Obawy opinii publicznej dotyczące związku między paleniem a chorobami płuc doprowadziły do utworzenia w 1954 roku Komitetu Badawczego Przemysłu Tytoniowego. Celem jego działań nie było zwycięstwo w sporze akademickim, tylko dezorientacja opinii publicznej. Tak długo, jak wątpliwości dominowały nad argumentacją przeciwko tytoniowi, lukratywne status quo było zabezpieczone. Dyskusja o paleniu stworzyła wzorzec dla kampanii negacjonistów zmiany klimatycznej. O narodzinach postprawdy pisze brytyjski dziennikarz Matthew d'Ancona.
Rozrost przemysłu dezinformacji
Jeśli prymat prawdy podkopały porażki instytucji, tym bardziej sprawił to wielomiliardowy przemysł dezinformacji, propagandy fałszu i pseudonauki, jaki rozrósł się w ostatnich latach. Tak samo jak postprawda nie jest po prostu innym pojęciem dla kłamstwa, przemysł ten nie ma nic wspólnego z prawowitym lobbingiem i stosunkami korporacyjnymi. Biznes, organizacje dobroczynne, inicjatywy adwokackie i postaci życia publicznego mają pełne prawo szukać profesjonalnej reprezentacji w gąszczu administracji i mediów. To wszystko jest normalną częścią przepychanek związanych z tworzeniem polityki, konsultacjami społecznymi czy kreacją wizerunku i nie zagraża zdrowej strukturze społeczeństwa obywatelskiego.
Czymś zupełnie innym jest jednak systematyczne upowszechnianie fałszerstw przez fasadowe organizacje działające w imieniu jakichś interesów, pragnące stłumić dostęp do precyzyjnych informacji bądź powstrzymać innych przed ich dostarczeniem. Jak ujął to zaangażowany dziennikarz Ari Rabin-Havt, „te kłamstwa są elementem skoordynowanego, strategicznego ataku zaplanowanego po to, by ukryć prawdę, zdezorientować opinię publiczną i wzbudzić kontrowersje tam, gdzie ich dotąd nie było”.
czytaj także
Atak ten ma swe głębokie korzenie w czasach powstania Komitetu Badawczego Przemysłu Tytoniowego w roku 1954 – sponsorowanego przez korporacje ciała powołanego w odpowiedzi na narastające obawy opinii publicznej dotyczące związku między paleniem a chorobami płuc. Komitet był tak bardzo znaczący ze względu na subtelność postawionych mu celów. Nie miał on za zadanie wygrać wprost starcia, lecz jedynie zakwestionować istnienie naukowego konsensusu. Zaprojektowano go po to, by sabotować zaufanie opinii publicznej i ustanowić fałszywą równoważność między tymi naukowcami, którzy wykrywali związek między używaniem tytoniu a rakiem płuc, a tymi, którzy ten związek negowali. Celem nie było zwycięstwo w sporze akademickim, tylko dezorientacja opinii publicznej. Tak długo bowiem, jak wątpliwości dominowały nad argumentacją przeciwko tytoniowi, lukratywne status quo było zabezpieczone.
Stworzyło to wzorzec dla kampanii negacjonistów zmiany klimatycznej. Marc Morano, były współpracownik republikanów, prowadzący stronę internetową ClimateDepot.com opisał pat jako „«największego przyjaciela sceptyków w kwestii globalnego ocieplenia, bo tylko o to nam chodzi […]. Jesteśmy siłą negatywną. Próbujemy tylko coś powstrzymać». Jakby zapowiadając atak Gove’a na «ekspertów», Morano przyznał, że motywowany ideologicznie laik ma często przewagę w sporze z badaczem: «Występujesz naprzeciwko naukowca, a większość z nich jest zanurzona w swoim świecie eksperckim czy w jakichś detalach politycznych […]. Bardzo to wszystko tajemnicze, bardzo trudne do ogarnięcia, trudne do wyjaśnienia i baaardzo nudne.»”
W efekcie cały trik polega na tym, by zapewnić podważającą to wszystko rozrywkę, odciągając uwagę od nużącej nauki. Media, a zwłaszcza całodobowe kanały informacyjne są wciąż głodne konfrontacji, co często stwarza pozory konkurencji między równoprawnymi stanowiskami – angielski pisarz Kingsley Amis nazwał to „szkodliwą neutralnością”. I właśnie rytualna dysputa tego rodzaju była z pewnością celem ludzi stojących za tak zwanym Climategate: ujawnieniem w 2009 roku tysięcy maili i plików wykradzionych z serwera Wydziału Badań Klimatycznych Uniwersytetu Wschodniej Anglii. Przemyślność wyrywkowych doniesień polegała na wybraniu sformułowań i zdań, które wzięte łącznie zdawały się sugerować akademicki spisek i wykazywać upokarzający wręcz rozdźwięk między tym, co naukowcy twierdzą publicznie, a co mówią do siebie prywatnie.
