Kraj

Sutowski o obietnicach PO i PiS: Mieszanie budżetowej herbaty

PO twierdzi, że da tyle samo, ale zabierze mniej, PiS – że da więcej, choć weźmie tyle samo. Cuda.

„Nie trzeba nikomu zabierać, tylko równo dzielić” kontra „nieprzerzucanie kosztów wspierania jednych grup na barki innych”. W tych dwóch frazach – odpowiednio Beaty Szydło i Janusza Lewandowskiego – zawiera się najkrótsze podsumowanie gospodarczych wizji, które na sobotnich konwencjach wyborczych zaprezentowały dwie największe polskie partie.

Rozłożenie akcentów różniło się wyraźnie: tu silne państwo wspierające rodzinę, tam państwo tyleż oszczędne, ileż nieuciążliwe, ale w obu przypadkach założenia są rewolucyjne. Bo trudno inaczej niż rewolucją nazwać projekt polityczny oparty na cudownym rozmnożeniu: PO twierdzi, że da tyle samo, ale zabierze mniej, PiS – że da więcej, choć weźmie tyle samo.

Po kolei. Żart Ewy Kopacz, że program reformy podatków przygotowało „dwóch liberalnych sknerusów”, miał chyba przykryć ten prosty fakt, że Lewandowski i Szczurek to faktycznie „liberalne sknerusy”, co bogatym zabiorą niewiele, biednym też dając… niewiele, i odwrotnie. Bo przecież na tym polega liberalna redystrybucja dochodów w państwie o de facto regresywnym (wysoki udział VAT, niska kwota wolna, niska progresja, spore obciążenie pracy, małe – majątku i kapitału) systemie podatkowym, którego plany „rewolucyjnych” reform za bardzo nie naruszają. O ile sam pomysł, by stawkę podatku wyznaczać według wielkości gospodarstwa domowego, może faktycznie wesprzeć rodziny o najniższych dochodach, o tyle reszta propozycji budzi co najmniej pytania, jeśli nie ogromne wątpliwości.

Na poziomie redystrybucji likwidacja składek do ZUS i NFZ (bez likwidacji samych tych instytucji) w przypadku najzamożniejszych oznacza obniżenie łącznych obciążeń o 4 procent – inna sprawa, że „jednolity” podatek oznacza zniesienie górnego progu (2,5 średniej krajowej), do którego odprowadzono dotąd składkę ZUS, czyniąc ją „degresywną”, a zatem dość niesprawiedliwą (zamożniejsi płacili relatywnie mniej). W jaki sposób zniesienie tego progu przy zmniejszonej stawce łącznej daniny realnie wpłynie na poziom redystrybucji – trudno wyliczyć, skoro nie znamy progów podatkowych. Najpoważniejszy problem leży jednak gdzie indziej: skoro łączne składki na ZUS i NFZ wynoszą rocznie około 230 miliardów złotych (w tym 66 miliardów na NFZ), to ich zniesienie oznacza konieczność rekompensaty utraconych wpływów z podatków. Dla porównania – najważniejszy dla budżetu VAT przynosi rocznie 115 miliardów. Ale przecież łączne obciążenia – tak zapewniają liderzy PO – miałyby być mniejsze niż dotychczas, nie tylko dla najzamożniejszych, ale przede wszystkim dla osób o niskich dochodach (efektywna stawka PIT w niektórych przypadkach miałaby wynosić 10 procent)!

Jak zmniejszyć podatki i uzyskać większe wpływy?

Dyżurna odpowiedź głosi, że ta efektywnie niska stawka podatkowa zwiększy bodziec do wyjścia z szarej strefy i zwiększy liczbę płatników – ale domniemane korzyści dla budżetu z takiej operacji są właśnie domniemane, a wydatki do poniesienia (tzn. kwota przekazana z budżetu do NFZ oraz dodatkowa, ponad dopłatę budżetową, kwota dla ZUS) jak najbardziej namacalne i pewne.

