Kultura

Moody: Tradycyjne media muszą się bardziej wysilić

Nie da się czerpać zysków z prostej sprzedaży informacji, bo zawsze znajdzie się ktoś, kto weźmie za nie mniej.

Jakub Dymek: Skoro mamy rozmawiać o przyszłości mediów i wydawnictw cyfrowych, zacznijmy może od takiej hipotezy: informacja jest dziś wolna i dostępna jak nigdy wcześniej. Zgodziłby się pan z tym?

Glyn Moody: Pod pewnymi względami to prawda. Ludzie mają bezpośredni dostęp do mediów masowych. Każdy może zostać wydawcą – to nigdy wcześniej nie było możliwe. Ludzie mają możliwość publicznie wyrażać swoje myśli, ale jednocześnie muszą coraz bardziej uważać, ponieważ rządy na całym świecie na bezprecedensową skalę obserwują to, co ludzie mówią i myślą. Im więcej przekazujemy, tym bardziej się odsłaniamy.

Jak ta sytuacja wpływa na wydawców, tradycyjne instytucje (np. stacje telewizyjne, drukowane gazety, radio) odpowiadające za rozpowszechnianie informacji oraz pracowników branży medialnej?

Różne segmenty spektrum medialnego reagują na swój sposób. Spędzam dużo czasu na Twitterze. Nie publikuję tam zdjęć tego, co dziś jadłem na śniadanie, tylko posługuję się nim jako najszybszym medium informacyjnym na świecie.

Cokolwiek zdarzy się gdziekolwiek na świecie, dowiem się o tym w ciągu dwóch minut.

Nie istnieje żaden porównywalnie szybki serwis informacyjny. Tradycyjne media nie dorównają sieciom społecznościowym w tej konkurencji, więc muszą poszukiwać nowych, wyjątkowych dla siebie sposobów prezentowania informacji.

Po prawdopodobnie największym w ostatnich latach wycieku informacji, który zawdzięczamy Edwardowi Snowdenowi, wielu publicystów przekonywało, że gdyby nie stanęły za tym wielkie marki medialne, takie jak „The New York Times” albo „The Guardian”, pojedynczą osobę ujawniającą podobne informacje natychmiast by napiętnowano.

Sądzę, że to trafna diagnoza. Ponieważ każdy może publikować w Internecie – i robi to faktycznie wiele osób – ogromną większość treści, które mozemy tam znaleźć, stanowią teorie spiskowe i bzdury. Jak odróżnić prawdę od fałszu? Na tym polega dziś rola wielkich marek medialnych. „Guardian” i organizacje jemu podobne funkcjonują niczym sito odsiewające prawdziwe wiadomości od przekłamań. Przez wiele lat opowiadałem się za przyjęciem na siebie przez tradycyjne media funkcji operowania uzyskanymi informacjami, np. weryfikacji, pogłębiania, a nawet poręczania ich prawdziwości. Nikt inny nie ma takiej mocy. Zwykły człowiek może publikować jedynie surowe dane, natomiast duża organizacja medialna poddaje je obróbce i przemienia w wiadomości.

Coraz mocniej jednak rysuje się problem finansowania działalności takich organizacji.

Dwie dekady temu, zanim zdecydowałem się zająć dziennikarstwem, sam byłem wydawcą. Dobrze rozumiem ten problem. Teraz dużo trudniej zarabia się w branży wydawniczej niż kiedyś. Niektórzy wydawcy mieli wtedy monopol na informację, mogli więc żądać monopolowych cen. Dziś tak już nie jest. Zadziałały prawa rynku, ceny poleciały w dół. Nie znaczy to, że konwencjonalne media nie mogą zarabiać – muszą tylko nieco bardziej się wysilić. Nie popieram forsowanego przez wielu wydawców pomysłu prawa ochrony pracy wykonawcy dzieła autorskiego [funkcjonujące w Niemczech od 1 sierpnia 2013] – przyznające prasie pieniądze za samo rozpowszechnianie informacji. Nie wolno mówić „to niesprawiedliwe, zabrali nam dawne źródła dochodu”.

Trzeba znaleźć nowe sposoby zarabiania. Jednym z tych sposobów jest tworzenie platform z odpowiednio przefiltrowanymi informacjami, za które chcieliby zapłacić ludzie ufający danej marce. „Guardian” jest liderem tego modelu biznesowego.

