Cenię Marinę Abramović za jej polityczne zaangażowanie, odwagę artystyczną i wrażliwość społeczną. Bez dwóch zdań jest inspirującą osobą. Na casting do Torunia jechałem podekscytowany, że oto otwiera się przede mną szansa współpracy z legendą światowego performansu.
I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie niejasna sytuacja finansowa dotycząca wynagrodzeń dla performerów i performerek. Media społecznościowe zalała fala dyskusji, oburzenia, a potem wyjaśnień związanych z warunkami finansowymi, które toruńskie CSW Znaki Czasu zaproponowało nam w związku z retrospektywną wystawą Mariny Abramović Do czysta. Była to oferta pracy bardzo atrakcyjnej, bo u boku samej Abramović (a właściwie bardziej jej dzieł niż jej samej) i jej bliskiej współpracowniczki Lynsey Peisinger. Jeżeli twórcy wystawy liczyli na entuzjazm, który wynagrodzi braki finansowe, to w przypadku kilku osób, w tym moim, przeliczyli się.
Pomijam (skądinąd ważną) kwestię warunków samego przesłuchania, o których pisał na swoim fejsbuku jeden z uczestników, performer Piotr Mateusz Wach; wynagrodzenia jednak od początku wzbudzały wątpliwości. W ogłoszeniu podano informację: „Szczegóły wynagrodzenia wykonawców przedstawimy w trakcie castingu”. Nie przedstawiono.
Dopominanie się o zapłatę, która należy się za pracę jak psu buda, jest dla mnie upokarzające. To przemoc ze strony dysponujących pieniędzmi. Warunki finansowe od początku powinny być przejrzyste. A tak – jechałem do Torunia, nie wiedząc, za jakie stawki będę pracował.
Cała sprawa okazała się na tyle istotna, że kilka osób ze świata polskiej kultury i sztuki podpisało się pod listem otwartym do Mariny Abramović. W liście tym czytamy m.in.: „Czy kuratorzy mówili Ci zatem, że będziesz w swoim reperformensie zarządzała ciałami w ramach pracy quasi-niewolniczej: kiedy to ludzie pozbawieni pieniędzy zgodzą się pracować za urągającą stawkę? Czy kuratorzy uprzedzili Cię o tym? Szczerze wierzymy, że nie chciałabyś wpisywać się w taki kontekst pokazywania swoich prac. Nie zasługujesz na to”. List podpisali m.in. artysta Arek Pasożyt, performerka Monika Wińczyk, prof. Jacek Staniszewski z ASP w Gdańsku czy dr Dorota Chylińska z UMK w Toruniu.
Wydaje się jednak – do czego jeszcze wrócę – że Abramović była świadoma warunków zatrudnienia performerów. Nie dotarł do mnie żaden sygnał z jej strony, że jest wstrząśnięta albo przynajmniej zaniepokojona sytuacją. Szczera wiara sygnatariuszek i sygnatariuszy listu (do których sam się zaliczam) w to, że artystka może wpłynąć na sytuację, okazała się mrzonką.
25 euro za godzinę
Kurator wystawy Do czysta i dyrektor CSW Wacław Kuczma tłumaczył „Gazecie Wyborczej”: „Nieporozumienie mogło wziąć się stąd, że przedstawiając stawkę 25 euro za jeden występ, braliśmy pod uwagę krótkie performanse artystki, które trwają mniej niż godzinę; a stawka rosła do 40 euro wraz z dłuższym czasem trwania. Na tamtym etapie castingu przedstawiliśmy artystom wstępne warunki udziału w wystawie i wówczas część z nich zrezygnowała”.
Nie jest to prawdą, ponieważ o podanie wysokości stawki musieliśmy się upominać do ostatniej chwili. W pierwszej kolejności próbowano uzyskać ode mnie informację o dostępności w konkretne weekendy między 8 marca a 11 sierpnia. Odpisałem, że moja dostępność zależy od proponowanej stawki za pracę wykonaną na rzecz projektu. Po krótkich negocjacjach przystałem na zaproponowaną stawkę 25 euro za godzinę performansu i tyle samo za każdą kolejną rozpoczętą godzinę, bez względu na to, czy będzie to 15 czy 55 minut.
czytaj także
Przyznaję, że wizja pracy przy tak ważnym i prestiżowym wydarzeniu sprawiła, że machnąłem ręką na mizerne stawki z nadzieją na zysk symboliczny. Nie zdążyłem się o nim przekonać, ponieważ zrezygnowałem ze współpracy. Zrewidowałem swoje odczucia, posłuchałem głosów innych artystek i artystów. Pomyślałem, że jestem przecież już ukształtowanym, dojrzałym artystą, pracuję w tym zawodzie dwadzieścia lat. Mam doświadczenie sceniczne. Po rozważeniu wszystkich za i przeciw zmieniłem więc zdanie.
