Film

Majmurek z Berlinale: Kobiecy western i radziecki cmentarz

W czasach, gdy kowbojskie cnoty pogranicza powracają do amerykańskiego mainstreamu uosabiane w karykaturalnej postaci przez Trumpa, w czasach buzującego w przemyśle filmowym gniewu kobiet, wizja z przewrotnego westernu Zellnerów wydaje się szczególnie politycznie nośna.

Festiwal w Berlinie uchodzi za najbardziej polityczny z tych najważniejszych. Radykalna wymowa wielu tytułów zawsze gładko współegzystuje tu przy tym z celebrycką kulturą czerwonego dywanu, a festiwalowe pokazy odbywają się w najbardziej skomercjalizowanej części Berlina – w przestrzeni zdominowanej przez kilka biurowców, centrum handlowe i sieciowe kawiarnie.

Także w tym roku w berlińskich filmach polityki było sporo. Tam, gdzie podawana była wprost, często zawodziła. Największym rozczarowaniem festiwalu okazało się jak dotąd dla mnie 7 dni w Entebbe. Wyprodukowany przez brytyjską wytwórnię Working Title film przedstawia rekonstrukcję porwania samolotu Air France, lecącego przez Ateny z Tel Awiwu do Paryża.

 

W 1976 roku porwania dokonali palestyńscy terroryści i dwójka pomagających im Niemców z luźno związanej z RAF frankfurckiej grupy Komórki Rewolucyjne. Terroryści skierowali samolot do Ugandy, gdzie przy poparciu ówczesnego dyktatora tego państwa – Idi Amina – przetrzymywali zakładników w starym terminalu lotniska Entebbe. Domagali się uwolnienia blisko 50 palestyńskich terrorystów, osadzonych w izraelskich więzieniach. Film – jak często bywa w wypadku konwencji kina terrorystycznego – skonstruowany jest jak partia szachów. Na każdy ruch terrorystów odpowiada izraelski rząd, który waha się pomiędzy opcją militarną, a jakąś formą negocjacji.

Nie ma w tym jednak za grosz filmowego i myślowego napięcia, nie dowiadujemy się niczego ważnego o konflikcie na Bliskim Wschodzie, czy lewackim terrorze lat 70. Dostajemy za to udających Niemców (Rosamund Pike jako Brigitte Kuhlmann) i Izraelczyków (Eddie Marsan jako Szimon Peres) brytyjskich aktorów wygłaszających kiepsko napisane dialogi z udawanym cudzoziemskim akcentem. Trudno uwierzyć, że znakomity brazylijski reżyser, laureat Złotego Niedźwiedzia za Elitarnych, José Padilha nakręcił coś tak słabego.

Dama nie w opałach

Ciekawe polityczne kino pojawiało się za to tam, gdzie trudno się go było spodziewać. Nie wiem, czy bracia Zellnerowie kręcili swój film Damsel z jakąkolwiek polityczną intencją – dzieło idealnie wpisuje się jednak w klimat Hollywood po aferze Weinsteina i wszystkich reperkusjach, jakie po niej nastąpiły. Dzieło Zellnerów bierze na warsztat na ogół silnie patriarchalny, „męski” gatunek – western – i wywraca do góry nogami jego genderową politykę obecną w schematach fabularnych i wzorcach postaci. Wszystko to daje przy tym niezwykle zabawny, surrealistyczny efekt. W trakcie seansu berlińska publiczność nie mogła przestać się śmiać.

 

Film zaczyna się jak wiele westernów. Do miasteczka pośrodku niczego przybywa nieznajomy, Samuel (Robert Pattinson). Nie jest jednak typowym milczącym kowbojem. Wręcz przeciwnie, mówi bardzo dużo, głównie o swojej narzeczonej – Penelope (Mia Wasikowski). Razem z pastorem-alkoholikiem Samuel wyrusza na pustkowie, gdzie przebywać ma jego narzeczona. Pastor ma im udzielić ślubu. Jak pastor dowie się już w trakcie wędrówki, kobietę porwał mężczyzna nazwiskiem Cornell, a wyprawa jest tak naprawdę misją ratunkową. Nie jesteśmy tym szczególnie zaskoczeni – mężczyźni wyruszający na pustkowie, by ratować damę w opałach, porwaną przez Indian, lub innych złoczyńców, to przecież częsty motyw w westernach.

Kiedy należy przestać walczyć o sprawiedliwość?

Wszystko jednak okazuje się być zupełnie inaczej, niż z początku się wydaje. Dama nie potrzebuje pomocy, doskonale radzi sobie sama. To raczej kolejni projektujący na nią swoje romantyczne fantazje mężczyźni staję są źródłem ciągłych problemów. Kobieta nie jest tu jednak ofiarą, przejmuję kontrolę nad swoim losem. To ona w ostatniej scenie odjeżdża za horyzont.

Krążące wokół niej męskie postacie reprezentują różne figury amerykańskiego pogranicza. To pionierzy, osadnicy, traperzy, zwiadowcy, ludzie na pustkowiu zaczynający wszystko na nowo, jest wśród nich nawet rdzenny Amerykanin. Każda ta figura na różny sposób zostaje jednak skompromitowana. Ikoniczne dla westernu postaci w najlepszym wypadku okazują się bezużyteczne, w najgorszym niebezpieczne przez swoją głupotę i oderwanie od rzeczywistości. Zellnerom ta dekonstrukcja gatunkowych wzorców wychodzi brawurowo, w czym pomagają szarżujący aktorzy, łącznie z bezczelnie osadzonym wbrew oczekiwaniom swoich fanek i fanów Pattinsonem.