Jakkolwiek wiele z tych maili było krępujących – ujawniały momenty wściekłości i frustracji – nie podważały one, jak powszechnie twierdzono, osiągnięć nauki o klimacie. Weźmy przykład: w jednej z wiadomości dr Kevin Trenberth, naukowiec z MIT, napisał: „Nie możemy opisać braku ocieplenia w tym momencie i to jest jakaś parodia, że nie możemy tego zrobić”. To chyba wystarczające przyznanie się do winy, nieprawdaż? Otóż niekoniecznie, jak się okazało. Owa „parodia”, którą Trenberth ma na myśli, to brak „systemu obserwacyjnego śledzącego [zmianę klimatyczną]”. W żadnym razie nie wycofywał się on ze swoich naukowych wniosków na temat globalnego ocieplenia, wyrażał jedynie żal z powodu niedostatków potrzebnej jemu i jego kolegom infrastruktury.
czytaj także
Kolejne raporty – przygotowane przez Uniwersytet Stanowy Pensylwanii, komisję brytyjskiego parlamentu, Biuro Inspektora Generalnego Krajowej Administracji Atmosferycznej i Oceanicznej, portale weryfikujące fakty, a także niezależne śledztwo zlecone przez sam Uniwersytet Wschodniej Anglii – dowiodły, że pliki te nie podważały naukowego konsensusu w kwestii zmiany klimatu ani też akademickiej rzetelności dotkniętych wyciekiem naukowców.
Klimatyczni negacjoniści uzyskali jednak, co chcieli. Według sondażu przeprowadzonego przez Uniwersytet Yale poziom akceptacji dla nauki o ociepleniu klimatu wśród opinii publicznej spadł w latach 2008–2010 z poziomu 71 do 57 procent. Późniejszy sondaż w Wielkiej Brytanii, opublikowany w styczniu 2017 roku, wskazywał, że 64 procent dorosłych Brytyjczyków uważa, że klimat zmienia się „głównie za sprawą aktywności ludzkiej”. Mogłoby się zdawać, że to całkiem pokaźna większość. Weźmy jednak pod uwagę, że jedenaście lat po tym, jak rząd brytyjski opublikował oficjalny raport lorda Sterna na temat ekonomii zmiany klimatycznej i dziewięć lat po tym, jak wprowadzono w życie ustawę o zmianie klimatu ustanawiającą cele redukcji emisji gazów cieplarnianych, opinia publiczna wciąż nie jest do końca przekonana, że przetrwaniu ludzkości grozi jakieś ryzyko.
Zanim został wybrany na prezydenta, Donald Trump głosił, że „koncepcja globalnego ocieplenia została stworzona przez Chińczyków i na ich użytek, aby uczynić amerykański przemysł niekonkurencyjnym”. Odkąd objął urząd, Trump otacza się sceptykami w kwestii zmiany klimatycznej. Główny cel negacjonistów – utrzymać status quo – nigdy nie miał bardziej sprzyjających warunków.
Ich zdaniem, które podzielają przeciwnicy reformy służby zdrowia w USA, politykę opartą na dowodach naukowych można podważyć za pomocą sojuszu dobrze skrojonej propagandy z ideologicznymi uprzedzeniami. W przypadku Obamacare to mit „paneli śmierci” pozwolił osiągnąć cel. W poście opublikowanym na Facebooku w sierpniu 2009 roku Sarah Palin, była gubernator Alaski twierdziła, że jeśli propozycje ustaw Obamy w sprawie dostępnej służby zdrowia zostaną wprowadzone w życie, biurokratyczne komisje będą decydować o tym, czy starsi pacjenci lub dzieci z chorobami przewlekłymi będą „warci opieki medycznej”.