Nie da się czerpać zysków z prostej sprzedaży informacji, bo zawsze znajdzie się ktoś, kto weźmie za nie mniej.

Można jednak zarabiać na sprzedaży informacji typu premium. To znane rozwiązanie biznesowe, ale wydawcy po prostu się rozleniwili.

Dobrym przykładem funkcjonowania przestarzałego modelu jest świat wydawnictw naukowych. Wydawcy akademiccy nakładają marże rzędu 40 procent. W tej branży panuje monopol. Powiększanie się zasobów open access w końcu go rozbije, ale na razie wydawnictwa wciąż są potężne.

Czy pańskim zdaniem ukrywanie treści za paywallami to przejaw lenistwa wydawców?

Zdecydowanie tak. Stawianie paywalli jest nie tylko przejawem lenistwa, ale i braku rozsądku, ponieważ wręcz gwarantuje, że efekty pracy dziennikarzy zobaczy naprawdę niewielu czytelników. To wielka strata dla dziennikarstwa wysokiej jakości – jeśli robi się coś dobrego, warto to pokazać, a mnóstwo ludzi za sprawą paywalla rezygnuje z lektury. Oczywiście nie zalecam udostępniania za darmo absolutnie wszystkich treści. Ale krycie wszystkiego za paywallem wysyła czytelnikom następującą wiadomość: nie podoba nam się dzisiejszy model, wiec będziemy za pomocą nowych technologii wymuszać stary. Nie znam przykładu powodzenia tej strategii.

Czy podział rynku medialnego na serwisy, które używają paywalli, ponieważ dostarczają specjalistycznych usług zamożnej klienteli (tak jak np. „The Economist”) oraz te, które zachowują open access, jest jakąś formą nierównego dostępu do informacji?

Nie sądzę. Wiadomości zawsze się przedostają. Sęk w tym, jak są zapakowane. Zacznijmy od tego, że „The Economist” udostępnia część swoich tekstów za darmo, dzięki czemu może pochwalić się ich wysokim poziomem. Jednak tym, co naprawdę oferuje, jest jakościowe opakowanie informacji. Obiecuje rzetelniejszą analizę faktów – z którymi można się przecież zapoznać wszędzie. Co więcej, „The Economist” proponuje łatwy w obsłudze pakiet analiz, które pewnie gdzieś można dostać za darmo, ale ceniący sobie czas klient zapłaci, by dostać je na tacy.

To kwestia decyzji, co cenimy bardziej: nasz czas czy pieniądze?

W tym drugim przypadku – jeśli mamy dostęp do Internetu – wiele rzeczy w końcu znajdziemy za darmo, jeśli poszukamy wystarczająco długo. Nie trzeba koniecznie prenumerować „The Economist” – ten serwis jest adresowany do zamożnych czytelników, którym nie chce się przeczesywać Internetu. Toteż w tym przypadku nie obawiam się nierównego dostępu do informacji.

Istnieje też inny sposób zwiększania przypływu środków finansowych w tej branży, zapoczątkowany przez firmy takie jak Google z ich Digital News Initiative. Ten rozpoczęty w 2016 roku program oferuje granty sięgające ćwierci miliona dolarów dla nowych serwisów informacyjnych. Google bywa jednak często oskarżany o naruszanie prywatności i praktyki monopolistyczne. Firma krytykowana za monopolizację danych inwestuje grube pieniądze w nowe niezależne publikacje, zgadzające się na korzystanie z modelu przez nią narzuconego. Szczególnie w Europie Wschodniej, gdzie trudno znaleźć inwestora, oferta Google może być kusząca.

Jeśli chodzi o pieniądze rozdawane w Europie przez Google, wiem głównie o przekupywaniu dla świętego spokoju mediów w Belgii i Francji. Ta inicjatywa wydaje mi się jeszcze jednym sposobem na zatkanie dziennikarzom ust pieniędzmi. Google próbuje powołać do życia nowe zależne od niego media, mające zastąpić obecnych wydawców, którzy nienawidzą tej korporacji.

Google pomaga tutaj raczej sobie niż tym nowym serwisom.

Sądzę, że należy w tym miejscu wspomnieć o crowdfundingu, dziś raczkującym, ale potencjalnie zdolnym pomóc wielu dziennikarzom w pisaniu wreszcie takich tekstów, jakich naprawdę by chcieli. Trzeba tylko znaleźć wystarczająco dużą grupę ludzi, którzy cenią twoją pracę. Z tej perspektywy uczestnictwo w crowdfundingu byłoby prywatną prenumeratą u wybranych utalentowanych osób. Bardzo doceniam w Internecie to, że daje ludziom szansę zapłaty za to, co im się podoba. Mogą bez pośrednictwa instytucji czy firm wesprzeć te osoby, których umiejętności podziwiają.

W Polsce toczy się obecnie gorąca debata o kształt mediów publicznych, w Wielkiej Brytanii nawet BBC znalazła się pod ostrzałem rządu torysów. Co myśli pan o roli rządu na rynku informacyjnym? Wiemy, że władze często nadzorują obywateli i zatajają informacje. Zarazem wiele europejskich społeczeństw wierzy w misję mediów publicznych. Ich zdaniem rządy powinny wspierać jakościowe dziennikarstwo oraz alternatywne metody wydawnicze, które w innym razie by nie przetrwały.

Bardzo smuci mnie los BBC. Ta instytucja była świetnym przykładem funkcjonowania mediów publicznych. Ogromna organizacja medialna o doskonałej światowej reputacji, działająca pod zwierzchnictwem rządu brytyjskiego, ale ciesząca się dużą swobodą. Teraz sytuacja się zmienia. Rząd wysuwa wobec BBC groźby, a BBC kuli ogon. Jakość dziennikarstwa szybuje w dół. Serwisy obawiają się donosić o kwestiach, które nie podobają się rządowi, na przykład problemach z National Health Service. Torysi chcą osłabić służbę zdrowia i sprywatyzować jej segmenty. BBC nie podaje o tym wiadomości, by nie wyjawiać niepożądanych poglądów. To fatalny błąd. Miejmy nadzieję, że rząd nie odbierze stacjom dotychczasowych swobód. Ale wyraźnie widać, że przyjął postawę kontrolną: my płacimy za wasze efekty, wy się trzymacie naszych zasad.

Czy widzi pan taką zależność, że im bardziej rząd interesuje się wywieraniem wpływu na publiczne i niezależne media, tym szybciej postępuje prywatyzacja w sektorze medialnym? Dziennikarze chętniej szukają wynagrodzenia w crowdfundingu czy u inwestorów prywatnych, by uniezależnić się od publicznego mecenatu?

Który diabeł czyni mniejsze zło? Rząd kontroluje treści, prywatne firmy żądają zysków. Nie ma tu jednego dobrego rozwiązania. Wszystko zależy od okoliczności. W Wielkiej Brytanii mamy szczęście z „Guardianem”, ponieważ należy on do trustu, dzięki czemu nie kieruje się wyłącznie sukcesem komercyjnym. W długiej perspektywie musi zachować płynność finansową, ale nie martwi się o krótkoterminowy zysk. Wielu innych wydawców ma dokładnie przeciwne nastawienie. Nie potrafię podać żadnego rozwiązania tym bardziej, że zaangażowanie władz w media także postrzegam jako ryzyko. Każda zmiana rządu rodzi potencjalne zagrożenie interwencją. Z nadzorem elektronicznym jest podobnie: Brytyjczycy uspokajają się, że obecny rząd niczego nam nie zrobi. A następny? Z łatwością wykorzysta istniejący już aparat kontroli. Nie możemy opierać się tylko na nadziei, że wszystko będzie dobrze. Historia uczy nas, że nie będzie.

Gazety takie jak „Guardian” znajdują się w wygodnym położeniu też z uwagi na popularność języka angielskiego na świecie. Nawet najznakomitsza inicjatywa medialna podjęta na przykład w Słowenii jest pozbawiona perspektyw już na starcie.

„Guardian” ma ogromną przewagę, ale potrzebuje jej, by wspierać jakościowe dziennikarstwo zaangażowane w sprawy globalne. Ta hipotetyczna inicjatywa słoweńska skupiałaby się zapewne raczej na problemach lokalnych, a zatem inaczej organizowała swoją działalność i nie potrzebowałaby tak wielkiej poczytności, jak „Guardian”. Ważną zaletą internetu są niskie koszty publikacji, które dają szansę przetrwania także skromnym inicjatywom. To pozwala tworzyć mikrorynki i wytwarzać treści adekwatne nawet dla jednego regionu Słowenii. Tak mały wydawca i dziś, i pół wieku temu nie mógłby publikować gazety na wielkiej płachcie, natomiast dziś łatwo może publikować w sieci.

