Przy okazji każdych wyborów na podstawie wyborczych map wskrzeszona zostaje dyskusja o granicach zaborów, tak jakby przez sto lat Polski nie dotknęły żadne społeczne zmiany i historyczne trzęsienia ziemi, jakby nie było wojen, inżynierii społecznej, wysiedleń i przesiedleń i jakby mapa naszego kraju, na którą patrzymy dzisiaj w prognozie pogody, to była ta sama mapa co w 1918, a może i nawet w 1772 roku, na dzień przed pierwszym rozbiorem.
Geografia wyborcza polskiego liberała jest prosta. Polska A i Polska B, wschód kontra zachód. Zachód to my, wschód to oni. Zazwyczaj media zasypują nas mapkami już po wyborach, ale tym razem „Gazeta Wyborcza” postanowiła uprzedzić wydarzenia i w czwartek, w ramach swojego projektu BiqData, opublikowała mapy z poprzednich wyborów prezydenckich, dołączając tekstową interpretację.
Analiza danych to niełatwe zajęcie. Wymaga sporej wiedzy w danej dziedzinie i metodologicznej uczciwości. Do czytania map, które prezentuje „Wyborcza”, przydałby się jakiś społeczny geograf i socjolog, ale może nie było czasu. Autorzy artykułu uznali, że mapa mówi sama za siebie, i doszli do prostego wniosku, że o tym, na kogo głosujesz w wyborach, decyduje miejsce zamieszkania, a konkretnie to, czy mieszkasz na wschód, czy na zachód od Wisły. Wszystko jasne, przed przeznaczeniem nie uciekniesz. Zostaje mi więc w niedzielę rano wstać, udać się do lokalu wyborczego i zagłosować na Andrzeja Dudę.
czytaj także
A nie, przepraszam. Mieszkam w końcu w „przyległościach Białowieży”. Zdaniem autorów opracowania „Białowieża i okolice” nie głosuje na PiS, bo jest miejscowością turystyczną, gdzie − podobnie jak w kilku gminach w Bieszczadach − osiedliły się liberalne mieszczuchy. To wyjaśnienie fenomenu liberalnego głosowania w południowo-wschodniej części województwa podlaskiego jest tak kuriozalne, że dyskutowanie z nim naraża mnie w moim własnym mniemaniu na śmieszność. Czuję się jednak w obowiązku odpowiedzieć, bo BiqData to w końcu projekt z pretensjami na poły naukowymi, w założeniu oferujący analizę obiektywnych danych. Czytelnik, który nie zna kontekstu, może więc w dobrej wierze w te wynurzenia uwierzyć. Poza tym za sposobem interpretacji danych zaprezentowanym w tym artykule kryje się coś więcej niż zwykła dziennikarska pomyłka, a mianowicie szczególna geograficzno-społeczna wyobraźnia, która nosi cechy kolonialne.
To „przyziemne problemy” determinują polityczną wyobraźnię
Odpowiedź na pytanie, dlaczego akurat ta część Podlasia, a przy okazji jeszcze położony na północy województwa Puńsk, nie głosuje na PiS, jest banalnie prosta i została już udzielona milion razy. Wystarczyło zguglować. Powiat hajnowski i bielski − bo nikt tutaj na miejscu nie określiłby się jako mieszkańca okolic Białowieży − chętniej niż reszta podlaskiego głosują na anty-PiS, bo zamieszkuje je białoruska mniejszość narodowa. W niektórych gminach tych powiatów białoruska mniejszość stanowi większość. Z przyczyn historyczno-politycznych nacjonalistyczna w polskim duchu partia ma tu zrozumiałe kłopoty ze zdobyciem poparcia.
czytaj także
Istotniejsze jest chyba jednak pytanie, jak autorzy analizy wpadli na swoją interpretację, jeśli już sama mapa powinna nasunąć wątpliwości. Wyraźnie widać, że jeszcze większym poparciem niż w gminie Białowieża kandydat PO cieszył się w dwóch sąsiednich gminach, nieco dalej na zachód. Ich nazwy nie padają, żadna lampka się w głowie autorów nie zapaliła. Jak choćby ta, że jedna z nich, wiejska gmina Czyże zapewniła w 2010 roku Bronisławowi Komorowskiemu rekordowe poparcie. W skali Polski, nie tylko Podlasia. Gospodarz z Czyż spadłby ze stołka, gdyby się dowiedział, że to „miejska” Białowieża tak na niego promieniuje. Jednak to Białowieżę autorzy analizy czynią liberalnym centrum, wywierającym wpływ „na przyległości”.
