Bohaterki i bohaterowie darzą sympatią, a nawet miłością, przedstawicieli innych narodowości, lubią ukraińskie pieśni czy gruzińską kuchnię, jak się nie da czegoś wystawić w Moskwie, to może znajdzie się jakiś teatr na Syberii. Ale wszystko to należy do tego ogromnego państwa, z którym czują się związani, a centralną perspektywą będzie ta rosyjska.
Ludmiła Ulicka, Drabina Jakowa, przeł. Agnieszka Sowińska, Wydawnictwo Literackie 2024
Dziecko było piękne od chwili pojawienia się na świecie – z dostrzegalnym dołeczkiem w bródce i kształtną główką, jakby wyszło wprost spod ręki dobrego fryzjera: krótka fryzurka, dokładnie jak u mamy, tylko włoski jaśniejsze. I Nora od razu je pokochała, choć wcześniej nie była zbyt pewna siebie. Miała trzydzieści dwa lata i sądziła, że nauczyła się już kochać ludzi za ich zasługi, a nie tak po prostu z powodu pokrewieństwa.
Dziecko się rodzi, a ktoś umiera. Jest rok 1975, urodził się Jurik Osiecki, syn Nory. W tym samym czasie umiera jej babcia, Marusia Kerns-Osiecka. Nora od dawna nie kontaktowała się z tą kiedyś ukochaną babcią, podzieliła je polityka. Może nie warto z takich powodów zrywać rodzinnych więzów? W zakurzonym i zapluskwionym, po proletariacku oszczędnym pokoju Marusi wnuczka znajduje wiklinowy kuferek, a w nim obejmującą prawie pół wieku jej korespondencję z mężem Jakowem Osieckim. Dzięki temu sięgamy w przeszłość, do przełomu XIX i XX wieku.
Tu zaczyna się historia Osieckich, ich kolejnych pokoleń, zakończona narodzinami w 2011 roku Jakowa, syna Jurika. To ponad sto lat. Jeśli lubicie sagi rodzinne i rosyjską literaturę – Doktor Żywago? – to czeka was długa i wciągająca lektura.
(Dla mnie przykładem „rosyjskiej” literatury jest także druga część ostatniej powieści Knausgårda)
czytaj także
Jakow i Marusia urodzili się carskiej Rosji, w Kijowie, w rodzinach żydowskich, ale już niezbyt religijnych, sami też szybko stracą kontakt z religią i żydowską tożsamość, choć może kiedyś okaże się ona jednak istotna.
Jakow pochodzi z bogatej rodziny właściciela młynów i czegoś jeszcze, Marusia jest córką zegarmistrza, który biednieje, kiedy jego warsztat zostaje zniszczony podczas pogromu w 1905 roku. I on, i ona starają się zdobyć wykształcenie – na przeszkodzie staje numerus clausus na uczelniach, a w jej wypadku także płeć. Jednak uczą się wielu języków, czytają, chodzą na koncerty i do teatru, mają mnóstwo planów. Marusia wyjedzie do Moskwy, gdzie będzie uczyła się nowoczesnego tańca, takiego w stylu Isadory Duncan, i interesowała pedagogiką, on zdobędzie wykształcenie matematyczne i muzyczne. Rodzi się ich syn. I zaraz potem wybuchnie wojna, Jakow dostanie powołanie do wojska.
I tu następuje luka w tej historii, spotykamy bohaterów już w radzieckiej Rosji. Dalej nie będę streszczała, w każdym razie będzie miłość, rozstania i nietypowe związki, życie w świecie artystycznym, uwiedzenie komunistyczną ideologią i zesłania, narkotyki i wyjazdy do Ameryki, i nawet amerykańska kontrkultura – ale nie oczekujcie bardzo wartkiej akcji.
Autorka, pisząc tę powieść, posługiwała się rodzinnym archiwum i własną historią rodzinną. Jej dziadek też był żydowskim zegarmistrzem z Kijowa. W centrum książki pozornie stoi Nora (alter ego urodzonej 1943 roku autorki, związanej z teatrem i literaturą) i jej kobiece doświadczenia, ale jednak tytułową i ważniejszą, emblematyczną postacią jest Jakow. Jest on rosyjskim i jednocześnie kosmopolitycznym postępowym inteligentem, o szerokich horyzontach i zawsze z rodzajem misji, żeby się wciąż doskonalić i pozostając przyzwoitym człowiekiem, pracować w takich warunkach, jakie będą mu dane, na rzecz wspólnego dobra. Jak ma się drabina Jakowa do drabiny Jakubowej, możecie spróbować sami ustalić, ten biblijny obraz nie jest jasny i ma wiele interpretacji.
W całą tę historię wpisany jest jakiś rodzaj fatalizmu, pokornej zgody na wszystko, co przynosi los i trzeba z tym sobie radzić, i żyć dalej. Wydaje mi się to takie rosyjskie. I rosyjskie, nawet wtedy, kiedy radzieckie, jest imperium. Bohaterki i bohaterowie darzą sympatią, a nawet miłością, przedstawicieli innych narodowości, lubią ukraińskie pieśni czy gruzińską kuchnię, jak się nie da czegoś wystawić w Moskwie, to może znajdzie się jakiś teatr na Syberii. (Ludmiła Ulicka urodziła się w Baszkirii, gdzie jej rodzina została ewakuowana w czasie wojny).
Ale wszystko to należy do tego ogromnego państwa, z którym czują się związani, a centralną perspektywą będzie ta rosyjska. Już w nowych czasach Nora będzie czuła się w postradzieckiej Gruzji równie dobrze jak wtedy, kiedy byłą ona jedną z republik, a we współczesnej Moskwie służącą będzie Gruzinka. Z kolei śnieg będzie leżał na ulicach, bo Tadżycy nie posprzątali.
Oczywiście, tak tam pewno jest. Jednak wojna, której usprawiedliwieniem ma być niby to, że Ukraina to przecież część Rosji, sprawiła, że taka perspektywa przestała być dla mnie przezroczysta, coś w niej uwiera. Oczywiście, nic w tym dziwnego, że jest to perspektywa bohaterów powieści rosyjskiej. I trudno stawiać takie zarzuty pisarce, która zawsze miała kłopoty z władzą, także tą współczesną, była np. podejrzana o „homoseksualną propagandę”, sprzeciwiała się od początku wojnie i w 2022 roku wyjechała do Berlina, a w kraju ma zakaz publikacji.
W tym roku ukazały się w Polsce aż trzy jej książki, może dlatego, że była wymieniana jako kandydatka do Nagrody Nobla.
Dobrzy Rosjanie chcą porażki Putina, Ukraińcy chcą porażki Rosji [Kinga Dunin czyta]
czytaj także
Ludmiła Ulicka, Wesołe pożegnanie, przeł. Piotr Braszak, Filtry 2024
Upał był niesamowity.
Gdzie ten upał? W Nowym Jorku, w lofcie, pracowni malarza Alika. Klimatyzacja od lat nie działała. Alik leżał sparaliżowany, dotknięty tajemniczą chorobą i umierał, a przez jego mieszkanie przewijało się mnóstwo osób, w tym ukochana żona, niezbyt mądra, i mądra kochanka, bo było to miejsce przypominające komunę. Zawsze było tam pełno ludzi, którzy opłacali czynsz, kupowali jedzenie, pili, rozmawiali, a teraz martwili się o Alika, zajmowali nim, towarzyszyli mu. To głównie amerykańscy Żydzi z nowej emigracji, ale też różne inne osoby. Włoszka, która nauczyła się rosyjskiego, zespół muzyczny Indian z Paragwaju… Było wesoło i bardzo smutno. Bo Alik naprawdę umierał.
