Każdy kraj ma swojego Breivika, tylko nie każdy o tym wie. My już wiemy – dzięki konferencji prasowej prokuratury i ABW.
Ujawniono na niej także tożsamość jego polskiego odpowiednika. Na tle wszystkich krajów borykających się z wewnętrznym wrogiem Polska może być wzorem: swojego Brievika wytropiliśmy i publicznie zlinczowaliśmy, zanim zaatakował. Być może nawet zanim zdecydował się na atak… Tego, jak bardzo przestępcze i skonkretyzowane zamiary miał Brunon K., na razie nie możemy się dowiedzieć – wszystkich obciążających go dowodów prokuratura jeszcze nie może ujawnić. Śledztwo trwa. Podobnie jak bezprecedensowe w wolnej Polsce polowanie na domniemanych terrorystów.
Powtarzając jak mantrę, że zagrożenie zamachem było „realne”, przedstawiciel ABW siłą rzeczy sprowokował pytanie: skąd to wiemy? Brunon K. od wielu miesięcy był pod pełną kontrolą ABW i w praktyce nie miał szans na przeprowadzenie jakiejkolwiek akcji terrorystycznej, nie wspominając o wysadzeniu połowy Sejmu. Im więcej dowiadujemy się o roli tajnych agentów w owym spisku, tym bardziej zaczyna być on wątpliwy. Czy jeśli się okaże, że Brunon K. padł ofiarą prowokacji lub gromadząc tony nawozu, stare telefony, baterie, nieszkodliwe militaria i książki o materiałach wybuchowych działał w sposób nieszkodliwy albo wręcz niepoczytalny, ABW go przeprosi, a media zwolnią z funkcji oficjalnego terrorysty?
W zdrowym systemie służby nie muszą uzasadniać swojej roli akcjami promocyjnymi. Są od tego, żeby prowadzić tajne operacje, a rozmaite zagrożenia możliwie wcześnie wykrywać i eliminować. Dokładnie z tych powodów tak mocno bronią się przed ujawnianiem nawet podstawowych statystyk dotyczących pracy operacyjnej. Tym razem z własnej inicjatywy ujawniają kulisy niedoszłego zamachu, mimo że kluczowe dowody wciąż pozostają utajnione ze względu na „dobro śledztwa”; kokieteryjnie uchylają drzwi do kuchni, do której i tak nie mamy prawa zajrzeć.
Jeśli ABW potrzebuje sukcesu, żeby swoją przydatność uzasadnić, może warto zacząć od wyjawienia opinii publicznej, ilu przypadkom poważnego zagrożenia bezpieczeństwa państwa udało się zapobiec na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat? To fakt, praca, której wartość ocenia się na podstawie niedoszłych zdarzeń i powstrzymanych procesów, bywa niewdzięczna. Ale jedna konferencja prasowa bez pokrycia w weryfikowalnych faktach tej wdzięczności raczej ABW nie zaskarbi.
Premier Donald Tusk najwyraźniej wie więcej, ponieważ stwierdził publicznie, że w Polsce wzrosło zagrożenie terroryzmem. Za tym stwierdzeniem idą konstruktywne wnioski: czas pomyśleć o wzmocnieniu zabezpieczeń budynków, w których urzędują konstytucyjne organy państwa. Zaczniemy spokojnie, od dwumetrowego płotu okalającego Sejm. Premierowi wtóruje minister spraw zagranicznych, który wprawdzie przyznał, że Polska to nie Afganistan, jednak jego zdaniem „mamy w naszym kraju ludzi, którzy chcieli się zachować tak jak samobójcy-terroryści”. Minister już wie, że w Polsce są „ludzie gotowi zaatakować demokratyczny rząd i demokratyczny parlament”.
Brunon K. jeszcze nie usłyszał aktu oskarżenia. Sąd jeszcze go nie skazał za przygotowania do zamachu na konstytucyjne władze Rzeczpospolitej. Ale już wiemy, że terroryści, tacy jak on, są wśród nas. Dokąd prowadzi taka logika, bardzo dobitnie pokazała sprawa Artura Ł. – według mediów „jedynego realnego zagrożenia podczas Euro”. Bogdan Wróblewski przypomniał w „Gazecie Wyborczej” historię 22-latka, który od sześciu miesięcy siedzi w areszcie na Rakowieckiej. Powód? Podejrzenie o „rozpowszechnianie lub publiczne prezentowanie treści mogących ułatwić popełnienie przestępstwa terrorystycznego”.
W praktyce zarzuty ABW i prokuratury wobec Artura sprowadzają się do tego, że wchodził na „nieodpowiednie strony”, dzielił się ze znajomymi linkami do podręczników o materiałach wybuchowych i „publicznie pochwalał” zamachy terrorystyczne. Był jeszcze nick przyjęty na cześć założyciela palestyńskiego Hamasu. To wystarczyło, żeby sędzia, uzasadniając decyzję o aresztowaniu Artura, uznał go za „osobowość terrorystyczną” i człowieka, który może samotnie dokonać zamachu. Artur nie miał obrońcy. Mimo że nie zrobił nic poza wyrażaniem niepopularnych poglądów, organy państwa już uznały go za niebezpiecznego terrorystę i wykluczyły poza nawias.
Mieliśmy już kiboli, handlarzy narkotyków, pedofilów, internetowych hejterów. Teraz, kopiując najgorsze zachodnie wzorce, skonstruowaliśmy nową kategorię wewnętrznego wroga: domorosłego terrorystę. Żeby ją zaludnić, nie trzeba czekać na wyrok sądu ani nawet akt oskarżenia – jak pokazują te dwa nagłośnione przypadki, wystarczy „niebezpieczny” profil. Profil skonstruowany bardzo arbitralnie – na podstawie cech i zachowań, które w społeczeństwie bynajmniej nie są rzadkie.
Komu nie zdarzyło się w rozmowie zażartować, że trzeba by to wszystko wysadzić? Ile osób interesuje się materiałami wybuchowymi? Ile osób uważa, że niektóre ataki terrorystyczne były politycznie uzasadnione? Na pewno uzbiera się więcej niż dwie. Wnioskowanie na podstawie danych, które są nieistotne, i z pominięciem danych, które są istotne, to w logice błąd zaniedbywania miarodajności (base rate fallacy). Dopuszczony w kryminalnym śledztwie, może kosztować życie. Czy naprawdę możemy sobie na to pozwolić?