Kościół katolicki w Polsce wykonał pierwszy krok na drodze do normalności. Jest się z czego cieszyć?
Ksiądz Wojciech G. został wprawdzie skazany na siedem lat więzienia za molestowanie nieletnich na Dominikanie i w Polsce, ale jego adwokat ogłosił właśnie w mediach, że nie należy tego wszystkiego brać zanadto dosłownie. „To stan psychiczny i cała otoczka wokół sprawy zdecydowały prawdopodobnie, że dobrowolnie poddał się karze”, ale tak naprawdę „jest osobą niewinną” – powiedział.
Ta wypowiedź, zapewne w sposób kompletnie niezamierzony, wyraża jednocześnie esencjalny stosunek polskiego Kościoła katolickiego nie tylko do zjawiska pedofilii wśród księży, ale w ogóle do jakichkolwiek nadużyć czy patologii, których sprawcami są przedstawiciele tej instytucji. Sytuacje ekstremalne – jak choćby przypadek polskich emisariuszy na Dominikanie, ks. Wojciecha G. i abp. Józefa Wesołowskiego, którego proces za chwilę zacznie się w Watykanie – działają jak laboratoryjne testy albo papierki lakmusowe. Słuchając przy tych okazjach wypowiedzi niezawodnego ojca Tadeusza Rydzyka albo kardynała Stanisława Dziwisza, dzisiaj natomiast obcując z emfatycznymi zapewnieniami obrońcy księdza G., trudno nie uświadomić sobie jednej zasadniczej kwestii. Otóż polski Kościół uparcie stosuje strategię dawno już porzuconą przez inne episkopaty – na przykład amerykański czy irlandzki – które zostały zmuszone do konfrontacji z problemem ukrywania nadużyć seksualnych dokonywanych przez swoich pracowników i z mniejszym lub większym oporem, ale jednak przyjęły do wiadomości, że, wbrew temu, co mówi Dziwisz, bynajmniej nie są takie znowu „święte”.
Ta strategia to po prostu trwanie w upartym zaprzeczeniu. Przekonanie, że skoro się jest deklaratywnym reprezentantem Dobra, Prawdy i Transcendencji, to już z samego faktu reprezentowania tych metafizycznych jakości ma się w nich bezpośredni, niekłamany udział. A skoro się ma, to zarazem wszyscy inni, którzy nie mają, a mieć by chcieli, winni są tym, którzy mają, przynajmniej podstawowe posłuszeństwo i aprioryczny szacunek, wynikający wszak właśnie z tego, że chcieliby mieć, a nie mogą inaczej niż tylko za pośrednictwem tych pierwszych, którzy mają, czy raczej twierdzą, że mają.
Prosta ta konstrukcja czytelna jest i widoczna w wielu wypowiedziach i działaniach polskiego episkopatu, ale także niektórych co bardziej nadgorliwych katolickich publicystów. W rezultacie, kiedy mówimy „polski Kościół”, myślimy: protekcjonalizm i poklepywanie po plecach, wyższościowa, nieznosząca żadnej krytyki postawa, agresywna, niekiedy zwyczajnie chamska retoryka, obrażanie i poniżanie inaczej myślących, a do tego bezgraniczna miłość własna, przekonanie o nieomylności i manifestowane naokoło poczucie przynależności do archaicznie w gruncie rzeczy pojmowanego kręgu mocy (tzw. mana). Oczywiście, nie jest to stuprocentowy obraz polskiego katolicyzmu, zdarzają się w nim postacie szlachetne i otwarte – choć to raczej mniejszość, często uciszana i obkładana zakazami wypowiedzi, a ton nadaje niestety opcja przeciwna.
Problem w tym, że stosunek polskiego episkopatu do nadużyć seksualnych dokonywanych przez księży oraz wszystko, co opisane powyżej, to nie są bynajmniej zjawiska rozłączne. Wręcz przeciwnie – stanowią pełne kontinuum, jedno bez drugiego nie istnieje.
Ktoś, kto jest przekonany o własnej nieomylności, kto jest skrajnie drażliwy na punkcie swojego wizerunku i każdą na nim niewielką rysę godzinami pudruje przed lustrem, kto na jakąkolwiek wzmiankę o tej rysie reaguje natychmiast totalną histerią i kto nie toleruje żadnej realnej krytyki, przyzwyczajony jest bowiem wyłącznie do chóru potakiwaczy, otóż ktoś taki nie będzie przecież w stanie uczciwie skonfrontować się z własną mroczną i pełną słabości stroną.