Mówi pan, że koszt dystrybucji wiadomości w Internecie jest znacznie niższy niż tradycyjnego biznesu. Opiniotwórczy publicyści i eksperci, jak na przykład Paul Mason czy Jeremy Rifkin, utrzymują, że zerowy koszt krańcowy przy reprodukcji treści cyfrowych przyniesie bardzo silny impuls do zmiany dzisiejszego systemu ekonomicznego. Czy zgodziłby się pan z tak mocną prognozą?

Już od 20 lat piszę o darmowym oprogramowaniu. W tej branży dobrze znane są konsekwencje zerowego kosztu krańcowego. Darmowy software napędza cały świat z jednym wyjątkiem: komputerów osobistych. Na tym polu jeszcze wciąż króluje oprogramowanie płatne. Superkomputery, smartfony oraz internet rzeczy korzystają z darmowego. Dominacja takiego modelu sprawdzi się też w branży informacyjnej. Wikipedia, ze wszystkimi swymi wadami, zupełnie wyparła Encyklopedię Britannikę. Całkowicie zgadzam się z opinią Paula Masona – z mojej perspektywy jednak spóźnioną o 20 lat. Zupełnie nowa ekonomia wypracowana na rynku oprogramowania wpływa teraz również na inne dziedziny. Najciekawsze kwestia dotyczy tego, czy obejmie ona także obiekty fizyczne, zwłaszcza wraz z powstaniem druku 3D.

Jakkolwiek popularne i powszechne byłoby dziś darmowe oprogramowanie – aplikacje w naszych telefonach to jednak maszynki do wyciągania pieniędzy. Dlaczego czasem wręcz chcemy za coś zapłacić?

Ludzie nie są głupi – rozumieją, że trzeba płacić innym za pracę, bo inaczej przestaną ją wykonywać. Dlatego w mojej opinii zwalczanie piractwa surowymi regulacjami jest absurdem. Każdy wie, że artyści muszą zarabiać. Negocjacjom powinien podlegać jedynie sposób, w jaki otrzymują pieniądze.

Do najważniejszych sfer działalności firmy Apple należy nie produkcja komputerów, ale produkcja klienteli.

To firma marketingowa, potrafiąca nakłonić klientów do płacenia cen premium za produkty, które aż tak bardzo nie różnią się od innych. Dziś powodzenie wszelkich produktów z wysokiej półki opiera się na reklamie i wizerunku. To zagadnienie raczej socjologiczne niż technologiczne.

Ale czy moda na darmowe oprogramowanie i „otwarte produkty” mogłaby zastąpić modę na Apple?

Nie wydaje mi się. Otwarty software nie ma związku z modą, ale z rzeczami znacznie bardziej rudymentarnymi: wolnym dostępem, dzieleniem się wiedzą, współpracą. Ma inne zadania niż Apple, zajmujące się maksymalizacją zysków przy sprzedaży rzeczy, które można oferować taniej. Świat darmowego oprogramowania interesuje się rozwiązywaniem problemów technicznych. Ma to też swój aspekt etyczny. Rozwiązując kwestie techniczne, często eliminuje się inne problemy, na przykład nierówny dostęp do informacji.

Mieszkanka indyjskiej prowincji może dziś mieć telefon komórkowy, którego moc obliczeniowa równa się mocy superkomputera sprzed 20 lat.

Do takich rezultatów doprowadziły właśnie otwarte technologie. Software jest za darmo, sprzęt coraz tańszy. Ludzie w najbiedniejszych regionach świata mogą teraz mieć smartfony. Zdarza się, że telefon dociera gdzieś wcześniej niż kanalizacja i bardziej niż ona dodaje użytkownikom mocy sprawczej. Wszystko dzięki temu, że otwarte technologie wymusiły na korporacjach spadek cen.

Pochwala pan model rozwojowy zakładający dostarczanie smartfonów i wifi do ubogich wsi w Azji czy Afryce, ale niezdolny do budowy drogi, stacji benzynowej, doprowadzenia elektryczności?

To pytanie jest raczej nietrafione. Po co stacja benzynowa? Może bardziej przydałyby się panele słoneczne i pojazdy elektryczne? Ropa naftowa to tylko kopalina, natomiast energia słoneczna to już technologia. Szybkość spadku kosztów pozyskiwania energii słonecznej prześciga nawet spadek kosztów tranzystorów opisany w prawie Moore’a.

Może zamiast budować komuś stację benzynową, lepiej opracować tanią, możliwą do wydrukowania w 3D, napędzaną energią słoneczną technologię transportu?

Koszty zejdą wreszcie tak nisko, że jej potencjalnych użytkowników będzie na to stać. Ten i podobne problemy łatwiej rozwiązać, zadając dobre pytania. Zadawanie starych pytań, nieadekwatnych do nowej struktury gospodarczej i technologicznej, nie załatwia sprawy. Stosowanie nowych, tańszych i bardziej zrównoważonych rozwiązań technologicznych potrafi eliminować także przyszłe problemy. A wszystkie te technologie tanieją w zaskakującym tempie.

Technologia staje się tańsza i – co ważniejsze – bardziej dostępna, łatwiejsza do samodzielnego tworzenia. Można to nazwać demokratyzacją pola technologicznego. Ale dziś dużo łatwiej niż kiedykolwiek da się utworzyć wokół niej monopol – zarobić od zera ogromne pieniądze.

W toku mojej kariery na własne oczy obserwowałem, że chociaż monopole łatwo się tworzą, to nie mają stałego charakteru. Gdy zaczynałem działalność dziennikarską, Goliatem w nowych technologiach był IBM. Zajmował 90 proc. rynku. Dziś branża ledwo o nim pamięta. W połowie mojej kariery taką pozycję zajmował Microsoft, który dziś nie gra wiodącej roli na żadnym ze znanych mi rynków. Microsoft to wielka, potężna, zyskowna firma, skazana na niepowodzenie, ponieważ nie potrafi w żaden sposób znaleźć swojego miejsca w przyszłości.

A może dzisiejsi monopoliści różnią się od monopolistów późnego wieku przemysłowego, takich jak IBM czy Volkswagen, tym, że wcinają się głęboko w nasze codzienne zwyczaje, cyfrowe tożsamości, tajemnice finansowe? Komputer IBM można wyrzucić, ale informacja zebrana na nasz temat zostaje trwale zapisana.

Zdumiewa mnie, że moje dzieci (14–20 lat) nie używają Facebooka. Jest dla nich przestarzały. Wielu komentatorów obawia się tego, co może nam zrobić Facebook, ale być może patrzą wstecz. W moich oczach Facebook już powoli się zwija. Ludzie dzielą się treścią i spędzają czas na nowych aplikacjach, takich jak WhatsApp czy Instagram. Facebookiem posługuje się moja żona, ma tam wszystkich znajomych. Ale młodzi ludzie prędko przerzucają się na nowości. To atut. Ma pan rację: te technologie tworzą przestrzeń do szybkiego tworzenia monopoli, ale też do szybkiego ich rozbijania. Trwa rywalizacja, wszystko zmienia się błyskawicznie. Tymczasowy monopol nadal jest monopolem, ale można z dużą pewnością przewidywać, że jego żelazny uścisk szybko zelżeje.

Glyn Moody – dziennikarz, twórca stałej kolumny o technologii i wolności informacji w portalu ArsTechnica, autor książek o wolnym oprogramowaniu i aktywista na rzecz jego popularyzacji.

Glyn Moody gościł w Warszawie w styczniu 2016 na zaproszenie Instytutu Globalnej Odpowiedzialności, www.igo.pl

Więcej na temat mediów w najnowszym numerze Krytyki Politycznej.

Przedpremierowo numer już dostępny jako e-book

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Dymek
Jakub Dymek
publicysta, komentator polityczny
Kulturoznawca, dziennikarz, publicysta. Absolwent MISH na Uniwersytecie Wrocławskim, studiował Gender Studies w IBL PAN i nauki polityczne na Uniwersytecie Północnej Karoliny w USA. Publikował m.in w magazynie "Dissent", "Rzeczpospolitej", "Dzienniku Gazecie Prawnej", "Tygodniku Powszechnym", Dwutygodniku, gazecie.pl. Za publikacje o tajnych więzieniach CIA w Polsce nominowany do nagrody dziennikarskiej Grand Press. 27 listopada 2017 r. Krytyka Polityczna zawiesiła z nim współpracę.
Zamknij