Za udział w poważnych projektach artystycznych powinno się dostawać poważne pieniądze. Całkowity koszt przedsięwzięcia, jak czytamy w oświadczeniu dyrektora Kuczmy na portalu toruńskiej „Wyborczej”, „będzie oscylował w przedziale 1,2–1,4 mln zł”. Te widełki wynikają z „ostatecznego kosztu wynajmu sprzętu technicznego niezbędnego do stworzenia ekspozycji. Inne zawarte w kosztorysie kwoty obejmują ceny transportu, ubezpieczenia, przygotowania ekspozycji, organizacji performansów, koszty pobytu Mariny Abramović i jej współpracowników w Toruniu, ochrony oraz dokumentacji”. Ani słowa o artystach i artystkach zatrudnionych do odtwarzania performansów.
czytaj także
W pracy artystycznej zazwyczaj otrzymuję wynagrodzenie za wykonanie danego dzieła. Nieważne, czy spektakl trwa 50 minut czy trzy godziny. Są to stawki między 200 a 600 złotych, w zależności od rozmiarów projektu i/lub finansów zatrudniającej mnie instytucji/organizacji. Władze CSW zaproponowały stówę i uważają, że oznaką ich hojności jest zwrot kosztów podróży i zakwaterowania na czas pracy. Jak również nasze ubezpieczenie, o które w rzeczywistości musieliśmy się upomnieć. A jest to przecież normą w każdej poważnej instytucji kultury.
Dyrektor Kuczma bronił się w „Wyborczej” tak: „Są to wyższe stawki niż te, które ustalili organizatorzy niedawno zakończonej wystawy Mariny Abramović we Florencji”. Co oznacza tylko tyle, że we Florencji to dopiero mieli gówniane stawki. Tylko że mnie nie bardzo interesuje, jakie stawki były we Florencji, bo jesteśmy w Toruniu. Taki relatywizm służy zatkaniu mi gęby i zmuszeniu do radosnego wpierdalania okruchów z pańskiego stołu, na którym podzielono właśnie tort warty ponad milion złotych.
czytaj także
Co na to Marina Abramović?
Niestety nic. Wygląda na to, że szacowne instytucje, jakimi są Instytut Mariny Abramović (MAI) oraz jej firma Abramović LLC sp. z o.o. z siedzibą w Nowym Jorku (działająca na rzecz instytutu), nie bardzo interesują się losem performerów i performerek dla nich pracujących. Wiele wskazuje na to, że władze obu podmiotów wychodzą z podobnego założenia, co włodarze toruńskiego CSW: ciesz się, że w ogóle cię wybrali, a nie narzekaj, że mało płacą.
Skoro Marina Abramović planuje budynek dla swojego Instytutu za 31 milionów dolarów, może sobie zapewne pozwolić na romantyczną wizję artysty lub artystki, którym do życia wystarczy metafizyka sztuki. Ja metafizyki na chlebie sobie nie rozsmaruję.
Zwyczajową praktyką MAI jest cedowanie formalności organizacyjno-finansowych na galerię, z którą Instytut podejmuje współpracę. I ok, ale jeśli od tego momentu Instytut umywa ręce od warunków proponowanych performerkom i performerom, to nie świadczy to najlepiej o tej prestiżowej placówce kultury.
czytaj także
Tym sposobem Abramović na wzór korporacji wypalających lasy pierwotne pod produkcję oleju palmowego zarzeka się, że to nie my, tylko „oni”, inna instytucja kultury (czyli pośrednik) jest za to odpowiedzialna (tu galeria, tam firma). A że wyzyskują i niszczą? Cóż, nie możemy ingerować w działalność podmiotów niezależnych od nas. To są przecież suwerenne instytucje. Takie prawo rynku sztuki (i produktów spożywczych). MAI ma czyste ręce. Ten zdegenerowany mariaż kapitalizmu i sztuki sprawia, że etyczne zachowanie jest nieopłacalne. Kosztuje za dużo czasu, energii i emocji. My mamy inne zmartwienia na głowie (sprzedaż wystaw, prac, warsztatów). A performer? Performerka?
O tym, że w MAI dzieje się coś niedobrego, świadczy nie tylko „incydent” w toruńskim CSW kierowanym przez pana Kuczmę, ale i wcześniejsze doświadczenia artystów i artystek podejmujących współpracę z Instytutem.
W 2011 roku miała okazję przekonać się o tym znana tancerka i performerka z 16-letnim wówczas doświadczeniem, Sara Wookey, której zaproponowano udział w odtwarzaniu performansów Abramović na corocznej gali donorów Museum of Contemporary Art (MOCA) w Los Angeles. Pisała o poniżających warunkach pracy, braku ubezpieczenia i zabezpieczenia miejsca pracy (chodziło m.in. o ochronę przed ewentualnymi agresywnymi zachowaniami widzów) oraz skandalicznie niskim wynagrodzeniu.
czytaj także
Portal „The Performance Club” opublikował list pewnej performerki, która napisała do legendarnej tancerki Yvonne Rainer, jak wyglądał pomysł na performans dla potencjalnych donorów MOCA. Performerka miała leżeć nago na kręcącym się stole, podczas gdy biesiadnicy mogliby ją zaczepiać, poić i dokarmiać. Nie miałaby się prawa przez kilka godzin ruszyć, a o wyjściu do toalety nie było nawet mowy.
Koszt biletu przy stole wahał się od 25 tysięcy do 100 tysięcy dolarów, a wynagrodzenie performerki to 150 dolarów i roczny karnet do muzeum. Rainer w ostrych słowach skrytykowała Abramović w liście do Jeffreya Deitcha, dyrektora MOCA, pisząc o poniżających warunkach pracy i nadużyciach względem performerek i performerów. Między innymi tak: „Poddawanie performerek i performerów publicznemu poniżeniu z rąk zgrai swawolnych donorów jest przykładem znieczulicy i chciwości władz muzeum oraz braku wyczucia pani Abramović na różne konteksty i implikacje, jakie niesie ze sobą przenoszenie jej własnego doświadczenia na ciała innych. Wystawa to jedno – i nie jest to krytyka prac Abramović – ale wywoływanie erekcji u sponsorów jako środek pozyskiwania pieniędzy to drugie”. Pod listem podpisali się również Douglas Crimp, Tom Knechtel i Monica Majoli.
A to komentarz Abramović po publikacji listu Rainer: „Wow… Mam nadzieję, że performans sam w sobie zapewni rodzaj powagi temu wydarzeniu, przyniesie spokój i skupienie i tak naprawdę zmieni energię przestrzeni, przenosząc performans w sytuację z codziennego życia… Nie można stawiać oskarżeń pod adresem performansu, którego się nie doświadczyło i nie poczuło, jak zmienia atmosferę, a to jest moim głównym założeniem… Naprawdę szanuję Yvonne”. Dyrektor MOCA Jeffrey Deitch odpowiedział, że dziwi się, jak można wysuwać takie oskarżenia, nie widząc wcześniej dzieła i nie rozmawiając z innymi osobami uczestniczącymi w performansie.
Podążając za logiką Deitcha: czy jeśli w zakładzie pracy pracownica odważy się zdemaskować panujące warunki pracy i zatrudnienia (bo pozostałe albo się boją o swoją posadę, albo nie wierzą, że ich opór może cokolwiek zmienić), to czy unieważnia to jej sprzeciw i czyni ją mało wiarygodną w oczach związków zawodowych? Nie, wręcz przeciwnie. Bierzmy lekcję z akcji #MeToo – zawierzenie takiej osobie jest podstawą do dalszego działania i zgłębiania tematu. Ale, jak już zdążyliście się zorientować, to nie interes artysty czy artystki leży u podstaw Instytutu Mariny Abramović oraz powiązanych z nią firm i galerii, ale interes podmiotów ich zatrudniających.
Chęć zysku dyrektorów i kuratorek instytucji kultury w połączeniu z arogancją wysokobudżetowych artystów jak Marina Abramović pozwala traktować rekrutowanych do milionowych projektów performerów i performerki jak nisko opłacanych wyrobników. Mają siedzieć cicho w obawie przed innymi, gotowymi zastąpić ich w każdej chwili. Widocznie nie bez powodu Abramović do odtwarzania swoich performansów szuka typów „silnych i cichych”.
czytaj także
***
Łukasz Wójcicki – performer, aktor, tancerz i choreograf. Od 10 lat związany z teatrem Komuna/Warszawa, od 3 lat z teatrem fundacji Strefa WolnoSłowa. W zeszłym roku powołał do życia nieformalną grupę tancerzy i pefrormerek „Grupę Ruchomą”. Współpracował z teatrami Gardzienice, Chorea, Remus, Did Company i z Chórem Kobiet. Nauczyciel ruchu i uczeń, aktualnie w Akademii Choreografii Eksperymentalnej kolektywu Centrum w Ruchu i fundacji Burdąg.