Czytaj dalej

Dlaczego PiS zrezygnował z przyspieszonych wyborów w 2006 r.?

Przygotowania były zapięte na ostatni guzik. Były już nakręcone pierwsze filmy wyborcze, były przygotowane plakaty. PiS nie zostawił konkurentom najmniejszych szans. Ale właśnie mając tak wielką przewagę, bracia wpadli w panikę, że triumfujący Kazimierz Marcinkiewicz ukradnie Jarosławowi partię, a Lechowi drugą kadencję.

Kaczyński [po wygranych w 2005 r. wyborach – przyp. red.] nie tracił czasu. Ledwo zdecydował, że koalicji z Lepperem nie będzie, natychmiast wdrożył alternatywne scenariusze – rozbicia Platformy oraz przyspieszonych wyborów. W kilka tygodni po zaprzysiężeniu rządu zapadła decyzja o rozpoczęciu przygotowań do przyspieszonych wyborów.

Pomysł był prosty – przeciągnąć prace nad projektem budżetu złożonym w Sejmie przez poprzedni rząd, a potem ogłosić, że posłowie się nie zmieścili w konstytucyjnym terminie. O planie wiedziało kilka osób, w tym Marcinkiewicz, gorący zwolennik tego rozwiązania. To ustawiło polityczne priorytety premiera, który od początku się skupił na ofensywie medialnej.

Czy Kamiński i Wąsik powinni siedzieć?

Nie rządził, lecz brylował. Nie schodził z okładek gazet, jednego tygodnia dawał pieniądze na dożywianie dzieci, drugiego namawiał koncerny paliwowe do obniżki ceny, nauczycielom skrócił rok szkolny, emerytom obiecał waloryzację świadczeń. Medialnie był profesjonalny, spotykał się z prostymi ludźmi, słuchał ich uważnie, a potem mówił do nich prostymi zdaniami. Nie miał charyzmy, jednak budził sympatię. Elity odnosiły się do Marcinkiewicza protekcjonalnie, nie był dobrym mówcą, nie był wielkim strategiem, ale ludzie go polubili. Miał w sobie duże pokłady prowincjonalizmu, był bardziej podobny do społeczeństwa niż poprzedni premierzy, co było ważne w epoce, która tętniła gniewem na politykę.

Poparcie dla Marcinkiewicza rosło, a wraz z nim rosło poparcie dla PiS–u. Ten bezbarwny polityk zaskoczył wszystkich, w Polsce prawicowi politycy rzadko budzą sympatię, tymczasem Marcinkiewicz był fenomenem na miarę Lecha Kaczyńskiego z 2001 roku czy Rokity z 2003. Sam jeden zapewniał poparcie całej formacji. W dwa miesiące przygotował PiS do przyspieszonych wyborów.

Zarazem dwa miesiące medialnego festiwalu wystarczyły, aby premier wzbudził głęboką niechęć braci Kaczyńskich. Niechęć, której ton nadawały zazdrość oraz podejrzliwość. Zazdrość o popularność, która uczyniła go najbardziej lubianą twarzą PiS. Oraz podejrzenie, że skoro media go nie atakują, stać się musiał elementem układu.

Atmosferę nieufności budował głównie Lech. Od początku szukał pretekstu do szybkiej dymisji, tłumaczył bratu, że nie ma sensu sytuacja, w której Marcinkiewicz zbiera śmietankę, zaś Jarosław płaci rachunki. Dowodził, że Marcinkiewicz „urywa się… dosłownie z godziny na godzinę”. Że ministrem skarbu zrobił człowieka „z rynku”, czyli powiązanego z układem. Jarosław poprosił Marcinkiewicza o wymianę ministra, ale trwało to dwa miesiące, w czasie których Lech sączył kolejne podejrzenia. Jego wrogość zaszła tak daleko, że – będąc elektem – zwrócił się do szefa ABW o założenie premierowi podsłuchu. Ten odmówił, Kaczyński potem już nie nalegał, ale podejrzenia narastały w nim lawinowo, podobnie jak determinacja do wymiany premiera.

Polityka nie zmienia świata [rozmowa z Robertem Krasowskim]

Jarosław przyznał po latach: „Leszek cały czas naciskał na mnie, żebym stanął na czele rządu”. W tym czasie przygotowania do przyspieszonych wyborów nabrały ostrego tempa. Rozpisano już główne fazy kampanii, opracowana została strategia promocyjna, powstały scenariusze klipów wyborczych. Jednak bracia coraz częściej mieli obawę, że nowe wybory za bardzo wzmocnią Marcinkiewicza, że premier z kapelusza stanie się premierem ze społecznego nadania. Popularniejszym od braci, którego nie będzie można odwołać. Scenariusz nowych wyborów stracił na atrakcyjności, bardziej kusząca dla braci stała się próba rozbicia Platformy.