Tak zapewne wygląda rzeczywistość południowo-wschodniego Podlasia obserwowana przez szybę samochodu, kiedy warszawski liberał jedzie na weekend na żuberki do puszczy. Dla niego istnieje Białowieża i jakaś tam okolica. W białowieskiej restauracji na pielmieniach spotyka innych warszawskich liberałów i wszystko trafia na swoje miejsce. Nie może być przecież tak, że ludzie na wschodzie nie głosują na PiS. To nie oni, to my, wielkomiejscy, niesiemy rozum i oświecenie w te wschodnie czeluści.
czytaj także
Trudno przejść do porządku dziennego nad tym, że w artykule są grube byki. Jak ten, że Cisna to najmniejsza gmina wiejska w Polsce. Według mojej najlepszej wiedzy pod względem liczby mieszkańców taką gminą jest gmina Dubicze Cerkiewne, malowniczo położona na południowych krańcach Puszczy Białowieskiej. Gmina obecnie liczy 1508 mieszkańców (stan na 31 grudnia 2019 roku), od lat odnotowuje więcej zgonów niż urodzeń. Mieszkańców nie przybywa, chociaż w okołopuszczańskich wsiach jak grzyby po deszczu rosną nowe domy. To domy letników z miast, którzy się jednak w gminie nie meldują, więc poza niewygórowanym dorocznym podatkiem od nieruchomości żadnych innych podatków tutaj nie płacą i tutaj nie głosują.
Sytuacja w Dubiczach Cerkiewnych różni się od tej w Białowieży przede wszystkim skalą. Lokalnie Białowieża postrzegana jest jako miejsce wykupione przez „Warszawę”, co stanowi zbiorcze określenie dla napływowej ludności z większych miast, i jako turystyczna enklawa funkcjonuje nieco na marginesie codziennego życia regionu. Ale i w Białowieży meldunki właścicieli wiejskich chat służących za dacze to raczej wyjątek niż reguła. Podlaskie gminy niewiele oferują w zamian, a Karta Warszawiaka to już coś.
czytaj także
To, o czym piszę powyżej, czyli depopulacja i wywołana przez nią ekonomiczna zapaść, której nie rozwiązuje sezonowa migracja letników z dużych miast, to realne problemy. Na wyborczej mapie ich nie widać, a to właśnie takie „przyziemne” problemy determinują polityczne wybory.
Statyczna mapa poprawia humor liberałom?
Liberalna mainstreamowa wyobraźnia najwyraźniej nie jest tymi problemami zainteresowana i trzyma się wygodniejszego strukturalnego podziału na swoich i obcych, oświeconych i zacofanych, na Polskę A i Polskę B, zachód i wschód. Przy okazji każdych wyborów i na podstawie wyborczych map wskrzeszona zostaje dyskusja o granicach zaborów, tak jakby przez sto lat Polski nie dotknęły żadne społeczne zmiany i historyczne trzęsienia ziemi, jakby nie było wojen, inżynierii społecznej, wysiedleń i przesiedleń i jakby mapa naszego kraju, na którą patrzymy dzisiaj w prognozie pogody, to była ta sama mapa co w 1918, a może i nawet w 1772 roku, na dzień przed pierwszym rozbiorem.
Zadomowiona w liberalnym mainstreamie medialnym wyborcza mapa dla niektórych wyznacza nie tyle fizyczne granice politycznych sympatii, ile granice cywilizacji. Najlepiej świadczy o tym łącznik. To już nie „wschód i zachód”, to „wschód kontra zachód”. Kolejność też jest ważna. Zachód nie atakuje wschodu, to wschód stanowi zagrożenie dla zachodu.
Tę mapę cechuje nadzwyczajna statyczność. Jej rdzeń od lat pozostaje niezmienny. Wschód i zachód, wieczna antyteza. Zakorzeniony w historii geograficzny determinizm organizuje postrzeganie skomplikowanej społecznej rzeczywistości, która jest dynamiczna, w której ciągle następują zmiany, także politycznych preferencji. Mapa, czyli znaczące, oderwała się od znaczonego, czyli terytorium. Liberalna część polskiej sceny politycznej nie wykazuje chęci, by poznać terytorium, za to chętnie wytwarza na jego temat kolonialną wiedzę.
A wystarczy wziąć wyborczą mapę z wynikami ostatnich wyborów parlamentarnych, by te z gruntu wulgarne binarne opozycje się rozpadły. Trzeba tylko patrzeć dokładniej, bliżej. W podziale na województwa wciąż mamy żółty zachód i niebieski wschód, ale gdy zmniejszyć skalę i spojrzeć na wyniki w podziale na gminy, widać, że Polaków nie dzieli wcale linia Wisły.