątkami, mogłam je podziwiać przy akompaniamencie patriotycznych mazurków sączących się z offu. Wystawa teoretycznie ma budzić do dyskusji, ale zapronowany na niej sposób opowiadania o polskości, z interpretacyjnymi wytrychami w postaci haseł-hasztagów w zasadzie jakąkolwiek dyskusję wyklucza. Potencjalni wątpiący mogą najwyżej wejść w dyskusję z wolontariuszkami, przechadzającymi się po wystawie i zaskakującymi gości pytaniami w rodzaju: „Czy identyfikuje się pani z tym, co tu widzi? Czy uważa pani to za swoje dziedzictwo?”. Jeśli chodzi o mnie, niekoniecznie.
***
Karolina Plinta – krytyczka sztuki, redaktorka magazynu „Szum”. Właścicielka galerii Kubeł, gdzie od października 2016 roku trwa celebracja Roku Awangardy. 2017 rok galeria przywitała wystawą #dziedzictwo, złożoną z polskiego kołtuna, ziemniaka, buraka, Damy z gronostajem, ministra Glińskiego, polskiego szlachcica i księcia Adama Karola Czartoryskiego. Po pół roku leżakowania na balkonie, jako #dziadostwo, wystawa stała się nieoficjalną częścią otwarcia #dziedzictwa w Muzem Narodowym w Krakowie.