Czy umiejętności, które zdobywa się w ramach pracy domowej, mogą mieć jakieś przełożenie na rynek pracy?
Fascynuje mnie ostatnio portal LinkedIn, który rzuca nowe światło na życie moich znajomych. Życie to zostaje sprofilowane do profesjonalnych kategorii prezentowanych w języku angielskim. To język sektora prywatnego, w którym każdy jest specjalistą od czegoś, najlepiej w wersji senior. Ten portal to podobno dobre źródło znajdowania pracowników. A nie mogę się zdecydować, czy bardziej urzeka mnie ten żargon nowej klasy profesjonalistów czy też widzę w tym potencjał dla różnych frustracji. Porównywanie skills, fields of expertise i przede wszystkim sprawności w posługiwaniu się tym żargonem wprowadzać może w pewien niepokój, kiedy zaczynamy stawiać sobie pytania o własne umiejętności i ich rynkową przydatność.
Czy doświadczenia życiowe można tłumaczyć na język skills and expertise?
W książce Pamiętnik Bridget Jones jest taka fenomenalna scena, w której nowo wyzwolona matka bohaterki zaczyna się interesować hipoteką domu oraz swoimi możliwościami finansowymi. Całe życie nie pracowała, pan w banku ją z początku zbywa – aż ona wypala „a umie pan upiec drożdżówkę?” – i tu go ma. Triumfalnie wchodzi ścieżkę kariery, z poczuciem, że lata pieczenia drożdżówek i zajmowania się domem to jej kapitał, który ma wymierną wartość na rynku pracy.
Bo praca jest najważniejsza (dla niego)
Deprecjonowanie pracy domowej i sfery prywatnej to zagrywka znana od dawna. Nas interesują jej późniejsze dzieje z początku rewolucji przemysłowej, która podzieliła życie na prywatne i publiczne we współczesnym rozumieniu. Praca stała się zawodowa – i otrzymywano za nią wynagrodzenie. Dom, rodzina, dzieci – to wszystko zaczęło rozpływać się w sferze emocji, budowania ogniska domowego dla wykończonego dniem w biurze mężczyzny. Sfera publiczna z rynkiem pracy stała się miejscem uzyskiwania prestiżu, bo gładko przekładała umiejętności na pieniądze. Centrum stał się rynek, sfera prywatna – peryferiami.
Praca zawodowa organizuje rytm życia jednostki i porządek całego życia społecznego. To, co robi się w domu, jak prowadzi się życie rodzinne, traktowano jako naturalną skłonność i predyspozycję osób, które zajmowały się sferą prywatną, czyli kobiet. O ile pracy w biurze trzeba się nauczyć, o tyle umiejętność prania, gotowania była wbudowana w kobiecą naturę.
Nierówna relacja między sferą prywatną a sferą publiczną ma przecież bezpośrednie przełożenie na nierówne pozycje kobiet i mężczyzn w społeczeństwie. Jeśli to pieniądz rządzi światem, a znaleźć go można na rynku pracy, to nic dziwnego, że wszystko, co się dzieje za drzwiami domu, traktowano jako mniej wartościowe – szczególnie jeśli umiejętności i wiedzę potrzebną do zarządzania domem traktowano jako coś, czego nie trzeba się uczyć, bo jest wrodzone.
Feministki podważyły „naturalność” domowych umiejętności, wskazując, jak wielką rolę odgrywa sektor domowy w utrzymaniu krajowej gospodarki (ostatnio na ten temat można poczytać w raporcie Nieodpłatna praca kobiet. Różowa strefa gospodarki przygotowanym przez Fundację Feminoteka i Fundację Henricha Bölla). Innymi słowy, rynek (płatnej) pracy nie mógłby istnieć bez (nieodpłatnej) pracy wykonywanej w domu.
Czy jednak umiejętności, które zdobywa się w ramach pracy domowej, a szczególnie zaś opiekuńczej, mogą mieć jakieś przełożenie na rynek pracy? Czy w ogóle powinny?
Jak już pisałam całkiem niedawno, matki mają pewien problem z rynkiem pracy. Nie są traktowane jako jego pełnoprawne uczestniczki. Wytacza się przeciwko nim ciężkie działa – powodują niebywałe koszty, a wiedza dziwnym trafem wyparowuje im z głów, jak tylko znajdą się w zasięgu wzroku własnego dziecka.