Było to groteskowe wprost wypaczenie sensu projektu oferującego pacjentom systemu Medicare dobrowolne doradztwo w kwestii testamentów życia, opieki hospicyjnej i terapii paliatywnej. Nie było ani wtedy, ani wcześniej żadnych planów „paneli śmierci”. Fraza ta zyskała jednak głęboki oddźwięk emocjonalny oraz ideologiczny wśród ludzi generalnie skłonnych nie ufać reformie ochrony zdrowia i interpretować ją jako instrument nie amerykański, a protosocjalistyczny. Tydzień po wpisie Sarah Palin prawie 90 procent Amerykanów usłyszało już o jej ostrzeżeniu, a trzech na dziesięciu twierdziło, że w nie wierzy. Po raz kolejny kłamstwo zwyciężyło. Nawet jeśli ostateczna ustawa w ogóle pomijała tak bardzo wypaczoną w odbiorze klauzulę o doradztwie, liczba Amerykanów obawiających się paneli śmierci do sierpnia 2012 roku jeszcze wzrosła.
To takie kampanie dezinformacji przetarły szlak epoce postprawdy. Ich celem niezmiennie było zasiewanie wątpliwości, a nie jawne zwycięstwo przed trybunałem opinii publicznej (co zazwyczaj jest celem niepraktycznym). Kiedy instytucje tradycyjnie występujące w roli społecznych arbitrów – sędziów na boisku, by tak rzec – sukcesywnie dyskredytowano, dobrze finansowane grupy nacisku zachęcały opinię publiczną, by kwestionowała istnienie wiarygodnie konkluzywnej prawdy. I właśnie w związku z tym normalna praktyka debaty przeciwnych stron przekształca się w niezdrowy relatywizm, w którym epistemologiczne gonienie króliczka jest nie tylko ważniejsze od jego złapania, ale wręcz wyłącznie ono się liczy. Chodzi o to, by spór wciąż trwał, co gwarantuje, że nie dojdzie on do żadnego wniosku.
[…]
Fake news
Postprawda dobrze się również sprzedaje. Ci, których profesor z Uniwersytetu Columbia Tim Wu nazywa „kupcami uwagi”, konkurują o nasz czas i sprzedają go jako produkt wysokiej wartości. Posuną się niemal do wszystkiego, by ściągnąć naszą uwagę i nas zaangażować. Rozumieją, że William James miał rację, mówiąc: „Moje doświadczenie to coś, w czym zgadzam się uczestniczyć”.
W rezultacie można czerpać zysk z taśmy produkcyjnej zachęcających do klikania bzdur – nienaukowych tez medycznych, szalonych teorii, fikcyjnych miejsc lądowania UFO czy pojawienia się Jezusa. Bodźców zniechęcających do ich publikacji (jak dotąd) w zasadzie nie ma, a łatwość produkcji jest naprawdę kusząca. Dla ludzi w mediach społecznościowych, anonimowość dramatycznie ogranicza odpowiedzialność. Brzęczenie roju promieniuje fałszem w cyberprzestrzeń, gdzie dokonuje on dzieła. Nigdy jeszcze stare powiedzenie o tym, że kłamstwo zdąży przemierzyć pół świata, gdy prawda będzie jeszcze wkładać buty – nie wydawało się tak bardzo na czasie.
czytaj także
Jak to Eric S. Raymond niegdyś przewidział, katedra ustępuje miejsca targowisku. Hierarchiczne systemy informacji, w których uznane marki – gazety, kanały telewizyjne – decydują o tym, jaka wiadomość nadaje się do konsumpcji, z trudem konkurują z kosmiczną wolną trybuną nowych mediów. Byłoby błędem stawiać krzyżyk na szyldach wielkich mediów głównego nurtu: BBC, CNN, „The Times” (i jego nowojorski odpowiednik), „The Guardian”, „Financial Times” czy „The Economist” – by wymienić tylko kilka – wciąż pozostają kluczowe dla kultury głównego nurtu i jej dyskursu. Prawdą jest jednak również i to, że uznane media mierzą się z zasadniczym wyzwaniem, szukając nowych modeli biznesowych, które pozwoliłyby im pozostać wiernymi ich zasadom. W wynikającej z tego wszystkiego kakofonii przepływ informacji jest coraz bardziej zdominowany przez interakcje horyzontalne między użytkownikami, a nie przez stempel jakości przybijany przez prasę tradycyjną. Konsumujemy to, co już się nam podoba, i wzdragamy się przed nieznanym. Generator nowości stał się w ten sposób kuratorem pogłoski, folkloru i przesądów.
Warto podkreślić, że to wszystko nie było skutkiem jakiegoś błędu projektowania. Algorytmy właśnie temu miały służyć: łączyć nas z rzeczami, które lubimy albo moglibyśmy polubić. Fantastycznie reagują na prywatny gust i – jak dotąd – są fenomenalnie ślepe na kwestię prawdy. Sieć okazała się ostatecznym wektorem postprawdy właśnie dlatego, że jest obojętna na fałsz, uczciwość i na różnice między jednym a drugim.
Dlatego właśnie fake newsy stały się takim problemem, zwłaszcza na Facebooku. Wśród najszerzej czytanych zmyślonych historii w 2016 roku znalazły się: twierdzenie, że Obama zabronił ślubowania wierności fladze USA w szkołach; „Papież Franciszek szokuje świat, popierając Donalda Trumpa, wydaje oświadczenie”; doniesienie, że Trump „oferuje darmowe bilety w jedną stronę do Afryki i do Meksyku dla wszystkich, którzy chcą opuścić Amerykę”; a także „Lider ISIS wzywa amerykańskich muzułmanów, by popierali Hillary Clinton”. Zautomatyzowane feedy informacyjne sprawiły, że setki tysięcy przeczytały na Facebooku, że stacja Fox News zwolniła jedną ze swych prezenterek za „zdradę”.
Jakkolwiek te historie mogą się wydawać absurdalne, okazywały się przekonujące: w grudniu 2016 roku sondaż Ipsos dla BuzzFeeda na próbie ponad trzech tysięcy Amerykanów wykazał, że 75 procent oglądających nagłówki fake newsów uważało je za rzetelne. Zwolennicy Hillary Clinton uważali za prawdziwe 58 procent znanych sobie nagłówków zmyślonych wiadomości, w przypadku wyborców Trumpa było to 86 procent. Co gorsza, sfałszowane doniesienie, według którego Clinton była uwikłana w pedofilski spisek, skłoniło 28-letniego Edgara Maddisona Welcha z Salisbury w Karolinie Północnej do „samodzielnej weryfikacji” tych tez strzałami z karabinu AR-15 w waszyngtońskiej pizzerii. Restaurację Comet Ping Pong fałszywie skojarzono z całą historią, w całości zresztą obaloną jeszcze przed napaścią Welcha. Grożenie śmiercią dotknęło także właściciela i pracowników, nieświadomych oskarżeń w sprawie Pizzagate. Warto zauważyć, że Michael Flynn, przez krótki czas doradca Trumpa do spraw bezpieczeństwa narodowego, tweetował, że opowieści łączące Clinton z „przestępstwami seksualnymi wobec dzieci” koniecznie „TRZEBA PRZECZYTAĆ”. I jakkolwiek kusi nas czasem, by zdezawuować fake news jako strawę dla marginesu, ma ona swych entuzjastycznych konsumentów na samych szczytach władzy.
czytaj także
Naprawdę liczy się to, że historie te wydają się prawdziwe, że rezonują. W polityce pionierem tej doktryny była administracja George’a W. Busha. Jak wspominał na łamach „The New York Times Magazine” w 2004 roku Ron Suskind, jeden z doradców prezydenta – powszechnie uważa się, że był to Karl Rove – powiedział mu, że jego metody dziennikarskie są dramatycznie niedzisiejsze: „Powiedział, że goście tacy jak ja żyją «w czymś, co nazywamy wspólnotą opartą na rzeczywistości», a zdefiniował ją jako ludzi, którzy «wierzą, że rozwiązania wyprowadza się z uważnego studiowania dostrzegalnej rzeczywistości (…)». Mówił, że «świat już dawno tak nie działa. Jesteśmy teraz imperium i kiedy działamy, tworzymy naszą własną rzeczywistość. A kiedy wy badacie tę rzeczywistość – niech będzie, że bardzo uważnie – my działamy dalej, tworząc nowe realia, które też możecie sobie badać i tak to mniej więcej wygląda. My jesteśmy aktorami historii […] a wam, wszystkim wam, zostaje tylko badać to, co zrobimy».”
Innymi słowy: to, co reporterzy nazywają rzeczywistością, jest całkowicie wymienialne. Ci, którzy mają platformę, by oferować „alternatywne fakty”, jak niedawno nazwała rzecz Kellyanne Conway, będą to robić. A ty się posuń i ciesz się przejażdżką.
Sprawdzanie faktów się nie opłaca [polemika z Ludwiką Włodek]
czytaj także
Co w polityce, to i w telewizji. Żaden gatunek w historii nie został nazwany równie ironicznie co „reality TV”. Jak najdalsze od dokumentowania prawdy życia codziennego, programy te wepchnęły swych uczestników w najdokładniej rozpisane (a przynajmniej dobrze zaaranżowane) scenariusze ukazujące z góry założoną narrację jako zachowania autentyczne. Niektóre z tych programów – Operation Repo, Amish Mafia – zawierają ostrzeżenia, że ich treść polega na udramatyzowanym odgrywaniu rzekomo prawdziwych zdarzeń. Inne – The Bachelor, Jersey Shore, Duck Dynasty – okazały się w całości lub częściowo zaaranżowane. Demaskacje tego rodzaju nijak nie wpływają jednak na redukcję zapotrzebowania na te programy. Liczy się intensywność spektaklu, a nie jego autentyczność. Dla widzów rzeczywistość i rozrywka stały się synonimiczne. To właśnie jest cecha definicyjna świata postprawdy. Nie chodzi już o to, by ustalić prawdę w procesie racjonalnej ewaluacji, oceny i wnioskowania.
Wybierasz swą własną rzeczywistość, niczym z jadłospisu w bufecie. Wybierasz też swój własny fałsz, nie mniej arbitralnie. Trump – znany z licznych przekłamań w swej trakcie kampanii – zaczął oskarżać krytyczne wobec niego media o wypuszczanie fake newsów, co jest klasycznym przykładem zachowania nazywanego przez psychologów efektem kameleona. Rozwścieczony doniesieniami BuzzFeeda i CNN o tym, że rząd rosyjski mógłby go szantażować, prezydent elekt odmówił przyjęcia pytania od reportera CNN na konferencji prasowej w nowojorskim Trump Tower. Jego rozumowanie było bardzo bezpośrednie: Jim Costa, starszy korespondent stacji w Białym Domu, usłyszał: „Nie ty. Twoja organizacja jest po prostu straszna”. Costa zapytał, czy może jednak „da im szansę”. Trump był nieugięty: „Nie, nie dostaniecie pytania. Robicie fake newsy”.
Jako prezydent regularnie wysuwał podobne oskarżenia. 10 lutego 2017 roku zatweetował w odpowiedzi na doniesienia „New York Timesa” na temat jego braku kontaktów z chińskim prezydentem Xi Jinpingiem: „Upadający @nytimes publikuje wielki FAKE NEWS o Chinach pisząc «Prezydent Xi nie rozmawiał z p. Trumpem od 14 list.» Rozmawialiśmy długo wczoraj!”. Tak naprawdę fake newsem był sam ten tweet. W momencie publikacji materiału przez gazetę prezydent faktycznie nie rozmawiał z Xi Jinpingiem od listopada. Artykuł zaktualizowano, kiedy Biały Dom poinformował o rozmowie telefonicznej między obydwoma przywódcami. Nie powstrzymało to Trumpa przed szerzeniem wściekłych oskarżeń.
Na swej pierwszej samodzielnej konferencji prasowej jako prezydent znów podgrzał ten temat: „Wielu tutejszych dziennikarzy i ich kolegów nie mówi prawdy, ani nie traktuje tych cudownych ludzi w naszym kraju tak, jak na to zasługują”, powiedział na początek. I dodał, że „niestety, wiele mediów w Waszyngtonie, ale też gdzie indziej, zwłaszcza w Nowym Jorku i w Los Angeles, nie mówi w imieniu ludzi, ale w imieniu wielkich interesów i tych wszystkich, którzy czerpią zyski z bardzo, ale to bardzo popsutego systemu”.
Jakkolwiek było to agresywne, mieściło się – ledwo, ale jednak – w normalnych regułach interakcji prezydenta ze skonfliktowanymi mediami. Nie da się tego samego powiedzieć o jego zawiłych uwagach na temat przecieków z administracji i ich prawdziwości: „Wycieki są prawdziwe; to wy o nich napisaliście i je zrelacjonowaliście. Wycieki są całkowicie prawdziwe (…). Informacje są fałszywe, bo teraz dużo informacji jest fałszywa”. Cokolwiek miałoby to znaczyć, chodziło o to, że źródła wiadomości są autentyczne – ale mimo to doniesienia na ich temat są fałszywe. Faktycznie, byliśmy chyba po drugiej stronie lustra.
czytaj także
Jeśli technologie cyfrowe to hardware, postprawda okazała się potężnym oprogramowaniem. Redukuje ona dyskurs polityczny do gry wideo, w której samo granie, na wielu poziomach, jest jedynym wyzwaniem. Kiedy Trump zatweetował, że „FAKE-NEWSOWE media” są „wrogiem ludu”, nie tylko zapożyczył frazę z tradycyjnego słownika autokracji. Zachęcał jednocześnie amerykańskich obywateli, by zachowali się jak gracze, wzięli swe konsole i namierzyli złych gości z padami w ręku. Chodzi o zbieranie drużyny, moc przeżyć i coraz mocniejsze obelgi. Oto polityka czystego spektaklu.
Nigdy dość powtarzać, że nie jest to praktyka toczenia sporów znana ze zdrowej demokracji. Systemy parlamentarne funkcjonują dzięki konfrontacjom toczonym w parlamencie i według parlamentarnych reguł. Ramy prawne pozwalają przeciwstawić sobie adwokatów dwóch stron, albo przepytać wszystkich uczestników sprawy dociekliwemu sędziemu. Oliver Wendell Holmes przekonywał, że „najlepszym testem dla prawdy jest potencjał myśli, aby zostać zaakceptowaną w konkurencji rynkowej i że prawda jest jedyną bazą, na której czyjeś oczekiwania mogą zostać bezpiecznie spełnione”. Jest jednak różnica między regulowanym rynkiem idei a wieżą Babel wrzeszczących głosów, w której wszystko uchodzi, a wspólna platforma nie tylko się zmniejsza, ale też aktywnie się jej unika.
Jak powiedział dziennikarzom „The Economist” Charlie Sykes, gospodarz konserwatywnego talk-show i redaktor „Right Wisconsin”: „Zupełnie wyeliminowaliśmy wszystkich sędziów, odźwiernych […]. Nie ma nikogo: nie możesz do kogoś podejść i powiedzieć: „«Zobacz, takie są przecież fakty»”. Ludzie odpowiedzialni za liczne strony fact-checkingowe, które powstały w ostatnich latach, bez wątpienia by zaprotestowali. Jak dotąd przynajmniej nie okazali się jednak siłą wystarczającą do stawienia oporu zalewowi treści z mediów społecznościowych. Jeśli każdy, kto ma konto na Twitterze, może podawać się za źródło informacji, rozróżnienie między faktem a fałszerstwem okazuje się nieskończenie trudne. Każdy – i nikt – jest „ekspertem”. Kto mógłby monitorować tak nieograniczoną przestrzeń? Gdzie są znaki jakości? Organizacje strażnicze, moce przerobowe redakcji wystarczające, by podołać temu zadaniu? Kiedy konsumpcja informacji przenosi się z druku i telewizji do sfery online, to nie jest już pytanie akademickie.
To przede wszystkim pytanie o nas. Jak wskazywałem już w poprzednim rozdziale, czynnikiem rozstrzygającym o nadejściu epoki postprawdy było nasze zachowanie jako obywateli. Nagradzając politycznym zwycięstwem tych, którzy kłamali, zwalniając ich z tradycyjnych oczekiwań w kwestii uczciwości, wyrzekliśmy się swych obowiązków obywatelskich. Na oskarżenie wykrzyczane przez bohatera Ludzi honoru, granego przez Jacka Nicholsona: Nie udźwignęlibyście prawdy! – nie mamy gotowej odpowiedzi.
Zaskoczenie, przyjemność, uznanie i oburzenie to sprawy fundamentalne dla ludzkiego doświadczenia: to również niewystarczająca podstawa, by na niej oprzeć nasze wersje rzeczywistości. Retweetujemy, ulegamy przynętom na kliki, udostępniamy coś bez uprzedniego sprawdzenia. Wszyscy, świadomie czy nie, przyłożyliśmy się do tej dewaluacji prawdy, zapadając w zimowy sen w hobbitowej pieczarze ogólnie przyjętych opinii, z twarzami migoczącymi od światła niezliczonych sygnałów wzmacniających to, co wydawało się nam, że już wiemy. Wolność głupka wioskowego nie ma jednak znaczenia, kiedy głupkami jesteśmy wszyscy.
***
Matthew d’Ancona (1968) – brytyjski dziennikarz i komentator telewizyjny. Wieloletni autor „Sunday Telegraph” i redaktor „The Spectator”. Pisze dziś m.in. dla „Guardiana”, „New York Timesa”, „GQ” i występuje w programie „Today” w telewizji BBC. Wydał m.in. Going East (2004), Nothing to Fear (2009), In It Together: The Inside Story of the Coalition (2014). Nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej ukazała się jego książka Postprawda (2018).
Fragment książki Postprawda Matthew d’Ancony, która właśnie ukazała się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.