W czasach, gdy kowbojskie cnoty pogranicza powracają do amerykańskiego mainstreamu uosabiane w karykaturalnej postaci przez Trumpa, w czasach buzującego w przemyśle filmowym gniewu kobiet, wizja z przewrotnego westernu Zellnerów wydaje się szczególnie politycznie nośna.

Ilu jeszcze takich Weinsteinów?

Czy potrafimy pamiętać

Równie nieoczywiste polityczne pytania stawia Siergiej Łoźnica w swoim kolejnym znakomitym dokumencie – Dniu zwycięstwa. W pierwszym ujęciu widzimy rosyjskich żołnierzy ćwiczących defiladowy krok.

Nie będziemy jednak oglądali rejestracji obchodów zakończenia drugiej wojny światowej w Moskwie. Reżyser zabiera nas nie do serca, a na zachodnie peryferia dawnego, radzieckiego imperium – przygląda się uroczystościom przy stojącym do dziś w berlińskim Treptower Park Pomniku Żołnierzy Radzieckich. Upamiętnia on żołnierzy poległych w bitwie o Berlin, wokół niego pochowanych jest ponad 5 tysięcy zmarłych. W czasach NRD był traktowany jako pomnik wdzięczności Armii Czerwonej za wyzwolenie Niemiec od faszyzmu.

Dziś nie jest jednak miejscem oficjalnych uroczystości. W filmie w uroczystościach, zamiast szacownych czynników oficjalnych udział biorą różnego rodzaju marginalne grupy, połączone tylko potwornym chaosem znaczeń, konkurencyjnych pamięci i symboli. Obok symboliki radzieckiej pełno dwugłowych carskich orłów, obok flag z sierpem i młotem, flagi współczesnej Rosji. Słychać Kalinkę i inne rosyjskie, żołnierskie pieśni oraz prawosławne modlitwy.

Język rosyjski zdecydowanie dominuje. W przemówieniach opowieść o zwycięstwie nad faszyzmem w imię uniwersalnych, humanistycznych wartości, przeplata się z płomiennymi deklaracjami rosyjskiego szowinizmu. Jeden z mówców zwraca się do pochowanych w parku ofiar, jako do bohaterów, którzy „rozszerzyli zachodnie rubieże Rosji tu ustalając granice jej wpływów.” Inny pozdrawia słowiańskich braci „z Ukrainy i Noworosji”.

Wśród różnorodnego tłumu wyróżnia się zwarta grupa Nocnych Wilków – nacjonalistycznego gang motocyklowego, łączącego kult Stalina z konserwatywnym prawosławiem, agresywną homofobię z poparciem dla aneksji Krymu i wrogością wobec pomajdanowego Kijowa.

W uroczystościach biorą też udział różne, niemieckie grupy. Szybko domyślamy się, że marginalne i pozbawione przełożenia na szerszą opinie społeczną swojej ojczyzny. Jeden z mężczyzn wyjaśnia, że to NRD było prawdziwą demokracją, w przeciwieństwie do faszystowskich Niemiec zachodnich i tych współczesnych – które zachowują tylko pozory republikańskiego ustroju.

Łoźnica przygląda się temu wszystkiemu w swoim stylu – bez żadnego komentarza, w długich ujęciach, bez agresywnego montażu. Film ma luźną strukturę narracyjną, to, co widzimy na ekranie, czasem dłuży się i nudzi widzów, ale także dzięki takim właśnie wyborom formalnym czujemy się głęboko zanurzeni w pokazywanych na ekranie wydarzeniach.

Reżyser nie ustanawia dla nich żadnej dyskursywnej ramy, nie dostarcza ściągawki, jak interpretować to, co widzimy. Pytania jednak nasuwają się same. Przede wszystkim te o pamięć. Cała berlińska uroczystość pokazuje, jak wielki mamy dziś w regionie problem z pamiętaniem o zakończeniu wojny, o zwycięstwie nad nazizmem.

Łoźnica: W każdym z nas drzemie taki malutki Stalin

Z jednej strony jest bowiem agresywna polityka Rosji, instrumentalizująca pamięć zwycięstwa nad nazizmem dla własnej, imperialistycznej gry w regionie. Faszyzujące Nocne Wilki świętujące pokonanie faszystów, doskonale pokazują ponure paradoksy tej polityki. Z drugiej strony w Polsce właściwie w ogóle wyparliśmy zakończenie drugiej wojny światowej z naszego publicznego kalendarza. Bez poważnej dyskusji na temat tego, co to dla nas znaczy, w jakimś sensie wypisaliśmy się z narracji o zwycięstwie nad nazizmem. Maj ’45, zwłaszcza w narracji budowanej dziś przez PiS, oznaczał będzie coraz bardziej nie pokonanie egzystencjalnego zagrożenia dla Polski i Polaków, jakim były hitlerowskie Niemcy, ale początek „czerwonej okupacji”.

Jak odzyskać historię o zwycięstwie nad Hitlerem? Jak narrację na ten temat odebrać Kaczyńskiemu, Putinowi, Nocnym Wilkom i fanom Ericha Honeckera? Łoźnica nie dostarcza odpowiedzi, ale jego obrazy pokazują, jak niezbędne jest ich znalezienie.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij