Czytaj dalej

Nesterowicz: Każdy został człowiekiem

Fragment książki Piotra Nesterowicza „Każdy został człowiekiem”.

Wróg Adeli czycha w gminnej spółdzielni

Prezesem gminnej spółdzielni w Domaradzu jest starszy mężczyzna, wysoki i nieogolony. Siedzi na krześle i zagląda do gumiaków. Wreszcie wciąga je na bose nogi. Powoli. Adela nie wie, czy coś mu wpadło do butów, czy może go gniotą. W pokoju unosi się zapach papierosów i wódki. Jest rok 1951. Adela skończyła osiemnaście lat, a to jej pierwszy dzień pracy.

Alkohol czuć nie tylko od prezesa. Zapach wypełnia pomieszczenia księgowości, skupu, kasy i administracji. Bije z poplamionych wykładzin, brudnych zasłonek i pożółkłych ścian. Z ust śmierdzi członkom zarządu, mężczyznom z administracji i skupu, siedmiu dziewczynom z rachunkowości oraz kierującej nimi księgowej. Adela alkoholu nienawidzi.

 Wódka zabrała jej ojca. Tato był zdolny. Ładnie pisał, chociaż skończył tylko cztery klasy. Miał dobry słuch, śpiewać nauczył się w kościelnym chórze. A na trąbce grał najlepiej w całej okolicy. Nic dziwnego, że zapraszali go na wesela – z początku w Golcowej, później w całej gminie. Grał, śpiewał i pił. Wracał w nocy i od drzwi wołał, że chce jeść. Jeżeli mu nie smakowało, rzucał garnkiem w matkę.

  – Ty mnie po trzech dniach takim jedzeniem przyjmujesz?!

 Pijacki cug ojca trwał zwykle pięć dni. Trzy picia i dwa trzeźwienia.

 Z czasem matka Adeli nauczyła się uciekać, gdy tylko było słychać zbliżające się kroki. Jak stała – boso i w koszuli albo w spódnicy i kaftanie, bo niekiedy specjalnie nie rozbierała się na noc. Zdarzało się, że od razu szła spać do stajni, ale ojciec tam też ją odnajdywał, więc kryła się po stodołach sąsiadów. Nie zawsze się udawało. Raz schowała się na strychu, a on wbiegł za nią z łopatą w dłoni. Adela z początku nasłuchiwała. Wyzwiska. Po nich groźby, że matkę zabije i pochowa. Wreszcie uderzenie. I krzyk. Adela wspięła się po drabinie i rzuciła ojcu do nóg.

 – Tatusiu, tatusieńku, nie zabijaj mamy, ja pójdę po kolędzie, uzbieram pieniędzy i dam ci na wódkę.

 Może to go przekonało. Odrzucił łopatę.

 W biurze GS­u nikt nikogo nie bije. Wprost przeciwnie, jest wesoło. Podpici koledzy zamawiają na przykład z Katowic wagon dymu. Prezes akceptuje dokument, list niosą na pocztę. Przy innej okazji kolega Kozubek dostaje dyscyplinarkę. Prezes podpisuje pismo, powodem zwolnienia jest pijaństwo. Następnego dnia trzeźwieje i szuka dokumentu w całym biurze. To on nazywa się Kozubek.

Czasami ojciec przychodził z kolegami. Mama uciekała, a oni siedzieli, pili i kazali sobie przynosić jedzenie. Jak wtedy, gdy Adela dała im kapustę. Jedli palcami, uświnili się gorzej niż dzieci. W końcu zasnęli. Adela obudziła się w środku nocy, kiedy jeden z kompanów ojca stał nad jej łóżkiem i rozpinał spodnie. Zerwała się. On w ostatniej chwili dostrzegł szafę. Pewnie myślał, że to drzwi do sieni. Ulżył sobie na ich bieliznę.

 Wódka wygnała z domu siostrę Adeli, po tym jak pijany ojciec złamał jej rękę w dwóch miejscach i zbił tak, że na ciele nie zostawił miejsca bez sińca. Innym razem wszystko potłukł. Najpierw szyby w oknach. Potem lustra. Na końcu obrazy. Po nich rozpruł nożem pierzyny i wywalił na środek pokoju słomę z łóżek. Mama uciekła. Adela została, bo jej nigdy nie bił. Uspokajała go, aż wreszcie padł na tę kupę śmieci i zasnął.

 Z biura GS­u też czasami trzeba uciekać. Na przykład gdy przyjeżdża kontrola z zarządu powiatowego. Gminna spółdzielnia, w której pracuje Adela, mieści się w Domaradzu – to duża wieś obok Golcowej z siedzibą gminnej rady narodowej i przystankiem autobusowym. GS należy do zrzeszenia spółdzielni produkcyjno­handlowych, działających w całym kraju i mających na wsi, przynajmniej oficjalnie, monopol na handel i przetwórstwo spożywcze. Podczas wizytacji jeden z członków zarządu spółdzielni wyskakuje przez okno, ale na podwórku wpada na kontrolerów. Pytają, skąd wraca, on tłumaczy, że bolała go głowa, więc musiał iść po leki do ośrodka… maszynowego. Język go zawodzi, ale ma szczęście, delegacji nie dziwi, że w Domaradzu po środki przeciwbólowe nie chodzi się do ośrodka zdrowia.

