Jest dużo pisarzy, którzy napisali tylko jedną dobrą książkę – o sobie. Rozmowa z Kają Malanowską, nominowaną do Paszportu "Polityki".
Jaś Kapela: Zdobyłaś dyplom z genetyki na prestiżowej uczelni w Stanach i zamiast zatrudnić się w Monsanto i zarabiać grubą kasę, wróciłaś do Polski. Dlaczego?
Kaja Malanowska: Popełniłam największy błąd mojego życia [śmiech]. Żartuję. Traktowaliśmy z mężem wyjazd do Stanów trochę jak przygodę. Nie brałam tego serio. Można było zdać egzaminy w ambasadzie USA w Polsce i właśnie tak Maciek dostał się na studia doktoranckie. Nie miałam tu nic do roboty, więc się zgodziłam, że ok, jedziemy. Nie zdawałam sobie sprawy z powagi tego kroku. W ogóle mało ludzi, którzy nie przeżyli emigracji, rozumie, co to znaczy. Są tacy, którzy się do tego świetnie nadają, ale akurat nasza trójka – Maciek, ja i Bruno, nasz syn – zupełnie się nie nadawała.
No i pojechaliście do Stanów.
Gdzie się okazało, że nie da się wyżyć z jednej doktoranckiej pensji Maćka. Przed wyjazdem weszłam w ostry konflikt z promotorem pracy magisterskiej i byłam pewna, że nic mnie nie zmusi, żeby iść na studia doktoranckie.
I co cię zmusiło?
Byłam żoną doktoranta, nie miałam obywatelstwa. Nie mogłam zarabiać w inny sposób, a musiałam. Dostałam się na te studia – miałam bardzo fajną promotor, szybko zrobiłam doktorat. Okazało się, że genetyka to moja pasja. Wcześniej nie chciałam mieć z nią nic wspólnego, a w Stanach zmieniłam się w pracoholiczkę.
Jednocześnie wszyscy cierpieliśmy z powodu dojmującej samotności. Miałam tam przyjaciół i do dziś utrzymuję z nimi kontakty, ale wyjechałam z Warszawy, w której prowadziłam bardzo aktywne życie towarzyskie, a w Stanach nagle zostaliśmy sami. Jestem histeryczką, więc przepłakałam tam lata, i za każdym razem, jak wracałam do Polski na wakacje, to miałam wrażenie, że wracam do raju.
I w końcu wróciłaś na stałe.
Wyjeżdżając, postanowiliśmy, że niezależnie od tego, czy zdołamy obronić doktoraty, wrócimy po pięciu latach, gdy Bruno będzie szedł do gimnazjum, żeby miał normalny start w nowej szkole. Szczęśliwie udało nam się obronić. No i wróciliśmy.
Ewidentnie nie nadawaliśmy się do życia w innym kraju. Jestem pewna, że nigdy nie zostałabym Amerykanką. Nie potrafiłabym. Może moje dziecko, choć też na to nie wyglądało. Mieszkanie na stałe w kraju, który jest tak obcy kulturowo to bardzo trudne przedsięwzięcie. Zawsze jesteś inny.
Wracasz do Polski i wtedy postanawiasz zostać pisarką?
Nie [śmiech]. Wracam do Polski i pierwsze pół roku to chyba najszczęśliwszy czas w moim życiu. Dostaję pracę w Międzynarodowym Instytucie Biologii Molekularnej i Komórkowej, mam poczucie, że wszystko się ułożyło, że cała Polska czeka na to, żebym robiła tu karierę naukową. A potem się okazuje, że jednak nie. Tracę pracę. Jedną, drugą. Zaczynam mieć bardzo poważne kłopoty małżeńskie. Bruno też ma problemy z odnalezieniem się w nowym kraju, w nowej sytuacji.
Za granicą trzymaliśmy się bardzo blisko, tworzyliśmy zgraną trójkę. W Polsce to się rozpadło. Dostałam depresji, która trwała w sumie trzy lata, a w najostrzejszym wydaniu półtora roku. Drugą pracę straciłam, bo nie byłam w stanie nic robić. Leżałam w łóżku i jęczałam. Zanim się pozbierałam, minęły lata. I gdy w końcu stanęłam na nogi, nagle się okazało, że zostałam pisarką – mój mąż wysłał Kindze Dunin fabularyzowane listy z Indii, które kiedyś pisałam. Okazało się, że jej się podobają.
Skąd się znaliście z Kingą?
Jest ciotką i matką chrzestną Maćka, ale nigdy nie kolegowałyśmy się blisko. Jak nas odwiedzała, to gadała z Maćkiem, a ja siedziałem gdzieś z boku i się nadymałam. Teraz się przyjaźnimy. Gdy przekazała te listy z Indii Krytyce Politycznej do publikacji, ośmieliłam się i wysłałam jej swoje zapiski chorobowe. Prowadziłam podczas depresji rodzaj pamiętnika w internecie, ale w ogóle nie myślałam, żeby go wydać. Kinga przeczytała, zaprosiła mnie do siebie i jak to ona, zapytała od drzwi: „Chcesz coś z tym pamiętniczkiem zrobić? Dla potomności zachować?” Wtedy zebrałam się na odwagę. Pamiętnik wyszedł jako Drobne szaleństwa dnia codziennego. I tak się zaczęło.
W Drobnych szaleństwach pojawiają się osoby i miejsca z twojego życia w Warszawie. W Patrz na mnie, Klaro! od tego odeszłaś.
Jest dużo pisarzy, którzy napisali jedną dobrą książkę – o sobie. I na tym koniec.
Są pisarze, którzy piszą o sobie dziesięć dobrych książek.
No dobra. Ale ja się bałam, że wyląduję w gronie tych pisarzy, którzy napisali tylko jedną.
Myślisz, że Klara jest bardziej uniwersalna niż Drobne szaleństwa?
Nie wiem. Myślę, że to w ogóle są niszowe książki. Proza psychologiczna nie każdemu odpowiada, może wręcz denerwować i męczyć. Szaleństwa były o tyle uniwersalne, że stanowiły autentyczny zapis choroby. Napisało do mnie potem dużo osób, które też przeszły przez depresję. Widziały siebie w tej książce. Czasami w tych listach była niedopowiedziana prośba o pomoc. Ale ja nie jestem lekarzem. Nie umiem pomóc komuś, kto jest chory. Tyle tylko, że dobrze wiem, jakie to cierpienie. I jak bardzo w takiej chorobie człowiek czuje się samotny. To, że ktoś cię pogłaszcze po głowie i powie „wiem, że boli”, raczej nie pomoże. I tak jesteś z tym sam. Nie wiem, czy Szaleństwa mogły komukolwiek pomóc, ale jeżeli tak było, to jest to dla mnie niesłychanie ważne.
Klara to pierwsza książka, którą pisałam świadomie, z myślą o wydaniu. Fabuła i większość postaci są fikcyjne, z drobnym wyjątkiem: sama miewam obsesje, temat więc jest mi bliski. Długo myślałam nad konstrukcją i włożyłam w nią bardzo dużo wysiłku. Najtrudniejsze okazało się pisanie trzema różnymi stylami. Język blogowy, który nie przychodzi mi łatwo, wymagał ode mnie wielu miesięcy studiów, przyzwyczajania się do niego. Trudno było mi wejść w odpowiedni rytm, być konsekwentną i zdyscyplinowaną.
Mój mąż się śmieje, że pisanie to dla mnie ciągłe wychodzenie z szafy i ciągła frustracja. Niestrudzenie podtrzymuje mnie na duchu, a co więcej, redaguje wszystkie moje teksty; gdyby nie on, nie wiem, czy dałabym sobie radę. Nie wiem nawet, czy udałoby mi się skończyć moją ostatnią książkę bez jego pomocy. A na pewno byłaby dużo gorsza. Maciek, który jest matematykiem z zawodu, niespodziewanie okazał się świetnym redaktorem, to jeden z jego licznych ukrytych talentów.
Niektórzy twierdzą, że Klara jest rodzajem kontynuacji Drobnych szaleństw.
Nie uważam, żeby Klara przypominała bohaterkę Drobnych szaleństw; to jest inna osoba, ma inny problem. Nie cierpi na depresję, nie jest niedowartościowana ani samotna. A jeśli jest samotna, to chyba tylko tak jak i my wszyscy. Skupianie się na podobieństwach tych dwóch książek to obcinanie głównej treści Klary. Tym razem interesowała mnie relacja z innym, to, w jaki sposób człowiek się staje i kim się staje pod wpływem spojrzenia drugiej osoby, w jaki sposób tworzy nas spojrzenie innego, lustro w którym się ciągłe przeglądamy. Ale jestem tylko autorem, moje zdanie liczy się tutaj akurat najmniej i mogę mieć jedynie nadzieję, że ktoś to tak odczyta.
Przejmujesz się recenzjami, krytyką?
Są ludzie na nie odporni, którzy mają wiele dystansu do siebie. Ja niestety nie mam. Los pisarza, a przede wszystkim felietonisty, cały czas wystawia cię na krytykę innych. Nie radzę sobie z tym zbyt dobrze. To zapewne wiąże się z nadmierną ambicją. Ciągłe się wstydzę i obwiniam za nią. Z drugiej strony, jeżeli się coś robi, to trudno takiej ambicji nie mieć. Z trzeciej strony jestem po prostu przewrażliwiona i każda negatywna reakcja powoduje, że łkam w rękaw mojemu mężowi.
To pewnie komentarze w internecie też cię potrafią zaboleć.
Skoro publikuję w internecie, to staram się do nich podchodzić poważnie.
Pewnie Stefan Chwin ich nie czyta. Jest ponad to. Są pisarze, którzy mają internet w nosie.
Ja nie mam. Próbowałam kilkakrotnie wejść w dialog z osobami, które komentowały moje felietony, ale nie udawało się. Budziło tylko złość samych komentatorów
Jak myślisz, dlaczego?
Bo wyszłam z roli. Jest felietonista, który pisze, i są komentatorzy, którzy komentują. Każdy z nas czuje się w tej swojej niszy bezpiecznie. Jeśli odpowiadam publicznie w felietonie osobom, które komentowały mój poprzedni tekst, to w jakiś sposób je demaskuję. Sama zresztą też czułam się zdemaskowana.
Jest chyba oczywiste, że to, co myślę, nie zgadza się z opiniami wielu innych ludzi. Felietony pisze się po to, żeby podyskutować, a nie po to, żeby skłonić wszystkich, by myśleli tak jak ja. Zresztą w ogóle felietony są dla mnie taką działką prób i błędów. Jest wielu świetnych pisarzy na świecie, którzy są beznadziejnymi felietonistami, i świetnych felietonistów, którzy nie są w stanie być pisarzami. To zupełnie inna sztuka.
Adam Pomorski twierdzi, że pisanie felietonów zniszczyło Masłowską jako pisarkę, i życzy innym pisarzom, żeby nie musieli tego robić.
Mam zupełnie inne podejście. Jestem wdzięczna Krytyce, że mnie przygarnęła na stronę. Felietony zmuszają mnie do dyscypliny, pisania spójnych wypowiedzi na konkretny temat; wcześniej mi się to nie udawało. Z początku pisałam głównie opowiadanka-impresje, teraz robię to już tylko czasami, dla urozmaicenia. Myślę, że się rozwijam i to jest zdecydowanie przydatne do pisania książek. Poza tym mam kontakt z ludźmi. To też jest fajne. Pisarz powinien mieć kontakt z ludźmi. A ja po powrocie do Polski nie mam go za dużo.
Nie prowadzisz już takiego towarzyskiego życia jak przed wyjazdem?
Nie, wszystko się posypało. Z różnych przyczyn. Kiedy wyjeżdżaliśmy, mieliśmy dwadzieścia parę lat, wracając, byliśmy po trzydziestce. Większość ludzi ma dzieci, do tego jest kryzys, więc ciężko pracują, żeby je utrzymać. Również moja choroba wpłynęła na to, że część znajomych się ode mnie odsunęła. Czemu się nie dziwię. Myślę, że byłam nie do wytrzymania. Ale wtedy mnie to bardzo bolało. Sama też się wycofałam. Kiedyś byłam osobą bardzo towarzyską, teraz jest mi trudno nawiązywać kontakty.
Napisałaś niedawno ciekawy tekst o sytuacji pisarzy w Polsce i dysproporcji między tymi, którzy są tylko dobrzy, a tymi uznawanymi za bardzo dobrych. Na czym polega problem?
Mam wrażenie, że w Polsce bardzo trudno jest być średnim. W twórczych dziedzinach, jak pisanie czy sztuki wizualne, jeśli nie jest się bardzo dobrym, to trochę obciach w ogóle cokolwiek robić. Nie tylko dlatego, że nie dostaje się wisienki na torcie. Jak się zna swoje wady i niedoskonałości i wie się, że nigdy nie będzie się pisarzem genialnym – a ja to wiem bardzo dobrze i bardzo boleśnie – to trudno pisać mimo wszystko. Niedawno rozmawiałam o tym z Ignacym Karpowiczem, który niewątpliwie ma wisienkę na torcie, ale odczuwa to dokładnie tak jak ja.
To chyba też kwestia ekonomicznych nierówności. Z pisania książek może się utrzymać tylko niewielki procent autorów. Powstaje podział na elitę i niszę.
Tylko dlatego mogłam napisać Klarę, że przez cały czas utrzymywał mnie mąż. W tej chwili już nie ma takich możliwości. Tymczasem ja od dawna nie mam stałej pracy. Jest jeszcze opcja stypendiów literackich, ale nie chcę się rozstawać z rodziną, a stypendia, które pozwoliłyby mi pisać na miejscu, w Warszawie, są chyba dwa, nie więcej.
Podobno twój syn jest w Fedaracji Anarchistycznej.
Jest. Jestem bardzo dumna, że ma własne, niezależne poglądy i nie boi się ich wyrażać.
To dlatego, że byłaś złą matką?
[śmiech] Chyba rzeczywiście jestem za taką uważana. Po jednym z felietonów zarzucano mi wręcz, że nie kocham swojego syna. To jest dla mnie dziwne, bo nigdy nic takiego nie deklarowałam, wręcz przeciwnie, jestem chyba matką nadopiekuńczą. Mimo że Bruno ma już osiemnaście lat, codziennie mój mąż albo ja wstajemy rano i biegniemy do sklepu, żeby przygotować mu drugie śniadanie do szkoły. A jak nie wraca wieczorem, to nie mogę zasnąć. Na szczęście nie balanguje dużo.
Kaja Malanowska znalazła się w trójce tegorocznych nominowanych do Paszportu „Polityki” w kategorii literatura za książkę Patrz na mnie, Klaro!. Gratulujemy!