Rosyjska żona postanowiła wezwać popa, żeby namówił Alika na chrzest, a on zażyczył sobie także rabina. Rabin, sabra z Izraela, tłumaczy Alikowi starożytne pojęcie „zniewolonych dzieci”. To dzieci, które dostały się do niewoli i zostały pozbawione Tory, przez to właściwie nie są Żydami, ale społeczeństwo żydowskie ma obowiązek się nimi zaopiekować. „Tutaj, w Ameryce, zobaczyłem cały świat takich »zniewolonych dzieci«. Całe miliony Żydów w niewoli pogan. Semicka historia nigdy nie znała takich czasów. Zawsze trafiali się odstępcy czy przymusowo ochrzczeni, a i »zniewolone dzieci« istniały nie tylko w epoce Babilonu, ale teraz, w dwudziestym wieku, mamy ich więcej niż prawdziwych Żydów”.
(Czyż takimi Żydami nie byli Osieccy?)
Alik (w rosyjskich dokumentach miał wpisane imię Abram, Alik w amerykańskich), mając wybór między zostaniem chrześcijaninem a jednoznaczną żydowską tożsamością, wybiera kieliszek margarity. Poza tym on i jego kompania wszyscy stali się już do pewnego stopnia Amerykanami.
Słuchaj podcastu „O książkach”:
Może jednak Alik przede wszystkim nigdy nie wyjechał z Rosji. „Przeniósł ten kraj tu, zbudował wokół siebie Rosję, jakiej dawno już nie ma, a może i nigdy nie było”. Umiera, kiedy w Moskwie dochodzi do puczu Janajewa, a wszyscy śledzą wiadomości z kraju. Na koniec odbędzie się prawdziwa rosyjska stypa. Z kieliszkiem wódki przykrytym czarnym chlebem, a potem śpiewaniem czastuszek. Z taśmy popłynie domowe nagranie parodii starego szlagieru:
Moskwa, Kaługa, Los Andżelos
Wzięły złączyły się w jeden kołchoz
Na sto trzecim piętrze w Saint-Louis gdzieś
Rosyjski Iwan nachrzania jazz…
Wesołe pożegnanie jest opowieścią o ludziach o bardzo różnych losach i złożonych tożsamościach, których łączy Rosja (która pewno nie istnieje). Którą się kocha, albo przynajmniej udaje się, że tak jest. Romantyzowana, złożona ze wspomnień z dzieciństwa, podniszczonego obrazka z Matką Boską Kazańską, zaczytanego egzemplarza książki Dostojewskiego, przyśpiewek i rozmów przy wódce. Należy do niej też Charków, wspominany przez jednego z bohaterów – bo deklaracja niepodległości Ukrainy została przyjęta po puczu Janajewa. Przepraszam, ale dziś nie potrafię myśleć o Rosji, nie myśląc o Ukrainie.
Ludmiła Ulicka, To tylko dżuma, przeł. Agnieszka Sowińska, Wydawnictwo Literackie 2024
Przez ogromne śnieżne pustkowie, prześwietlając reflektorami rozedrganą zamieć, przetacza się skład wagonów towarowych.
Pierwotnie był to scenariusz filmowy, nigdy niewykorzystany, napisany pod koniec lat 80. Autorka przypomniała sobie o nim podczas pandemii. Rzecz jest oparta na prawdziwej i nieznanej właściwie historii. W 1939 roku pracownik laboratorium, w którym opracowywano szczepionkę na dżumę, zaraził się chorobą i przyjechał na konferencję w Moskwie. Był pacjentem zero. Kiedy trafił do szpitala i postawiono diagnozę, należało szybko znaleźć i poddać kwarantannie wszystkich, z którymi się kontaktował. Od razu też zdecydowano, że ma to być utrzymane w całkowitej tajemnicy. Kto się najlepiej w tych czasach nadawał do takiego zadania? NKWD. Łatwo sobie wyobrazić, co czuli ludzie, do których funkcjonariusze pukali w nocy i nic nie wyjaśniając, kazali iść ze sobą. Kto mógł pomyśleć, że tym razem służą naprawdę bezpieczeństwu obywateli? Że to tylko dżuma.
Ten paradoks sprawia, że ta krótka książeczka to czarna, bardzo czarna, komedia. Ciekawe, jakby wyglądał film? Oglądałabym.