 Wódka ukradła też Adeli wigilie. Jak tamtego ranka, kiedy całowała ojca po rękach.

– Tatusiu najdroższy, nie będziesz pijany, prawda? Zaświecimy świeczki na choince, zjemy kolację, połamiemy się opłatkiem, nie pij dzisiaj, bardzo cię proszę, ja cię tak bardzo kocham.

 Ojciec się wzruszył, przyrzekł, że nie wypije. Ale przyszli koledzy. Wrócił pod wieczór. Matka nie zdążyła uciec, dorwał ją w sieni. Adela zobaczyła tylko, że mama leży na ziemi, a ojciec kopie, aż krew jej leci z nosa.

  – Nie zabijaj mamy, nie zabijaj! – Ten krzyk miała już dobrze przećwiczony.

 Przybiegli sąsiedzi, podnieśli mamę, ale jego nie mogli uspokoić. Wpadł na strych, zwalił na dół słomę, podpalił. Z trudem ugasili. Dopiero czterech mężczyzn zdołało go przytrzymać. Potrawy na wigilijnym stole wystygły.

 Mówi się, że między nienawiścią a miłością jest cienka granica. Adela może to potwierdzić. Swemu wrogowi ulega kilka tygodni po tym, jak przygląda się pijanemu prezesowi GS­u wciągającemu gumiaki na bose nogi.

Marian nie boi się niczego

 Marian, którego przerobili na czerwonego, czuje, że nadchodzi czas sprawiedliwości klasowej. Nie ma zamiaru zamykać się w murach liceum pedagogicznego w Przemyślu. Teraz, gdy ZMP aktywnie wspiera nową politykę władz wobec wsi, nareszcie może się odegrać na bogaczach z Orzechowiec.

 Rusza w teren. Atmosfera jest bojowa. Na zebraniach w powiatach słyszy, żeby rolnikom, którzy nie chcą oddać zboża, konfiskować wszystko, a jak ktoś ma dwie krowy, dwie świnie albo dwie owce, to brać tę lepszą.

 A chłopi są oporni. Siedzą po chałupach i dyskutują do nocy. Najczęściej o spółdzielniach produkcyjnych, o których z socjalistyczną dumą co dzień donosi z radia głos spikera. Radioodbiornik to luksus, na wsiach w całym kraju jest ich trzysta tysięcy, wypada średnio siedem na wieś, a połowa to kołchoźniki, czyli głośniki podłączone do radiowęzłów. Wielu się ich boi. Mówią, że kto taki weźmie, zaraz trafi do kołchozu, a w domu będą go podsłuchiwać.

 Dlatego gospodarze chętnie zbierają się w kuchniach tych szczęśliwców, którzy mają własne radia. Nawet jeżeli to detektory z słuchawkami zamiast głośnika. Gdy nadchodzi pora wiadomości, wszyscy milkną. Garbią się na niskich stołkach, wysuwają głowy i z uwagą patrzą na gospodarza. Ten powoli zakłada słuchawki, nieruchomieje, patrzy przed siebie niewidzącym wzrokiem. Kiedy unosi rękę i dociska słuchawkę do ucha, wszyscy wiedzą, że wiadomość jest ważna. Przymyka powieki, a oni wiercą się ze źle maskowanej ciekawości. Wreszcie otwiera oczy, prostuje się i zdejmuje słuchawki. Starannie układa je na blacie stołu.

  – Chińscy komuniści wygrywają, a Czang Kaj­szek ucieka na Tajwan – relacjonuje. – MacArthur walczy w Korei, ale chińscy ochotnicy go wypierają. – Wszyscy mruczą, zżymając się na nieuczciwą interwencję.

 Lecz szybko zapominają o Chinach, Korei i Amerykanach. Najbardziej przeraża ich groźba kolektywizacji.

  – Czy dzisiaj w radiu mówili o kołchozach? – dopytują.

 W Orzechowcach znają już wiele metod, za pomocą których władze zachęcają chłopów, by aportem wnosili do spółdzielni ziemię i inwentarz. Zawyżanie klasy gruntów, od których wyliczane są rujnujące podatki; dostawy obowiązkowe; kontrole, czy ktoś nie sprzedaje na lewo, czy nie za dużo oddaje pośrednikowi albo może nie jedzie na targ do Przemyśla. Wszystko po to, by lud pracujący wsi podążył w jedynym słusznym kierunku, jak mówi spiker.