Ta rzekomo „rewolucyjna” reforma (liberalni ekonomiści, raczej PO przychylni, nazywają ją tylko „reorganizacją”) w znanej nam obecnie wersji może być: 1) wydmuszką, w której chodzi o wizualne uproszczenie podatków przy zachowaniu realnie tych samych obciążeń, ze stawkami wyliczonymi tak, by budżet wyszedł na swoje; 2) wstępem do jakiegoś planu przekształcenia systemów ubezpieczeń zdrowotnych i zabezpieczenia społecznego – być może przy braku składek i płatnościach wyłącznie z budżetu; jego „twarde ograniczenia” dałyby mocne uzasadnienie dla kontrowersyjnego politycznie współpłacenia za usługi medyczne; w przypadku emerytur analogiczny argument, że „budżet nie jest z gumy” ułatwiłby jakąś inną, w domyśle bolesną dla przyszłego emeryta reformę. Opcja 3) to likwidacja składek jako wstęp do tektonicznej zmiany systemowej oraz likwidacji ZUS i NFZ.

Świadczenia społeczne (emerytura obywatelska, jak w Kanadzie) czy zdrowotne (jak w modelu brytyjskim) oparte nie na osobnych składkach, lecz płatnościach do budżetu, działają z powodzeniem w wielu krajach, ale przejście w kierunku takich rozwiązań oznaczałoby gigantyczną reformę – trudno o gorszy do niej punkt wyjścia niż pisane na kolanie w celu zapozorowania reformatorskiej aktywności propozycje programowe na kampanię wyborczą.

Na tle tyleż efektownych, ile niejasnych propozycji podatkowych propozycje zmian w prawie pracy obierają ciekawy kierunek, ale i tu diabeł będzie tkwił w szczegółach. Czy enigmatyczne „kontrakty pracy” z pełnym oskładkowaniem i poziomem zabezpieczeń wydłużanym wraz z czasem zatrudnienia okażą się częścią rozwiązania problemów prekariatu czy raczej instrumentem podważenia klasycznych etatów – pokażą ich szczegóły prawne. Propozycja godzinowej stawki minimalnej – zwłaszcza że obecna także w zapowiedziach PiS – to tak naprawdę najpoważniejszy sukces lewicy oraz związków zawodowych, którym udało się pospołu wmusić największym partiom przekonanie, że płace w Polsce naprawdę są za niskie i że „tradycyjna” płaca minimalna sprawy nie załatwi. Pozostaje oczywiście problem szczelności systemu i skutecznej egzekucji należnych pracownikom praw. Niewykluczone zresztą, że na tym polu rozstrzygnie się przyszłość pracy w Polsce. Podobnie jak na polu polityki przemysłowej, pominiętej niemal w ogóle w przemówieniu premier Kopacz. Bez strukturalnej zmiany, bez odejścia od mitologii „małych i średnich przedsiębiorstw – koła zamachowego polskiej gospodarki” czy ideologii start-upów najlepsze prawo pracy i najwyższa płaca minimalna nie pozwolą tworzyć dobrego zatrudnienia dla choćby najlepiej wykształconych Polaków.

Dotychczasowy rozmach strategiczny Ewy Kopacz i dominacja w jej partii doraźnej logiki kampanijnej mogą sugerować, że za „rewolucyjnymi” propozycjami ministra Szczurka tak naprawdę nie kryje się nic.

Być może po prostu premier potrzebowała „czegoś mocnego” na partyjną konwencję – połączenia symulacji proobywatelskiego reformizmu z wykorzystaniem niechęci wyborców do dwóch biurokratycznych molochów.

