Słyszymy dziś tylko o bohaterach i zdrajcach.
Jakub Majmurek: Niedawno głośne dyskusje w Polsce wzbudziła książka Andrzeja Ledera o „prześnionej rewolucji” – biernej, narzuconej z zewnątrz zmianie społecznej, którą polskie masy przeżyły „jak we śnie”. Tymczasem pan pokazuje, że być może wcale wszystko nie odbyło się „jak we śnie”. W pana książce robotnicy po wyjściu Niemców wykazują się podmiotowością: odbudowują fabryki, dążą do kontroli nad procesem produkcji. Czy obok rewolucji narzuconej przez komunistów w Polsce po 1944 roku miała miejsce druga – oddolna, robotnicza?
Padraic Kenney: Czytałem Ledera z zainteresowaniem. Słusznie zwraca uwagę na długofalowe zmiany w polskim społeczeństwie. Patrzę jednak na historię zupełnie inaczej niż on. Dla mnie jest oczywiste, że ludzie, jako jednostki czy grupy społeczne o określonych tożsamościach, mają podmiotowość, wywierają wpływ na innych ludzi i otoczenie, kształtują swoje losy. Powiem tak: rok 1945 musiał być w Polsce rewolucyjny, bo nie tylko robotnicy wiedzieli, że nie ma powrotu do II RP. Wojna zmiotła z ziemi stary system ekonomiczny i polityczny; sami robotnicy wcale nie wspominali lat 30. z nostalgią. Nowa Polska miała być sprawiedliwsza – wszyscy tego pragnęli.
W swojej książce pokazuję, jak robotnicy próbowali budować taką Polskę, organizując się w związki zawodowe, tworząc rady robotnicze w zakładach pracy, ale i strajkując. Nie udało im się – w Polsce wygrała w końcu inna rewolucja, autorstwa PPR-u. Jej zwycięstwo nie oznacza jednak, że mamy zapomnieć, o czym ludzie marzyli i co robili, zanim stalinizm odebrał im wszelkie możliwości samoorganizacji.
Jaki stosunek wobec takich samodzielnych działań robotników ma PPR? Partia od razu dąży do wprowadzenia w Polsce stalinowskiego modelu organizacji ich życia?
Można się spierać, ale moim zdaniem nie ma dowodów bezspornie pokazujących, że zaraz po wojnie PPR faktycznie chciała dokładnego przeszczepienia stalinizmu.
O ile w innych krajach gorliwi komuniści chcieli udowodnić swoją wierność wobec Stalina, w Polsce nie byli tacy pewni swojego miejsca. Jednak nawet gdyby PPR chciała wprowadzić zaraz po wojnie stalinowski model organizacji pracy i klasy robotniczej, to po prostu nie była w stanie. Partia nie miała swoich ludzi w fabrykach, a tam, gdzie ich miała, często okazywało się, że jej kadry nie uznają dyscypliny partyjnej. To PPR-owcy czasami prowadzili strajki. W pierwszych latach po wojnie panował potężny bałagan, trzeba było uporządkować najbardziej podstawowe kwestie. Kto miałby wtedy czas i energię na stalinizm?
Jednak w końcu udaje się zaprowadzić stalinowskie porządki, a oddolna rewolucja robotników przegrywa. Czy geopolityka w ogóle wykluczała inny model organizacji klasy robotniczej niż radziecki? Czy gdyby byli lepiej zorganizowani, nie tylko w swoich fabrykach czy rodzinneych miastach, mogliby wywalczyć dla siebie więcej autonomii od władz?
Przegrana samoorganizacji robotników była nieunikniona. Nie sądzę, by jakaś lepsza niż PPR partia – na przykład odważniejsza PPS – uzyskała dla robotników lepsze warunki i więcej wolności. W swojej książce Budowanie Polski Ludowej nie szukam alternatywnej drogi w historii Polski. Chcę pokazać te nurty w polskim społeczeństwie, które pomagają zrozumieć, jak PRL się kształtowała – a co w dłuższym okresie mogło spowodować jej upadek.
Pana zdaniem poza PPR i PPS żadne ugrupowania – ani legalnej, ani nielegalnej opozycji – nie zwracały się do „robotników jako do robotników”. Z czego to wynikało? I czy robotnicy byliby gotowi słuchać takiej skierowanej do nich oferty?
Robotnicy nie szukali zorganizowanego przywództwa. Wynika to, moim zdaniem, z doświadczeń wojennych. Byli zdani tylko na siebie przez sześć lat – w fabrykach nie było partyzantki. Trudno sobie wyobrazić, że po latach takich doświadczeń w okupacji byliby w stanie posłuchać kogokolwiek. Chcieli mieć po prostu święty spokój. O tym pisał zresztą Kazimierz Wyka w swoim słynnym eseju Życie na niby z 1945 roku.
Z pana badań na terenie Łodzi wynika, że im silniejsze przedwojenne tradycje i tożsamości robotnicze, tym większy opór wobec polityki Polski Ludowej w fabryce zaraz po wojnie. Czy te wnioski można rozciągnąć na całą Polskę?
Chyba tak. Każde miasto ma swoją specyfikę, oczywiście – ale robotnicze korzenie i doświadczenie, tam, gdzie chociażby częściowo przetrwały wojnę, dawały robotnikom grunt, na którym mogli bronić swojej pozycji. Choć akurat strajki w Łodzi były największe w powojennej Polsce.
Wiele pan pisze o religijności robotników, ale czy nie łączyła się też ona z antyklerykalizmem, nierzadkim przed wojną w tej klasie społecznej? Jaki był rzeczywisty wpływ Kościoła katolickiego na klasę robotniczą, jej poglądy i codzienne postawy po wojnie?
Zgadza się, antyklerykalizm był silny w środowiskach robotniczych przed wojną. Ale trudno go znaleźć w dokumentach zachowanych w archiwach, a jeszcze trudniej w rozmowach, które prowadziłem ze starymi robotnikami w latach 1989-1990.
Co prawda w Łodzi w latach 40. działacze PPR-u mówili z przerażeniem o robotnicach jako o „starych dewotkach”, ale przecież to nie znaczy, że one faktycznie dewotkami były. To określenie więcej mówi o PPR-ze niż o samych robotnicach.
We Wrocławiu siła Kościoła miała te same źródła, co siła PPR w tym mieście: nowi robotnicy w nowym mieście nie mieli więzi społecznych, nie znali nikogo, więc Kościół stawał się dla nich bardzo ważną kotwicą.
Nie poświęca pan natomiast wiele miejsca powojennemu terrorowi. Czy wśród klasy robotniczej nie było jego świadomości? Strach przed UB nie był czynnikiem wpływającym na kalkulacje robotników?
W pierwszych latach po wojnie, do 1950 roku, trudno było trafić do więzienia za to, co się robiło w fabryce. Na pewno niejeden robotnik w Łodzi czy we Wrocławiu znał kogoś, kto trafił w tych latach do więzienia na przykład za udział w partyzantce, ja jednak analizuję to, co się działo w fabrykach. Do fabryk represje przyszły na poważnie dopiero w 1950 roku, wraz z wprowadzeniem ustawy o socjalistycznej dyscyplinie pracy.
Na ile po wojnie robotnicy czuli się robotnikami, a na ile przede wszystkim Polakami? Partia sięgała po obie legitymacje – robotniczą i narodową.
Robotnicy i przywódcy PRL-u zrozumieli te pojęcia zupełnie odmiennie. Inaczej też, niż rozumie się je dzisiaj. Jeśli robotnik w 1946 roku myśli o sobie „jestem robotnikiem,” to w jej/jego rozumieniu oznacza to przede wszystkim: „jestem gospodarzem w swoim zakładzie” lub „mogę pracować tam, gdzie chcę” czy „mam umiejętności robotnicze” – a nie „buduję socjalizm” czy „czuję braterstwo z proletariatem radzieckim”. Niektórzy może nawet i tak myśleli, ale komuniści mieli wyraźny problem: robotnicy nie zachowywali się tak, jak robotnik powinien, według ich schematu. To samo możemy powiedzieć o nacjonalizmie. Czym była Polska dla robotnika 70 lat temu? Na pewno nie tym samym, czym jest dla robotnika dzisiaj, lub czym była dla robotnika 120 lat temu. Tożsamość nie jest skrzynką z pojęciowymi narzędziami, gotowymi do użycia, tylko zmiennym zbiorem podejść do świata, otoczenia i samego siebie. Cały warsztat historyka zasadza się w tym, by badać te zmienne składające się na każdą tożsamość, a nie na tym, by poszukiwać jakiejś schematycznej „polskości” lub „robotniczości” w postaciach historycznych.
A na ile powszechny wśród robotników po wojnie był antysemityzm? Opisuje pan wiele takich przypadków w Łodzi, w tym strajki w obronie sprawców pogromu kieleckiego.
Nie mogę stwierdzić, jak powszechny był antysemityzm, bo niewielu robotników miało możliwość go manifestować. Ten, który pojawił się podczas tych strajków, można zrozumieć częściowo jako objaw strachu, o którym piszą Marcin Zaremba i Jan Gross, a częściowo jako wyraz obrony robotniczych praw. Ci, którzy strajkowali w Łodzi w lipcu ’46 roku, byli wściekli, że w gazetach pisano, że oni, łódzcy robotnicy, potępili sprawców pogromu. Nic takiego nie miało miejsca, robotnicy zobaczyli, że prasa kłamie. Widzę w tym strajku moment, gdy robotnicy zaczynają spostrzegać władzę jako „onych”. To nie pomniejsza ani powiększa ich antysemityzmu. Ale trzeba patrzeć na te wydarzenia także pod kątem tego, co mówią o stosunku robotników do systemu i miejsca, jakie przypisywała im w nim władza.
O partiach robotniczych bloku wschodniego często mówi się, że po wojnie stały się one „kolektywnym kapitalistą” bezwzględnie wyciskającym wartość dodaną z robotników. Jak pan odnosi się do tej opinii? Jak postrzegali to sami robotnicy?
Robotnicy na pewno tak uważali, taka świadomość narastała przez kolejne dekady PRL. Jest szczególnie widoczna na przykład w strajkach w latach 1970–1971 oraz 1980–1981. Komuniści faktycznie chcieli wyciskać wartość dodaną z robotników, w mojej książce pokazuję jednak, że nie bardzo im to wychodziło. System współzawodnictwa pracy dość szybko zmienił się ze środka (nie dobrowolnej) mobilizacji robotników w stały system ich wynagrodzenia. W końcu niemal wszyscy dostali te premie i dodatki, które miały być początkowo tylko dla najlepszych. Wcale nie twierdzę, że te premie były wystarczające, czy też że robotnikom żyło się w PRL-u świetnie. Ale władza bała się wycofać premie lub dopłaty już raz przyznane. To dobrze widać w lutym 1971 roku, gdy władza panicznie zrezygnowała z podwyżek w obliczu strajku łódzkich robotnic. To oczywiście przyczyniło się do finansowej plajty systemu.
Przypadek Łodzi był wyjątkowy także z uwagi na to, jak wiele kobiet było wśród robotniczych mas. Jak wojna i okupacja zmieniła relacje płci w tej klasie?
Na pewno po jej zakończeniu odsetek kobiet w przemyśle był wyższy niż przed wojną. Ten proces odbywał się jednak zupełnie inaczej, o wiele bardziej brutalnie niż w Anglii czy w Stanach, gdzie kobiety po prostu zaczęły pracować podczas wojny na miejscu swoich kolegów i mężów, którzy poszli do wojska.
Jak na te zmiany patrzyli sami robotnicy? Jak partia?
Zarówno partia, jak i robotnicy, nie potrafili widzieć w robotnicach zorganizowanej, myślącej i świadomej siły roboczej.
Partia postrzegała strajki kobiet jako chaotyczne, pozbawione przywództwa. Tymczasem moje badania w ogóle tego nie potwierdzają, te strajki były dobrze przemyślane i zorganizowane, i – co najważniejsze – skuteczne.
Nie tylko w okresie powojennym – to samo można powiedzieć o wielkim strajku w Łodzi w lutym 1971 roku czy strajkach kobiet w latach 1980–1981. Wtedy też się mówiło się, że te strajki to kompletny chaos, w przeciwieństwie do męskich, tych zdyscyplinowanych. Kobiece protesty po prostu wyglądają i działają inaczej, choć są tak samo dobrze zorganizowane i prowadzone jak męskie.
Polska powojenna, mimo zniszczenia jej przedwojennych elit, zdecydowanie nie wygląda jak społeczeństwo bezklasowe. Jak robotnicy odnosili się do podziałów klasowych? Czy wykazywali egalitarne tendencje? Jake silne było wśród nich pragnienie osobistego awansu, wyrwania się?
Egalitaryzm, który kojarzymy z PRL-em, nie pojawił się zaraz po wojnie; potrzeba było czasu, by mógł się skrystalizować. Ludzie musieli się go nauczyć. Widać to podejściu robotników do wczasów pracowniczych. Gdy pojawiają się w latach 1946–1950, robotnicy nieraz boją się jechać, wolą spędzać urlopy w domach. Czują, że wczasy to coś „nie dla nich”, ale dla elit czy przynajmniej dla innych klas. Dopiero później – powiedziałbym, że dopiero w latach „małej stabilizacji” – egalitaryzm stał się bardziej rozpowszechniony. Do perspektywy awansu też trzeba się przyzwyczaić. W środowisku robotniczym w latach międzywojennych nie spodziewano się, że syn lub córka skończy szkołę średnią, pójdzie na studia, stanie się kimś innym. Takie perspektywy były dla większości klasy robotniczej nierealne, obce. Dopiero młode pokolenie lat 50. zaczyna myśleć w takich kategoriach.
Z pana książki można wysnuć wniosek, że warunkiem zbudowania masowej klasy robotniczej w PRL w okresie 1945–1950 było zniszczenie wspólnot i tożsamości robotniczych sprzed wojny. Konieczna była uniformizacja i atomizacja robotników, a także przekształcenie ich z „klasy dla siebie”, definiującej się w autonomicznie prowadzonym konflikcie klasowym, w zarządzaną przez partię „klasę w sobie”.
Tak, tylko partii to się nigdy do końca nie udało. Gdyby się udało, to nie mielibyśmy „Solidarności”. Nie chcę twierdzić, że początki końca PRL widać już w latach 40., bo przecież system komunistyczny przetrwał kolejne 40 lat. Już wtedy jednak widoczne są istotne problemy w stosunkach partia – robotnicy. O jednym już wspomniałem, czyli współzawodnictwie jako środku mobilizacji mas, który stał się środkiem ich zwykłego wynagradzania. Drugi problem możemy zobaczyć w „czerwonym” Wrocławiu. Tam mniej więcej połowa robotników należała do partii (w Łodzi w tych samych latach było to około 10 procent). Ale partyjni robotnicy nie czuli żadnych więzi z tą partią, z łatwością zmieniali pracę, wymykali się spod kontroli. Mimo wysiłków partii „czerwony Wrocław” stał się przede wszystkim miejscem, gdzie człowieka nie hamują żadne tradycje. Dlatego, jak sądzę, kontestacja antykomunistyczna była we Wrocławiu (czy też w Gdańsku z tych samych powodów – a później w Nowej Hucie, Stalowej Woli, Jastrzębiu Zdroju…) tak silna w latach 70. i 80. Partia nie potrafiła stworzyć posłusznej sobie klasy robotniczej nawet tam, gdzie warunki miały temu sprzyjać.
Budowanie Polski Ludowej wychodzi w Polsce w 2015 roku. 25 lat transformacji znacznie zmniejszyło liczbę robotników. Klasa robotnicza nie tylko przestała być głównym punktem odniesienia w debacie publicznej, ale niemal zupełnie z niej zniknęła. Co chciałby pan powiedzieć czytelnikowi, który sięga dziś w Polsce po tę książkę? Czego może się z niej dowiedzieć?
70 lat od końca wojny, 25 lat od końca komunizmu – czy naprawdę wiemy, jak wyglądało życie w PRL-u?
W dominujących narracjach jest wyłącznie miejsce na bohaterów i zdrajców. Jedni stawiają opór i cierpią w więzieniu, drudzy służą Moskwie. A jak nie byłeś w tej pierwszej grupie, to teraz masz problem.
Owszem, mamy teraz ciekawe książki o kulturze i społeczeństwie lat 60. i 70., pokazujące, że w PRL-u działy się też fajne i ciekawe rzeczy. Ale wcześniejszy okres to wyłącznie zło i mrok. W Budowaniu Polski Ludowej pokazuję, jak przeciętni ludzie przeżyli same początki komunizmu w Polsce. Prowadziłem wywiady z ludźmi, którzy pracowali w fabrykach w tym okresie. Czytałem ich wypowiedzi w archiwalnych dokumentach. Śledziłem to, co władza – w tym partia i UB – o nich pisała. Czytałem literaturę i prasę. Wszedłem w ten okres do tego stopnia, że żona mi zwróciła uwagę, że zacząłem mówić ówczesnym żargonem. I jestem zdania, że lata 1945–1950 to czas bardzo ważny w historii Polski, a dość mało znany. Pokazuję, że Polacy nie byli biernymi ofiarami najazdu Sowietów i że ich praca i życie miały wpływ na politykę. Nie tylko przez strajki, choć są one ważne, ale przez swoje aspiracje, udział w życiu partyjnym, pracę, życie domowe i odpoczynek Polacy kształtowali system, w którym żyli. Samo życie zwykłych ludzi przyczyniło się do tego, że w końcu partia nie była już w stanie rządzić Polską.
***
Padraic Kenney – amerykański historyk, badacz najnowszych dziejów Europy Środkowo-Wschodniej i Polski
Padraic Kenney, Budowanie Polski Ludowej. Robotnicy a komuniści 1945-1950, WAB 2015
**Dziennik Opinii nr 192/2015 (976)