Następne pokolenie młodych ludzi będzie błagać o samotność. Nieustające wpatrywanie się w mass media pożera nas, to nowy potwór. Z Chuckiem Palahniukiem rozmawia Michał Hernes.
Załóżmy, że może Pan ponownie napisać scenariusze do dwóch znienawidzonych przez siebie filmów, czyli Angielskiego pacjenta i Fortepianu. Jak by one wyglądały?
W mojej wersji żadna z tych historii nie odniosłaby sukcesu. W jednym i drugim filmie współmałżonkowie szanowaliby swoich partnerów i pozostawali im wierni. Tymczasem zarówno Angielski pacjent, jak i Fortepian gloryfikują i idealizują cudzołóstwo. To wygląda wiarygodnie tylko w tych fikcyjnych opowieściach, w których kobieta przyprawia rogi facetowi. Jeśli historia opowiada o facecie zdradzającym żonę, wówczas to nigdy nie będzie arcydzieło, nieprawdaż?
W jednym z wywiadów powiedział pan, że uważa komediantów za ostatnich wybitnych gawędziarzy.
To prawda. Przedstawiają oni swoje pomysły za pomocą raptem kilku słów. Specjaliści od stand-upów w ciągu zaledwie paru minut wyrażają więcej emocji niż większość książek przez te wszystkie długie godziny, które spędzamy na ich czytaniu.
Chętnie bym zobaczył pana w roli takiego komika.
Wybacz, ale opowiadam się za czymś kompletnie przeciwnym. Osobiście wolałbym zobaczyć więcej stand-upowych programów, których twórcy zaserwowaliby nam coś tragicznego. Oferowanie ludziom humorystycznego katharsis brzmi dla mnie zbyt konwencjonalnie. Z przyjemnością obejrzałbym „stand-up tragedię”, która wypompowałaby z publiczności łzy.
Przychodzi panu do głowy jakiś tragiczny bądź oczyszczający dowcip związany z Polską?
Przez całe dzieciństwo moje ukraińskie nazwisko działało jak magnes na dowcipy o Polakach. Nikt z mojej społeczności nie miał zielonego pojęcia o Ukrainie i wszyscy przypuszczali, że jestem Polakiem. Na dodatek nie wyprowadzałem ich z błędu.
Aż przypomniał mi się film Lokator Romana Polańskiego…
Z Polańskim związany jest właśnie chyba jedyny żart o Polakach, jaki pamiętam. Wyszedł on z ust bodajże Jacka Nicholsona, ale nie jestem pewien. W każdym razie, cytat brzmi następująco: „Polański jest mierzącym pięć stóp Polakiem, którego nie dotknąłbym naweet dziesięciostopowym kijkiem” (nieprzekładalna gra słów: Polanski is the five-foot Pole I wouldn’t touch with a ten-foot pole). Tak, jest w tych słowach sporo pogardy. Nie zmienia to faktu, że kocham jego filmy. Są o wiele bardziej zabawne i lepiej skonstruowane, niż pompatyczne produkcje Stanleya Kubricka. Polański balansuje między campem a horrorem w podobny sposób, w jaki robił to Billy Wilder.
Powiedział pan kiedyś, że wielokrotnie zastanawia się, jak Edgar Allan Poe opisywałby współczesne neurozy, gdyby żył. Zastanawiam się, czy ktoś nie będzie snuł w przyszłości podobnych spekulacji związanych z panem.
Ludzie zrealizują wówczas przeciwieństwo tego, co przewidział Andy Warhol. Zamiast piętnastu minut sławy, wszyscy będą chcieli dostać piętnaście minut prywatności. Jak wiadomo, satelity, kamery czy internet tropią nas w każdej sekundzie. To irytujące, a może być już tylko gorzej. Następne pokolenie młodych ludzi będzie błagać o samotność. Nieustające wpatrywanie się w mass media pożera nas, to nowy potwór.
W jednym z wywiadów powiedział pan, że nie tworzy nic innego, tylko współczesne romanse. Trudno jednak nazwać pana Charlotte Bronte naszych czasów.
To nie żart. Romantyzm i uczucia dają naszemu życiu wartość. Mało tego, usprawiedliwiają wszystkie nasze cierpienia. Za cel stawiam sobie unowocześnienie heroicznych romansów i zaprezentowanie przerastających rzeczywistość bohaterów, którzy zainspirują czytelników do miłości i otwierania się na świat.
W tym romantyzmie przypomina mi pan trochę francuskiego pisarza Michela Houellebecqa.
Ah, Houellebecq. Przeczytałem jedynie angielskie tłumaczenia jego dzieł i nie jestem pewien, czy w pełni uchwyciłem geniusz utworów tego Francuza, ale – o kurczę! – nikt tak jak on, z żyjących literatów, nie pisze o seksie.
Kusi mnie, żeby na koniec zapytać pana o politykę…
Polityka? Zagadaj o nią Salmana Rushdiego. Ja żyję w jakiejś dziurze!