Na tle dość powikłanych i niejasnych (eufemizm dla „mętnych”) propozycji PO strategia narracyjna PiS-u jawi się jako całkiem spójna. Dowartościowujemy rodzinę (500 złotych na dziecko), rodzimy biznes (niższy CIT dla mniejszych firm, odpisy inwestycyjne, a nawet ulgi na rozwój technologii), rodzime rolnictwo (ochrona przed wykupem ziemi). Zabieramy obcym – poprzez podatek bankowy i obrotowy dla handlu wielkopowierzchniowego. Abstrahując od wyraźnie konserwatywnego kontekstu (dużo o domu, prawie nic o publicznej infrastrukturze opiekuńczej), propozycje socjalne brzmią nawet efektownie – w końcu w Polsce pojawienie się dziecka powoduje jeden z największych w Europie spadków dochodu rozporządzalnego na głowę w rodzinie. Deklarowana polityka przemysłowa, jakkolwiek ogólnikowo zarysowana, zdradza przynajmniej świadomość (zapewne po lekturze raportów WISE) wyzwań dla polskiego przemysłu. Nawet w demagogicznym argumencie o wykupie polskiej ziemi przez cudzoziemców znajduje się racjonalne jądro – zachowanie kontroli krajowego kapitału nad areałami uprawnymi będzie kluczowe dla rozwoju jednego z flagowych przemysłów Polski, czyli przetwórstwa spożywczego. Dobrze byłoby oczywiście zauważyć, że gigantyczne pole do nadużyć w handlu ziemią (związane choćby z tzw. odrolnianiem) wykorzystują bynajmniej nie tylko piętnowani przez PiS obcoplemieńcy.

Problem z realizacją „solidarystycznych” pomysłów przez PiS to sprawa nie tylko wiarygodności, choć nigdy dość przypominać, że PiS, kiedy rządził Polską, solidaryzował się głównie z płatnikami trzeciej stawki PIT (którą zlikwidował) i właścicielami największych majątków (likwidując podatek majątkowy). Podobnie obecność w szerokiej koalicji środowiska thatcherysty Jarosława Gowina, ale i doświadczenia brutalnej polityki społecznej wzorcowych dla PiS Orbanowskich Węgier nie wróżą dobrze żadnej „solidarnej” redystrybucji dochodów.

Najwyraźniej jednak pustkę PiS-owskich propozycji widać po stronie planowanych wpływów do budżetu.

Przywołane na początku „nie trzeba nikomu zabierać” Beaty Szydło to oczywiście koncesja na rzecz „republikańskiej” frakcji wśród zwolenników Jarosława Kaczyńskiego i całej rzeszy drobnych przedsiębiorców wspierających jego partię – elektoratu niemal tak wrogiego podatkom jak zwolennicy Kukiza czy Korwin-Mikkego. Doświadczenie IV RP (i – jeszcze raz – model „naddunajski”) sugerują jednak, że horyzont podatkowej wyobraźni PiS nie wykroczy daleko poza opodatkowanie hipermarketów. A kłopot polega na tym, że to krok słuszny (bo wielkie sieci handlowe dobijają lokalny biznes, żyłują dostawców, wyzyskują pracowników i nie płacą podatków, wykazując chroniczne straty), ale mało znaczący z punktu widzenia wpływów do budżetu. Również zwiększony podatek bankowy nie pokryje kosztu wydatków na konserwatywno-socjalną politykę rodzinną, która – w odróżnieniu np. do finansowania sieci dobrych, dostępnych żłobków i przedszkoli – niekoniecznie sprzyja aktywności zawodowej kobiet i nie zwiększa ogólnej puli pracujących. Nawet najwięksi optymiści wśród ekonomistów keynesowskich nie przewidują z kolei, że magiczny mnożnik automatycznie przyniesie całe wydane z budżetu pieniądze z powrotem do kasy państwa.

Wreszcie, święty Graal wszystkich progresistów i państwowców, tzn. uszczelnienie systemu i walkę z unikaniem podatków, można i warto traktować jako normatywny horyzont polityki gospodarczej, warto pracować nad potrzebnymi do tego celu instrumentami (inna sprawa, czy antyunijny suwerenizm PiS na zastosowanie takich instrumentów pozwoli) – nie można go jednak uznać za odpowiedź na najprostsze pytanie: skąd weźmiecie na to wszystko pieniądze.

Od początku lat 90. do kampanii wyborczej 2015 roku przeszliśmy długą drogę – żadne z dwóch największych ugrupowań w parlamencie nie głosi już, że „najlepsza polityka to brak polityki”, że państwo należy zredukować, jak to tylko możliwe, ani że każda złotówka wydana z budżetu to złotówka zmarnowana. Brawo my. Następny krok to zrozumienie, że budżetowa herbata nie robi się słodsza od samego mieszania.

 

**Dziennik Opinii nr 257/2015 (1041)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij