Poniższy tekst jest polemiką z artykułem Adama Leszczyńskiego „Epitafium dla partii Razem”. Jeślibyśmy bowiem faktycznie stali nad trumną tej partii – warto, żeby było nad nią głośniej.
Czytając dosyć regularnie od ponad trzech lat liczne, zwłaszcza w lewicowych mediach, artykuły dziennikarzy poświęcone partii Razem, u części z nich zauważam niepokojący syndrom – połączenie protekcjonalizmu (którego tej partii nie szczędzili też nigdy liberałowie, co jednak mniej zaskakuje) z dosyć obsesyjną love-hate relationship.
Objawia się to płynnym przechodzeniem z artykułów o wydźwięku „Razem, musisz!” (zwłaszcza na początku ich działalności) do zjadliwych krytyk: „Dlaczego Razem wciąż dołuje w sondażach?”, połączonych z wyszukiwaniem wszystkich możliwych przyczyn braku wzrostu popularności, z drobiazgowością, która na pewno przydałaby się „mainstreamowym” dziennikarzom względem ich politycznych faworytów. Przykładem tekst Adama Leszczyńskiego.
Sekcja zwłok
Czego w istocie możemy się z tego tekstu dowiedzieć? Partia Razem zakończyła de facto swój polityczny żywot i dobrze się stało. W związku z tym czas na epitafium, połączone ze wskazaniem grzechów śmiertelnych i sekcją zwłok denata. Jakie będą zatem pośmiertne losy partii? Nieciekawe: grzechy okazały się niewybaczalne, żal i skrucha nie pomogą.
czytaj także
Pierwszym grzechem jest odrzucenie „szczodrej” propozycji Wiosny Roberta Biedronia. Propozycję tę, zakładającą przekazanie blisko miliona złotych (a zatem mniej więcej jednej trzeciej otrzymanej subwencji) na kampanię wyborczą, możliwość wyboru przez partię Roberta Biedronia kandydata (a przynajmniej upewnienie się, że nie będzie nim, najwyraźniej zbyt wyrazisty, Adrian Zandberg) oraz schowanie logo – w istocie ciężko jednak nazwać szczodrą. Nawet wejście do Parlamentu Europejskiego pod szyldem Wiosny Agnieszki Dziemianowicz-Bąk nie przyniosłoby prawdopodobnie Razem większych owoców politycznych w sytuacji wstydliwego schowania partyjnych barw, gdyż większość wyborców mogłaby nawet nie kojarzyć przyszłej europarlamentarzystki z macierzystą partią polityczną. Nic nie stało jednak na przeszkodzie, by Agnieszka Dziemianowicz-Bąk po prostu wystartowała z list komitetu Roberta Biedronia, nawet opuszczając uprzednio Razem (co zresztą już uczyniła), pozwalając przy tym Razem zachować pieniądze na działania zwiększające rozpoznawalność partii.
czytaj także
Kolejny zarzut brzmi, że Razem, poprzez odrzucenie negocjacji, za wszelką cenę chce zaszkodzić projektowi Roberta Biedronia. Jednakże Adrian Zandberg w wywiadzie na ten temat, tym samym, na który autor się powołuje, jednoznacznie stwierdza, że trzyma kciuki za powodzenie Roberta Biedronia, licząc, że uda mu się „ucywilizować centrum”. Szczerze mówi czy nie – w jaki sposób tego rodzaju wypowiedzi miałyby szkodzić Wiośnie?
czytaj także
Następny zarzut dotyczy traktowania przez działaczy Razem dziennikarzy i publicystów w arogancki, wyższościowy i protekcjonalny sposób. Jako osoba z zewnątrz, „przeciętny sympatyk”, z całą pewnością nie przeczytałem i nie obejrzałem wszystkich publicznych wywiadów i rozmów polityków tej partii, jednak te, z którymi miałem okazję się zapoznać – odbieram zupełnie inaczej. Można odnieść wrażenie, że obraz działaczy Razem jest nieco podkolorowany pod ustaloną tezę, pozwalając skuteczniej bić w chochoła. Autor naturalnie mógł spotykać się z ludźmi z ich środowiska politycznego i odbierać ich w taki sposób, jednak założenie, że tego rodzaju osobiste kontakty mogą odzwierciedlać ogólnopolski odbiór Razem wydaje się mocno przesadzone. Naciągana wydaje się również teza, iż SLD zdecydowało się dołączyć do sformułowanej wokół Platformy Obywatelskiej Koalicji Europejskiej tylko z winy Razem i jej przysłowiowych much w nosie. W ostatnim czasie kierownictwo SLD wprost mówiło, iż ma kilka propozycji na stole i zamierza wybrać najkorzystniejszą dla siebie; nie pierwszy raz wybrało w sposób, który część sympatyków lewicy w Polsce nazwie koniunkturalnym.