  – Do błogosławionej krainy kolektywnego gospodarowania – śmieje się jeden z sąsiadów. To nie jest wesoły żart.

 Wieczorami kuchnie wypełnia strach. Obawa utraty ojcowizny. Lęk przed odebraniem szczęścia uzyskanego po reformie rolnej. Paru własnych hektarów.

  – Tym, co przystąpią do kołchozu, dzieci na Sybir wywiozą.

  – Albo zabiorą do przedszkola i na komunistów przerobią – takie pogłoski krążą po całym kraju.

  – W kołchozach będą wspólne kuchnie, z jednego kotła będą jedli.

  – Nie z jednego, tylko z dwóch, lepsze jedzenie dla wybranych, gorsze dla pozostałych. I dzwonkiem będą do roboty gonić, nawet w niedziele.

 Chłopi boją się cokolwiek podpisywać. Kiedy w 1950 roku trwała akcja zbierania podpisów pod apelem sztokholmskim – orędziem w sprawie zakazu rozwoju broni atomowej, pod którym w całym bloku państw komunistycznych zgromadzono pół miliarda podpisów – też mówiono, że to rekrutacja do kołchozów.

 Marian nie rozumie tego strachu. Jego rodzina jest ze spółdzielni zadowolona. Więcej – przyczyniła się do jej założenia. Wuj został pierwszym przewodniczącym, a matka należy do najaktywniejszych członków – obok księgowej, traktorzysty i dojarki, tej, co przekracza normy. Robią sobie zdjęcie: zimową porą stoją na skraju drogi i uśmiechają się szeroko. Matka i dojarka w chustach na głowie i długich, grubych płaszczach. Księgową od razu można poznać, ubiera się po miejsku: krótszy jasny płaszczyk, ciemna spódnica, pasujące do niej rękawiczki i mała torebka. Wysoki traktorzysta spogląda znad ich głów, widać, że pod palto włożył garnitur, z pewnością ten, w którym w niedziele chodzi do kościoła.

 Marian jest przekonany, że strach przed kolektywizacją to strach kułaków, którzy dorobili się przed wojną i dodatkowo wzbogacili na reformie. Umyka jego uwadze, że nie przestrzega się pierwotnej definicji, tej z 1948 roku, według której kułakiem był chłop posiadający ponad czternaście hektarów ziemi, co najmniej dwa konie, ulepszone maszyny rolnicze i najemną siłę roboczą. Teraz staje się nim wielu średniorolnych.

 Jakby kołchozu było mało, są jeszcze dostawy obowiązkowe i domiary. Rolnicy zdają plony według wygórowanych limitów przy cenach niepokrywających nawet połowy kosztów produkcji. Marian często ogląda te sceny.

 Do domu wpada dziewczynka.

  – Tato, sekwestratory jadą! – Tak przed wojną nazywano poborców podatkowych.

 W chłopa jakby piorun strzelił. Wyskakuje na podwórko, ciągnie na łańcuchu krowę, znika za stodołą. Do domu wchodzi trzech młodych ludzi. Jeden jest urzędnikiem podatkowym.

  – Za to, że nie wypełniacie dostaw, mamy prawo zabrać wam coś z domu – mówi do zapłakanej gospodyni.

 Pojawia się gospodarz. Zapewnia sekwestratora, że zaległości ureguluje. Prosi, by niczego nie zabierał. Na nic.

 Pada na maszynę do szycia.

  – Mam jedną radę – mówi poborca przed odjazdem. – Zapiszcie się do spółdzielni, to wam wszystko darują.

  – Wolę zdechnąć z głodu! Widziałem, jak tam gospodarzą.

 Ma szczęście. Każdy już słyszał o rolnikach, którzy za ukrywanie zboża otrzymali kilkuletnie wyroki. W samym listopadzie i grudniu 1951 roku za zaległości w dostawach do aresztu trafia pięć tysięcy chłopów. Setki tysięcy będzie musiało zapłacić wysokie grzywny.

 Marian wspiera akcję skupu zboża. Komitety partii dostarczają listy opornych gospodarzy, on pisze bojowe, piętnujące teksty, które potem odczytuje spiker gminnego radiowęzła. A ludzie po wsiach pytają listonoszy i sklepowych, kto jest tym łobuzem, co przygotowuje paszkwile o chłopach uchylających się od kontyngentów. Pracownicy radiowęzła dostają anonimy z pogróżkami: „Ty bolszewicki pachołku, zdrajco narodu polskiego!”. Marian czuje się bohaterem walki klasowej.

  – Nie ma dla mnie żadnego autorytetu poza znaczkiem organizacyjnym, który noszę w klapie.

Fragment książki Piotra Nesterowicza Każdy został człowiekiem, Wydawnictwo Czrne 2016.

 Czytaj także:

Jakub Majmurek, Nie wszyscyśmy z wyklętych

 **Dziennik Opinii nr 164/2016 (1364)

Broniewski-Publlicystyka

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij