Dlaczego wciąż muszę to udowadniać?
Pomysły na media są różne. Ostatnio karierę robi ten, w którym otwieranie się na głosy obu stron oznacza po prostu przyzwolenie na kłamanie w sferze publicznej. A równość poglądów – stawianie znaku równości między faktami i zaklęciami. To położenie na szali merytorycznych argumentów i bzdur wypłukanych z wartości choćby retorycznej. To zamknięte koło. Wejście w nie – choć raz – możliwość faktycznej dyskusji tak naprawdę ucina, bo nie będzie tej dyskusji bez argumentów dotyczących szans, wyzwań i możliwości związanych z leczeniem niepłodności metodą in vitro. Bez lektury badań i raportów, namysłu nad polityką społeczną i zdrowotną, troski o bezpieczeństwo pacjentów i uważnego przyglądania się standardom. Media wolą udawać, że prawda w tym „delikatnym sporze” leży – jak zawsze – pośrodku. Dlatego właśnie mamy sztucznie spolaryzowaną debatę i fikcję racji po obu stronach.
Ja w to koło weszłam. I co? I muszę po raz tysięczny udowadniać, że osoby poczęte dzięki in vitro nie są dziećmi Frankensteina (Pieronek), ich rodzice nie są mordercami, a sama procedura nie jest formą „wyrafinowanej aborcji (episkopat) i nie wyrzyna nikomu bruzdy na czole (Longchamps de Berier), a leczenie niepłodności to nie znęcanie się nad obywatelami w ciekłym azocie (Gowin).
Ja i dziesiątki osób zaangażowanych w tę sprawę, które chciałyby prowadzić merytoryczną debatę wbrew dominującemu medialnemu pomysłowi, musimy przypominać, że niepłodność to nie „kaprys i fanaberia”, ale dramat i – przede wszystkim – choroba.
Szczególna, bo dotykająca dwie osoby naraz. In vitro jest po prostu sposobem jej leczenia. W wielu przypadkach jedynym, który umożliwia posiadanie dzieci.
Dlatego jest trudno o tę rozmowę, na której mi zależy, że trzeba nie tylko zwalczać zwyczajne bzdury. Trzeba też bić się z upartym przekonaniem, że Polska powinna stosować reguły państwa wyznaniowego, że biskupi są ostateczną instancją decydującą o kształcie polskiego prawa, ciosając je na obraz i podobieństwo „prawa boskiego” – czymkolwiek miałoby być. To nie są tylko przesądy, jak bruzda, ale twarda ideologia i strategia, która nie dotyczy tylko in vitro i praw reprodukcyjnych, ale rości sobie prawo do porządkowania polskiej polityki jako takiej. Tak wygląda dziś bilans sił.
Co się słyszy, gdy chce się jednak w ten medialny spór wejść, z nadzieją, że zamknięte koło uda się kiedyś otworzyć, złamać, wyjść poza nie? Moich rodziców porównano do gwałcicieli. In vitro zostało niemoralnym biznesem, a mnie samą zdegradowano do roli „produktu” w tym biznesie. Przekonałam się szybko, że nie mam odpowiadać na pytania o badania i sytuację prawną, ale „czy jest pani za gwałtami, skoro z gwałtu także rodzą się dzieci”? O zawrót głowy przyprawia mnie logika, która pozwala sprzedawać dwa sprzeczne komunikaty: szanujemy wszystkie dzieci i rodziców, ale zrobimy wszystko, żeby uratować świat przed tą bezbożną, egoistyczną i niemoralną metodą, której zawdzięczają swoje życie.
„Nie odbieramy nikomu godności” na jednym oddechu, „nie powinnaś się urodzić” na drugim. Jeśli to nie jest odbieraniem godności, to co nim jest?!
Wciąż mam nadzieję, że to koło pęknie, a dyskusja wejdzie na normalne tory. Ucywilizuje się. Żeby to się stało, nie trzeba cudów. Wystarczy, że posłowie i posłanki zaczną słuchać swoich wyborców – bo 80% Polek i Polaków jest za in vitro. A media przestaną udawać, że rację mają obie strony – atakujący i atakowani, ci, którzy pozbawiają godności, i ci, którzy tej godności bronią.
Wtedy będziemy mówili o refundacji (zabiegu i leków koniecznych przy przygotowaniu do niego), o regulacjach prawnych, które gwarantowałyby standaryzację i bezpieczeństwo leczenia wszystkich pacjentek w polskich klinikach, nie tylko tych 26, w których działa dziś ministerialny program. Wtedy przeszlibyśmy do rozmowy o opiece psychologicznej, pracy z parami borykającymi się z niepłodnością, o adopcji czy liczbie tworzonych zarodków w zależności od wskazań medycznych, o SETcie (czyli transferze pojedynczego zarodka, który jest europejskim standardem), o dawstwie gamet i szerzej – paradygmacie humanistycznym w medycynie rozrodu, o którym w ogóle się w Polsce nie rozmawia.
Tematów nie brakuje, ale nie są nimi „wyrafinowana aborcja” i „krzyk zarodków”.
Szeroką listę zagadnień proponuje chociażby Stowarzyszenie Nasz Bocian w swoich uwagach do resortowego projektu ustawy o leczeniu niepłodności. Przed następną dyskusją polecam redaktorom i wydawcom programów publicystycznych zajrzeć choćby tam, zaprosić ekspertów i osoby, które ten problem dotyka. Wreszcie, nie poddawać się szantażowi, który mówi, że stroną w dyskusji są osoby, które z racji przysięgi celibatu nie mogą mieć żadnych planów prokreacyjnych.
Wtedy będę widziała w tej dyskusji sens.
Wysłuchał Jakub Dymek