Partii Czarzastego bliżej do PO i Nowoczesnej niż do lewicy społecznej [Razem odpowiada SLD]
czytaj także
Czy problemem Razem faktycznie było, że zakładali ją ponadprzeciętnie wykształceni „ludzie z dobrych domów”? Autor z jednej strony stwierdza, iż nie ma w tym nic wstydliwego, gdyż lewicę w Polsce wielokrotnie robili „ludzie z dobrych domów”, jednocześnie jednak dowodzi, że partia źle wybrała sobie elektorat. Nie znam również wypowiedzi polityków Razem mówiących, że nie interesuje ich „wyborca paniczyk” i „damulka z nazwiskiem”. Nietrudno mi sobie wprawdzie wyobrazić, że taka wypowiedź – tudzież podobna w tonie – mogła paść w ferworze dyskusji gdzieś w odmętach internetu, jednak ponownie: nie wydaje się, żeby była ona pierwszą, na jaką trafia potencjalny wyborca „przeciętnie zainteresowany Razem”, który przeczytał ich program i polubił oficjalne profile na Facebooku.
Zbyt radykalne czy nie dość medialne?
W tekście pojawia się również teza, że zapotrzebowanie na partię radykalną socjalnie i liberalną obyczajowo jest bliskie zeru: z tego można wyciągnąć wniosek, że w istocie „błędem założycielskim” Razem było to, iż w ogóle powstało, mając taki, a nie inny profil. Nie ma zapotrzebowania – zatem nie warto zakładać partii. Należy zakładać inne partie – zgodne z zapotrzebowaniem. „Inne partie” jednak już istnieją, pytanie więc brzmi: po co? Jak, w takiej sytuacji, stworzyć możliwość zmiany?
Łatwo w tej sytuacji zarzucić radykalizm i stwierdzić, iż na przykład słynny postulat 75% „dla prezesów” – odprowadzony od nadwyżki ponad 0,5 mln złotych, brak jednego lidera lub nie dość gorliwe solidaryzowanie się z resztą opozycji są przyczyną sondażowej stagnacji. Nie uderzając w tony klasyfikowane niekiedy jako „spiskowe”, nie sposób jednak nie zauważyć, że spora część mediów partię Razem i jej działania ignorowała, jeśli zaś przedstawiała, to często w formie komentarza do działań „poważniejszych” aktorów sceny politycznej.
Można dodać: zgodnie z opisanym przez Thomasa Piketty’ego mechanizmem stopa zwrotu z kapitału przekracza stopę wzrostu rzeczywistej produkcji, a zatem dotychczas nagromadzony przez największe partie kapitał polityczny przynosi większe plony niż najbardziej choćby gorliwe działania radykalniejszych i uchodzących za marginalne środowisk politycznych.
Wyciągnąć z tego by można wniosek, że nie da się próbować odświeżyć dyskursu poprzez próbę wprowadzenia takich tematów, wraz z ich wyjaśnieniem i uzasadnieniem, nie można starać się pokazać, dlaczego jest to ważne i istotne – ot, trzeba zaakceptować, że naród tego nie kupi, i o podatkach zwyczajnie nie mówić. Tylko: jak w ogóle zatem być lewicą? Zakładać partię z programem, w który samemu się wierzy, czy takim, jaki nam wychodzi z fokusowych badań opinii?
czytaj także
Z artykułu Adama Leszczyńskiego zdaje się wypływać przekonanie, że program partii należy pisać zgodnie z „poglądami ludzi” – a tych nie da się w żaden sposób zmieniać i kształtować poprzez rozmaite „terenowe” działania/udział w strajkach/protestach/manifestacjach/blokadach eksmisji – działania te okazują się zatem nic niewarte. Kluczem jest napisanie programu bezpiecznego, na tyle lewicowego, na ile pozwala na to stan „świadomości społecznej”. A więc: inna polityka w Polsce nie jest możliwa, zawsze jednak można założyć kolejną liberalną partię z progresywną wkładką, na wzór głównego nurtu demokratów w USA (oczywiście uznając, iż polityczki takie jak Alexandria Ocasio Cortez już się w nim nie mieszczą). Dobrą nowiną, konkluduje autor, jest, że, być może, taka partia w Polsce już istnieje. Zatem: wszystkie ręce ludzi lewicy na pokład, byle nie na Razem, której sekcję zwłok szczęśliwie udało się zakończyć, zdiagnozowawszy chorobę, która partię powaliła, nie znalazłszy jednak na nią żadnego lekarstwa, poza zdroworozsądkową radą, by unikać w polityce wszelkich miejsc, gdzie można się nią nieopatrznie zarazić.
**
Imię i nazwisko autora do wiadomości redakcji.