Film o Wisłockiej to wypełnianie białych plam herstorii.
Maria Sadowska nakręciła film o Michalinie Wisłockiej. Sztukę kochania obejrzało w weekend otwarcia ponad ćwierć miliona widzów. Szykuje się hit. I nic dziwnego. Sztuka kochania to przyzwoite kino, w prosty sposób opowiadające o tym, że kobiety mają gorzej, że seksualność to tabu, a w peerelu była cenzura – czyli coś, co pewnie większość czytelników Krytyki Politycznej już wie, ale świat się nie kończy na czytelnikach KP, więc cieszy nas, że ten film powstał.
Kiedy na lewicy trwają dyskusje o polityce historycznej i jej braku po naszej stronie, a wyraźnej przewadze prawicowej polityki historycznej, to Sztuka kochania jest jednym z dowodów na to, że to nieprawda. Do domeny liberalnej i lewicowej należy historia kobiet i historia przemian obyczajowych. Film o Wisłockiej to wypełnianie białych plam herstorii, przypominanie, że mieliśmy w naszych dziejach interesując kobiety, ale o nich zapomnieliśmy, niewystarczająco doceniliśmy i teraz czas to zmienić. Herstoria wyszła z uniwersyteckich kampusów i przechodząc przez debaty intelektualistów i seminaria feministek doszła do popkultury. Nawet Wajda, gdy robił film o Wałęsie, wiedział, że musi w nim pojawić się silna postać Danuty Wałęsowej i tramwajarka Krzywonos. Takie czasy. Ba, nawet prawica już wie, że nie wystarczy gadać o żołnierzach wyklętych i powstańcach, trzeba też o dziewczynach z powstania. To jest praca wykonana przez feministyczną i liberalną politykę historyczną.
To jest praca wykonana przez feministyczną i liberalną politykę historyczną.
Efektem tej pracy film o Wisłockiej. Niechronologiczna opowieść skupia się na walce bohaterki o możliwość wydania książki Sztuka kochania i na tym, jak bohaterka dojrzewała do tego, aby książkę tę napisać. Poznajemy więc historię jej małżeństwa, życia w trójkącie, wychowania dzieci, wakacyjnego romansu, pracy naukowej i pracy lekarki. Jak Sztuka kochania ma się do własnych doświadczeń autorki? W filmie mówi ona, że „ślepy nie mógłby opowiadać o kolorach”, ale, co widać w filmie, nawet najlepiej przyswojona wiedza dotycząca relacji erotycznych nie zagwarantuje, że nasze życie intymne, rozumiane szerzej niż udany seks, będzie zawsze w pełni satysfakcjonujące.
W rozmowie Dawida Krawczyka sprzed dwóch lat Agnieszka Kościańska mówiła: „W wywiadzie, którego udzieliła przed śmiercią, Wisłocka opowiadała, jakie miała problemy z jednej strony z cenzurą, a z drugiej ze środowiskiem seksuologicznym. Jak na tamte czasy pisała o seksie w bardzo otwarty sposób, dlatego zarzucono jej gadulstwo, a nawet pornografię. Wydawnictwo w końcu zdecydowało się obrać linię, że ta książka jest dobra dla małżeństw. I przeszło.”
czytaj także
Z filmu niekoniecznie wynika, że porady autorki miały służyć jedynie sformalizowanym związkom. Jednak małżeństwo to w tej opowieści nie tylko „przyzwoitka”, mająca legitymizować odważne treści. Jest ono ważną i niekwestionowaną instytucją, współżycie seksualne jest jej ważną częścią, a o jego jakość należy dbać stosując rozmaite sztuczki. I – uwaga! – satysfakcja kobiety jest równie ważna jak mężczyzny. W związku z tym każdy powinien wiedzieć, co to jest łechtaczka i gdzie jej szukać.
Powiedzmy, że nie jest to zbyt rewolucyjny program, ale w latach 70. może był. A nawet jeśli nie, to ktoś to musiał głośno powiedzieć, żeby stało się to banałem, któremu nikt rozsądny już się nie przeciwstawi. Dziś musi oburzać to, co Wisłocka pisała o gwałtach, w filmie jednak tego nie ma. Może szkoda, bo uświadomiłoby to nam, że jednak przez te kilkadziesiąt lat, które upłynęły od czasu publikacji Sztuki kochania, dorobiliśmy się kilku nowych banałów.
Filmowa Wisłocka walczy nie tylko z cenzurą, ale z Ministerstwem Kultury, które odpowiada za dopuszczenie do wydania jej książki. W ministerstwie decyzyjni są tylko panowie, ekspertyzy dotyczące książki piszą panowie. Wisłocka jest więc kobietą walczącą z grupą mężczyzn, jest też kolorowym ptakiem niepasującym do szaroburości peerelu – ona ubrana w sukienki i bluzki w kwieciste wzory z chustką na głowie, panowie w szarych garniturach i z obowiązkowym wąsem. Ta szaroburość to też element nieźle upowszechniony przez liberalną politykę historyczną. Wiadomo, że jak akcja filmu toczy się w peerelu, to musi być jakiś przygłupi pan przedstawiciel władzy, jakiś ksiądz, co to z tym panem przedstawicielem władzy rozgrywa jakieś „polityczne warcaby” (bo szachy to coś o pięć leweli wyżej). Ale częścią popowego peerelu jest też codzienność, w której mamy trochę oldskulowych gadżetów, oranżadę, neony, spodnie dzwony i sznur z rolek papieru toaletowego (w scenie, w której się państwo tego nie spodziewacie). Szara i jednocześnie mało seksowna jest przede wszystkim władza. Narracja o konflikcie między autorytarną władzą i tymi, którzy walczą o wolność i demokrację, zmienia się tu w konflikt genderowy i obyczajowy. Przy czym to kobiety wspierające Wisłocką są „siłami postępu”.
Najsmutniejsza rzecz, jaką dziś można powiedzieć o Sztuce kochania, to to, że to aktualny film. A bardzo byśmy chciały, żeby był historycznym.
Pracując w Towarzystwie Świadomego Macierzyństwa Wisłocka wiedziała doskonale, że jeśli się nie będzie rozmawiać z młodzieżą o seksie, nie opowie się o metodach zapobiegania ciąży, to będą kłopoty. W jednej ze scen filmu na oddział, gdzie pracuje, przywożą zakrwawioną dziewczynę. Wisłocka od razu odgaduje, że dziewczyna miała nieudany zabieg aborcji. Wie, że wiele z takich dziewczyn nie zdąży na czas trafić do szpitala. W dzisiejszym kontekście, w czasie wielotysięcznych protestów przeciwko zaostrzeniu ustawy antyaborcyjnej, pokazanie Wisłockiej jako tej, która wyraźnie stała po stronie edukacji seksualnej jako najskuteczniejszej metody zmniejszenia liczby zabiegów aborcji, jest jak polityczny sztandar. Fajnie, że Maria Sadowska jest i taki sztandar postanowiła rozwinąć.
Jak współcześnie czyta się Sztukę kochania, sprawdziła Olga Wróbel.
„Sztuka kochania” aktualna? Może i tak, ale to nie jest dobra wiadomość