Na szkoleniu z własnym dzieckiem
Jedną z odpowiedzi na tę kłopotliwą dla matek sytuację jest dyskurs przydatnych rynkowo umiejętności, które matka zyskuje, spędzając czas w domu z dzieckiem. Kilka lat temu Departament ds. Kobiet, Rodziny i Przeciwdziałania Dyskryminacji przeprowadził kampanię „Mama w pracy może więcej”.
Tego rodzaju argumenty powracają raz na jakiś czas – zauważam to również przy okazji debaty o nowej polityce rodzinnej i strategiach pracodawców. Mówi się zatem, że matka nie jest gorszym pracownikiem, jest wręcz lepszą pracownicą, bo wyposażoną w unikatowy zestaw skills and expertise, zdobytych na szkoleniach z własnym dzieckiem – matki są zatem doskonale zorganizowane, cierpliwe i doskonale negocjują.
Czy zatem nagle matki z bocznego toru rynku pracy trafiły do kategorii upgraded? Widzę oczyma wyobraźni, jak po urlopie macierzyńskim można na LinkedIn przypisać sobie skill „junior home&family manager”, natomiast po wychowawczym odpowiednio „senior home&family manager”, a w rozwinięciu opisać poszczególne umiejętności – negocjacje, odporność na stres, praca w wymiarze 20 godzin dziennie, umiejętność podejmowania nowych wyzwań i jednocześnie odporność na nudę i monotonię codziennych obowiązków. Spokój, cierpliwość, samodyscyplina.
Czy matka musi być mistrzem negocjacji?
Prawdę mówiąc, choć myślę, że wiele znękanych matek potrzebuje jakiegokolwiek wsparcia, to ten wymóg dowartościowania sfery prywatnej poprzez wpasowanie jej w kategorie rynku pracy jakoś do mnie nie przemawia, a wręcz wydaje mi się niekoniecznie bezpieczny dla samych matek.
Od dziesiątek lat za pomocą konstruktu „instynktu macierzyńskiego” przypisuje się każdej kobiecie umiejętność opieki nad dzieckiem, w tym automatyczną umiejętność odróżniania „płaczu z głodu” od „płaczu z nudów”, naturalne przystosowanie organizmu do wstawania pięć razy w nocy oraz totalny brak wstrętu do niemowlęcej kupy.
A teraz, nie dość że naturalizuje się wszystkie umiejętności domowe, to jeszcze przedstawia je jako element CV kobiety wracającej do pracy. Czyli to z faktu bycia matką wynika, że jesteś spokojna, cierpliwa, doskonale zorganizowana i umiesz negocjować. A jeśli nie umiesz i w ogóle tych umiejętności nie posiadasz? Nie jesteś dobrą matką? Nie radzisz sobie z dzieckiem? I jesteś w końcu dobrą pracownicą czy nie?
Macierzyństwo jest wielowymiarowe i trudne. Nigdy automatycznie nie oznacza świetnej organizacji pracy. Świadczą o tym doświadczenia wielu matek, które nie są w stanie wyjść z domu w środku dnia nawet na spotkanie z koleżanką, bo ogrom obowiązków domowych i nieprzewidywalność własnego dziecka je po prostu przytłaczają. Bardzo wiele z nich chce powiedzieć „nie radzę sobie, ale nie oceniajcie mnie”. Tymczasem w języku umiejętności rynku pracy te wszystkie „negocjacje” z trzylatkiem i „doskonała organizacja pracy” są oceniane i to podwójnie – bo ocenie podlega się jako pracownica i jako matka. Czyli jeśli po tych iluś miesiącach z dzieckiem nie stałaś się cierpliwsza i lepiej zorganizowana, to już przepadłaś i to na obu frontach. Czas spędzony w domu, który mogłaś poświęcić na „podnoszenie kwalifikacji i zbieranie interesujących doświadczeń”, okazał się niestety jedynie „siedzeniem z dzieckiem” i niczym więcej.
A przecież, sfera prywatna i rodzinna nie muszą udowadniać swojej przydatności na rynku pracy. Być może wystarczyłoby zauważyć, że bez nich i tak nic by nie funkcjonowało.