Muzyka

Czasem warto się trochę ubrudzić

„Liebestod” to piękna płyta i piękny przykład uwodzicielskiego ruin porn – pod tą etykietą funkcjonowały zdjęcia z opuszczonych osiedli Detroit.

Zaczyna się od szczekania psa Deksa, podmuchów wiatru i delikatnego, statycznego buczenia wiolonczeli. Z tego tła wyłania się melodia powtarzalna jak codzienna droga do pracy – tych kilka niespiesznych taktów będzie towarzyszyć nam już do końca kompozycji. Jedyną zmianę wprowadzają kolejne instrumenty, które wygrywają ten sam motyw – trochę żałobny, trochę tęskny. Całość brzmi sucho, tak jakby kwartet smyczkowy grał w czyimś mieszkaniu – nie ma tu dużych, rozległych przestrzeni ani pogłosu. Instrumenty perkusyjne, które dołączają do smyczków około siódmej minuty, brzmią jak trzaskające iskry z ogniska. Ostinato, utwór z płyty Stefana Wesołowskiego pod tytułem Liebestod, ma w sobie coś zniewalająco transowego – mnie samemu, gdy go słucham, czas staje jak przy jedzeniu paluszków. Każdy kolejny nawrót tytułowego ostinato niesie tę samą porcję przyjemności i mroźnego piękna.

Wesołowski, którego znałem przede wszystkim z współtworzenia jednej z najbardziej zjawiskowych polskich płyt ostatnich lat, Trenów Jacaszka, jest skrzypkiem łączącym klasykę ze współczesnymi brzmieniami elektronicznymi (przy okazji: wytwórnia Gustaff Records dopiero co wznowiła Treny, to pozycja obowiązkowa). Ta elektronika jest jednak dość oszczędna i wycofana, u Wesołowskiego nie odnajdziecie chaotycznych plam plazmy jak u Tima Heckera, którego zeszłoroczna płyta Virgins pełna była dźwiękowej czarnej magii. Na tym tle Liebestod wypada dość zachowawczo, choć i tu pojawiają się bardziej zadziorne kompozycje. Tacet – najstarszy utwór na płycie, nagrany jeszcze w czasach, gdy Wesołowski współpracował z Michałem Jacaszkiem – brzmi jak pośmiertny list miłosny nadany falami radiowymi razem z audycją radiowej Dwójki. Ale dominuje naturalność.

„Oczywiście najbliższe są mi żywe instrumenty. Brzmienia syntetyczne natomiast wprowadzają zupełnie inną jakość, zestawiam je ze sobą, jeśli czuję taką potrzebę” – mówi mi Wesołowski. Muzyk jednak nie boi się unurzać w syntetycznej mazi, muzyka do spektaklu Proces 2.0 w reżyserii Jarka Tumidajskiego powstała wyłącznie dzięki komputerowi.

Kolejny utwór z Liebestod, Route – „oparty na zrębach podkładu stworzonego z Tomkiem Bednarczykiem, w czasie kiedy myśleliśmy o wspólnym materiale” – to nieśmiały eksperyment z muzyką taneczną. Jego pierwsza minuta przypomina nieco hipnotyczne, leśne techno legendarnego Gas, niezapomnianego projektu Wolfganga Voigta (dla wszystkich fanów dobra wiadomość, Gas znowu nadaje. Niedawno wytwórnia Kompakt wydała jego remiks singla The Field). „Do muzyki tanecznej bardziej tańczę, niż słucham jej w domu. Ale bardzo przemawia do mnie pierwotna, obrzędowa funkcja muzyki, dlatego bliski jest mi bit i operowanie środkami, które wpływają na funkcjonowanie organizmu. Na pewno będę do tego wracał. Nie wiem czy w taki sposób jak w Route, gdzie użycie bitu jest podskórne i delikatne, czy inaczej”.

Ostatecznie jednak Wesołowskiego nie do końca interesują eksperymenty, a może inaczej – interesują go, dopóki nie kolidują z najważniejszym dla niego pięknem. Bo Wesołowski jest przede wszystkim estetą, któremu obce są „artystyczne wygibasy, pozy i hashtagowa rzeczywistość”. „Faktycznie wierzę w piękno – ciągnie – wierzę w trwałe rzeczy i tylko takim chcę poświęcać uwagę i swoją pracę. Piękne i stałe rzeczy są piękne bez względu na stopień rozkładu. Puste i jałowe rzeczy pozostają puste i jałowe zawsze”.

Jakie jest piękno Liebestod? To przede wszystkim piękno zniszczenia i rozpadu. Już samo tytułowe nawiązanie do końcowej arii z opery Tristan i Izolda Ryszarda Wagnera wskazuje na trop erotyki śmierci. Drugi utwór z płyty What the Tunder Said to zaś zapożyczenie z ostatniej części Ziemi jałowej T.S. Eliota, która przedstawia obraz sądu ostatecznego. Zresztą apokaliptyczna i monumentalna kompozycja brzmi jak „pomruk matczynych lamentów”, o którym pisał Eliot.

Liebestod to faktycznie piękna płyta i równie piękny przykład uwodzicielskiego ruin porn – pod tą etykietą funkcjonowały zdjęcia z opuszczonych, zniszczałych osiedli Detroit. Jeśli już miałbym wybrzydzać – całość wydaje się nieco zbyt gładka i harmonijna. Jest to tym trudniejsze do zrozumienia, że Wesołowski powołuje się na postaci, które nie bały się trochę ubłocić. Ryszard Wagner Tristanem i Izoldą otworzył przed muzyką klasyczną nowe możliwości. Ale jego słynny akord tristanowski, uparcie nierozwiązany, nie przysporzył mu z początku przychylności krytyków. Bardziej kontrowersyjny był austriacki malarz Egon Schiele, od którego obrazu wziął swój tytuł – jak sądzę – kończący płytę utwór Hand im Haar. Schiele wraz z łysym barbarzyńcą Oskarem Kokoschką właściwie podpalili wiedeńskie salony swoją wyrazistą, brutalną i nieco koślawą erotyką. To, że o nich pamiętamy, świadczy też o tym, że czasem brzydota może być równie trwała co piękno. Być może warto czasem trochę się ubrudzić?

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Bożek
Jakub Bożek
Publicysta, redaktor w wydawnictwie Czarne
Publicysta, redaktor inicjujący w wydawnictwie Czarne, wcześniej (do sierpnia 2017) redaktor prowadzący w Wydawnictwie Krytyki Politycznej. Absolwent Centrum Kształcenia Międzynarodowego Politechniki Łódzkiej i socjologii na Uniwersytecie Łódzkim. Redagował serwis klimatyczny KP. Otrzymał drugą nagrodę w konkursie w Koalicji Klimatycznej „Media z klimatem!”. Współtworzył Klub Krytyki Politycznej w Łodzi.
Zamknij