A że cała ta mitologiczno-symboliczna struktura, której częścią się taki ktoś czuje, jest wprost stworzona do tego, żeby jej używać jako ochronnego parasola starannie izolującego od wszelkich zakłóceń własnego wizerunku – tym lepiej! Mamy więc pod ręką działającego w świecie szatana, jego ohydny pomiot, czyli „cywilizację śmierci”, „Judaszy” podszywających się pod kapłanowi i niszczących Kościół od środka oraz – last but not least – ostateczny argument, w myśl którego każdy, kto robi coś złego, jest takim właśnie „Judaszem”, ponieważ Kościół uczy, żeby złego unikać, a czynić tylko dobro, więc z tymi złymi nic wspólnego nie ma i na mocy definicji mieć nie może.
Czy jednak sprawy ks. Wojciecha G. oraz abp. Józefa Wesołowskiego – sądzonego wprawdzie w Watykanie, ale przecież, nie da się ukryć, „naszego”, polskiego biskupa – mają szansę stać się mimo wszystko początkiem głębokich psychologicznych przemian w polskim Kościele? Jedyne, co faktycznie przemawia za takim obrotem spraw, to radykalna zmiana polityki i retoryki wobec nadużyć seksualnych księży wprowadzona przez papieża Franciszka.
Chociaż wciąż jeszcze daleko tutaj do ideału – prawdziwym przełomem byłoby przede wszystkim centralne watykańskie zalecenie, żeby wszystkie przypadki pedofilii wśród księży ich przełożeni obowiązkowo zgłaszali odpowiednim organom ścigania – i tak mamy do czynienia z rewolucją.
Przede wszystkim na poziomie języka. Franciszek – w przeciwieństwie do swoich poprzedników – zdecydowanie unika hipokryzji i nie boi się nazywać po imieniu licznych patologii, które dotykają kościelną hierarchię.
To właśnie polityce „zero tolerancji” wprowadzonej przez obecnego papieża należy więc być może zawdzięczać precedensową sprawę odszkodowania, jakie kuria zapłaci Marcinowi K., który w dzieciństwie był wykorzystywany seksualnie przez księdza. Sprawa jest precedensowa o tyle, o ile do tej pory polski Kościół nie poczuwał się w takich przypadkach do żadnej odpowiedzialności. Odpowiadać powinien wyłącznie sprawca i od niego należy spodziewać się ewentualnego finansowego zadośćuczynienia – tego rodzaju pogląd dominował w oficjalnych wypowiedziach przedstawicieli episkopatu. Tym razem się to zmieniło, sytuacja zaczyna więc przypominać rozwiązania wymuszone na Kościele w krajach bardziej cywilizowanych – i to jest akurat zjawisko bardzo pozytywne. Choć naprawdę trudno przypuszczać, żeby był to wynik nagłej autorefleksji polskich biskupów, wygląda to raczej na impuls, który przyszedł z zewnątrz.
Co będzie dalej, zobaczymy, na koniec wypada tylko podkreślić pewną oczywistość, która jednak umyka często nie tylko samym przedstawicielom Kościoła, ale też komentatorom i komentatorkom zarówno z prawej, jak i niekiedy także z lewej strony. Otóż – nikt tutaj nikomu nie robi żadnej łaski.
Powolne dobijanie do elementarnych moralnych i prawnych standardów współczesnego demokratycznego państwa nie jest ze strony Kościoła katolickiego ani żadnym aktem dobrej woli, za który należy mu dziękować, ani też tym bardziej żadnym aktem heroizmu, który należy podziwiać.
Jowialne i protekcjonalne pohukiwania niektórych hierarchów, że „trzeba docenić, że Kościół to, albo tamto”, bądź też „Kościół przecież wykazał wiele dobrej woli, nie pospieszajcie go zanadto, doceńcie, że i tak wiele robi”, brzmią niestety jak pretensje domowego kata, który oburza się, że ktoś wiezie go do aresztu albo stawia przed sądem, choć przecież „sam z własnej woli ostatnio wyraźnie ograniczył bicie” i „obiecał, że w przyszłości być może w ogóle zaniecha używania siły fizycznej wobec rodziny”. Nie manifestujmy więc nadmiernie swojej radości z faktu, że Kościół katolicki w Polsce wykonał pierwszy mozolny krok na drodze do normalności. Zresztą – to raczej smutne, że wciąż jeszcze ta instytucja postrzegana jest przez państwo i większą część społeczeństwa, jako wymagająca specjalnej troski i w pewnym sensie wyjęta spod prawa. Trzeba to zmienić jak najszybciej, nie czekając bynajmniej, aż sam Kościół łaskawie do tego dojrzeje, zwłaszcza że może to potrwać bardzo długo, jego słynne młyny znane są przecież z wyjątkowej opieszałości.
Czytaj także:
Nuria Piera: Dla mnie nie jest ważne, gdzie Wesołowski i Gil będą odsiadywać wyrok
Agnieszka Zakrzewicz, Sprawa Wesołowskiego to test dla papieża Franciszka
Arkadiusz Stempin: Walka z „trądem” w Watykanie
**Dziennik Opinii nr 85/2015 (869)