I wtedy cios zadał Tusk. Nieświadomy pomysłu przyspieszonych wyborów, nieznający dylematu, nad którym głowili się bracia, postanowił zmusić Kaczyńskiego do koalicji z Lepperem. Radykałowie byli sfrustrowani tym, że Kaczyński nie chce ich dopuścić do władzy. Tusk wykorzystał pierwszy z brzegu pretekst, w Sejmie leżały dwa rządowe projekty, przy których Lepper i Giertych domagali się większych wydatków. Tusk zgłosił się do nich i obiecał poparcie Platformy. Gdy przyszedł dzień głosowania, rząd przegrał sromotnie, opozycja dodała od siebie ponad miliard złotych. Tusk nie ukrywał, że wydatek jest nonsensowny, ale – dodawał – Platforma nie będzie Unią Wolności, która będąc w opozycji, pomaga rządowi.

Opinia publiczna nie rozumiała tej przewrotnej gry, bo Tusk występował w roli skrzywdzonego, któremu PiS odmówił wspólnego rządzenia, zakładając, że Platforma i tak będzie rząd wspierać. Tymczasem wszystko było na odwrót, to Tusk odmówił koalicji, a teraz robił kolejny krok – zmuszał Kaczyńskiego do koalicji z Lepperem. Zbuntował mu radykałów, aby go postawić pod ścianą. Aby zrozumiał, że rząd mniejszościowy przetrwać nie może.

Kilkanaście dni później Kaczyński odpowiedział ciosem równie potężnym. Wprowadził do rządu Zytę Gilowską. Jeszcze pół roku wcześniej była wiceprzewodniczącą Platformy, obok Tuska i Rokity najważniejszą postacią w partii. Tusk pozbył się Gilowskiej z obawy przed jej rosnącym znaczeniem. Szedł do wyborów, nie wiedział, jak sobie poradzi, chciał mieć pewność, że w razie porażki nie straci partii. W tamtej epoce Tusk nie miał tak silnej pozycji, jak będzie miał w przyszłości, był jednym z liderów wiecznie kolektywnego przywództwa. A Gilowska była w partii bardzo popularna, bardziej niż Rokita, nawet bardziej niż Tusk, w kryzysowej sytuacji miała szanse na odebranie Tuskowi przywództwa.

Michnik wybiórczo polityczny

Wypchnięcie Gilowskiej Tusk przeprowadził jak zwykle za pomocą intrygi. W jej biurze poselskim pracowała dziewczyna, która rok później została jej synową. Tusk o sprawie wiedział, zarówno od samej Gilowskiej, jak też od jednego z liderów, który go spytał, czy to nie wywoła oskarżeń o nepotyzm. Tusk go zbył: „Nie ma problemu, dziewczyna pracowała, zanim została synową”. Jednak gdy rok później sprawę opisały media, Tusk skorzystał z okazji. Natychmiast zaatakował Gilowską, oświadczył, że pierwszy raz o sprawie słyszy, że jest oburzony, że „instynkt macierzyński u Zyty Gilowskiej wygrał z instynktem politycznym i Zyta musi stanąć przed sądem koleżeńskim”.

Potem zadzwonił do Gilowskiej. Według jej relacji Tusk poinformował ją, że sprawę skierował do sądu partyjnego. Zdumiona Gilowska odpowiedziała, że temat jest nieaktualny, że synowa miesiąc wcześniej została zwolniona. „Co z tego?” – odparł Tusk. Gilowska nadal nie rozumiała, przypomniała Tuskowi, że o wszystkim wiedział. „To co z tego?” – raz jeszcze odpowiedział Tusk. W tym momencie Gilowska odłożyła słuchawkę. Tuska wsparł mocno Rokita. Przyłączył się do intrygi, bo szykował się do roli premiera i nie chciał ministra finansów o tak silnej pozycji. Ciągle powtarzał Tuskowi: „Największy problem, jaki będę miał jako premier, to nie jest gospodarka, tylko Zyta, bo ona w każdej chwili może coś dziwacznego zrobić”. Zaatakowana z obu stron, śmiertelnie obrażona Gilowska odeszła z Platformy.

Do jej drzwi teraz zapukał PiS z ofertą, by przyjęła stanowisko wicepremiera i ministra finansów. Gilowska się zgodziła, Tusk się o tym dowiedział, rzutem na taśmę starał się ją powstrzymać, ale nie miał już szans. Żmudnie budowane oskarżenie, że rząd Marcinkiewicza jest populistyczny, radykalny, nieodpowiedzialny, jednego dnia się rozsypało. Skoro finansów państwa pilnuje Gilowska, o populizmie nie mogło być mowy.

Reasumpcja to nie pokaz siły Kaczyńskiego, ale dowód osuwania się PiS-u w przepaść

Kaczyński poszedł za ciosem, wielu posłów Platformy dostało ofertę przejścia do PiS-u, pojawiły się także propozycje rządowe. Pierwsze efekty nie były wielkie, do PiS przeszło trzech posłów, ale Tusk wpadł w panikę. PiS tak mocno rozkołysał Platformę, że partia zaczęła trzeszczeć. Wielu posłów pytało, czemu rezygnują z władzy, czemu Tusk się niemądrze upiera. Jego pozycja w partii mocno osłabła, jeszcze pół roku temu Platforma miała wziąć wszystko, teraz PiS był gigantem, a Platforma niczym.

Tusk wydawał się tak słaby, że do walki o przywództwo zaczęli się przygotowywać Rokita i Komorowski. Tusk nie wiedział, co robić, musiał ratować partię, musiał ratować siebie. Zaproponował PiS–owi powrót do rozmów o koalicji. Nie dlatego, że jej chciał, ale aby powstrzymać przed wyjściem z Platformy zwolenników „popisu”. Oferta przedstawiona na konferencji prasowej nie brzmiała imperialnie, raczej jak prośba o darowanie życia. Zwłaszcza że jednym z warunków było zaprzestanie rozbijania Platformy. PiS reagował w poczuciu własnej siły. „Koalicja jest nierealna” – wyniośle oświadczył Marcinkiewicz skupiony już tylko na nowych wyborach.

I właśnie wtedy wyszły na jaw przygotowania do nich. Okazało się, że w Prezydium Sejmu leżą ekspertyzy pozwalające na rozwiązanie Sejmu. Na Wiejskiej wybuchła panika, sondaże małych partii były fatalne, nowe wybory oznaczały dla nich zagładę. „Musimy zrobić wszystko, aby PiS dalej rządził – otwarcie powiedział Lepper. – Gdyby wybory odbyły się dziś, PiS wziąłby całą władzę, bo ludzie ich teraz kochają”.

Spoiwem koalicji Tuska nie jest błyskawica, ale letnia praworządność

Tusk był nie mniej wystraszony, poparcie Platformy gwałtownie spadało, z Gilowską na pokładzie PiS mocno wdzierał się w centrum. Kolejnego zwycięstwa PiS Platforma mogła nie przeżyć, bo kto odmówi przejścia do partii, która raz za razem wygrywa, a władzę nad gospodarką oddaje Gilowskiej? Zaczęły się gorączkowe narady Tuska, Giertycha i Leppera. Walka rozegrała się na forum Sejmu, opozycja chciała natychmiast skończyć pracę nad budżetem, marszałek Jurek odmówił. „Jeśli planujecie nowe wybory, powiedzcie to Polakom prosto w twarz” – krzyczał Giertych. „To zupełne szaleństwo” – uspokajał Marcinkiewicz. Dowodził – tyleż sugestywnie, co nieszczerze – że Sejm ma jeszcze miesiąc.

Opozycja nie uwierzyła, postanowiła marszałka ominąć, zawiązany został spisek wicemarszałków. Wieczorem obrady przejął wicemarszałek z LPR i postawił pod głosowanie wniosek o przyspieszenie prac nad budżetem. Słysząc to, Jurek podszedł do niego i oświadczył, że przejmuje obrady. Ten jednak odmówił. „Przepraszam cię, Marek” – powiedział po cichu, ale marszałka nie dopuścił.

Takiej manipulacji Sejm nie widział nawet w epoce Falandysza. PiS dowodził, że uchwała jest nieważna, wszyscy konstytucjonaliści go poparli, jednak opozycja protest zignorowała. Musiała, walczyła o życie, w całkowitej desperacji, po omacku, próbując odgadnąć, czy Kaczyński zmierza do nowych wyborów, czy chce Sejm jedynie postraszyć. On sam sprawy nie ułatwiał, enigmatycznie oświadczył: „Albo porządna koalicja w tym parlamencie, albo wybory”. Tego dnia został ogłoszony najnowszy sondaż, który dawał PiS–owi bezwzględną większość.

To może być dla Andrzeja Dudy najlepszy czas. Może nawet uratuje PiS?

Następnego dnia emocje wzrosły. Rano marszałek zawiesił obrady, opozycja uznała, że to pierwszy krok na drodze do rozwiązania Sejmu. Posłowie opozycji zostali na sali, a liderzy zaczęli gorączkowe narady. Plan wymyślił Tusk z Giertychem. Jeśli zawieszenie obrad potrwa dłużej, opozycja zbierze się w sali obrad, odwoła marszałka i powoła nowego. Pomysł był mocno awanturniczy, jednocześnie byłoby dwóch marszałków Sejmu, każdy półlegalny. Gdy Jurek się o planach dowiedział, wydał decyzję zabraniającą parlamentowi wszelkich prac. „Marszałek zerwał Sejm!” – krzyczał Lepper. „To wygląda jak zamach stanu” – dramatyzował Tusk.

Opozycja zebrała się raz jeszcze, Tusk zaproponował, żeby posłowie zgromadzili się w auli Politechniki i wybrali nowego marszałka. Plan został zaakceptowany. Tusk spotkał się z Jurkiem i oświadczył: „Jeżeli PiS nie ustąpi, opozycja zbierze się sama i podejmie decyzję”. Marszałek postanowił ubiec ten ruch i wieczorem wygłosić telewizyjne orędzie. Wszyscy spodziewali się, że zapowie rozwiązanie Sejmu, ale w ostatniej chwili Jurek orędzie odwołał, o czym zdecydował Jarosław Kaczyński. Bo całe zamieszanie było zimną grą. Kaczyński nie chciał nowych wyborów, podsycał panikę tylko po to, aby raz jeszcze zmusić Leppera i Giertycha do poparcia rządu, bez wpuszczania ich samych do środka.

Decyzja o rezygnacji z przyspieszonych wyborów zapadła kilka dni wcześniej, w chwili największego triumfu PiS, gdy brał Gilowską do rządu, gdy bił rekordy popularności. Zapadła w gronie dwóch osób – braci Kaczyńskich. Uznali, że wybory są zbyt ryzykowne. Ale nie dla autorytetu prezydenta, który będzie oskarżany o nadużycie konstytucji. I nie dla PiS, który nie uzyska w wyborach odpowiedniego wyniku. Wystraszyli się nie pomniejszych strat, lecz wielkiego sukcesu, którego twarzą byłby Marcinkiewicz.

Plany opozycji były niegroźne, powołanie nowego marszałka było bardziej puczem niż obroną demokracji. PiS miał lepsze argumenty i mocniejszy mandat. Rząd nie ma większości, nie może skutecznie rządzić, więc odwołuje się do demokracji. Pretekst do ogłoszenia wyborów, czyli opóźnienie budżetu, był naciągany, jednak cel był nie do podważenia – PiS rozwiązywał parlament nie po to, aby ominąć demokrację, ale aby oddać jej głos.

Smolar: Chaos, jaki kreuje Kaczyński, jest niebezpieczniejszy niż dyktatura

Od strony organizacyjnej było jeszcze lepiej. Przygotowania do wyborów były zapięte na ostatni guzik. Prezentacja dorobku pierwszych stu dni, które się właśnie kończyły, miała być startem kampanii. Były już nakręcone pierwsze filmy wyborcze, były przygotowane plakaty. PiS nie zostawił konkurentom najmniejszych szans. Ale właśnie mając tak wielką przewagę, bracia wpadli w panikę, że triumfujący Marcinkiewicz ukradnie Jarosławowi partię, a Lechowi drugą kadencję. Kaczyńscy odwołali wcześniejsze plany, bo woleli mieć partię na zawsze niż wielki triumf być może na chwilę.

Dorn nie mógł zrozumieć decyzji. Spytał Jarosława: „Dlaczego ich nie rozjechaliśmy, skoro mogliśmy? Taka okazja już się nie powtórzy”. Kaczyński opowiedział szczerze: „Wiesz, kto wtedy byłby najważniejszy? Marcinkiewicz!”.

*

Fragment książki Roberta Krasowskiego Czas Kaczyńskiego. Polityka jako wieczny konflikt, wydanej nakładem wydawnictwa Czerwone i Czarne. Dziękujemy za zgodę na przedruk.

**

Robert Krasowski – publicysta i wydawca, były redaktor naczelny „Dziennika Polska–Europa–Świat”. Autor książek poświęconych polskiej polityce po 1989 roku, w tym trzech tomów Historii III RP, wywiadów rzek z Leszkiem Millerem, Janem Rokitą i Ludwikiem Dornem, eseju O demokracji w Polsce i książki O Michniku.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij